Reklama

Navratilova, Graf i Świątek. O wielkich tenisowych seriach zwycięstw

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

05 lipca 2022, 20:08 • 16 min czytania 1 komentarz

Iga Świątek w sobotę przegrała z Alize Cornet w III rundzie Wimbledonu i zakończyła swoją serię wygranych meczów z rzędu na 37. To wielkie osiągnięcie, najlepsze w XXI wieku. Nie łapie się jednak nawet do… dziesięciu najlepszych serii w historii ery open (od 1968 roku). W dodatku Martina Navratilova, przewodząca tej klasyfikacji, zaliczyła kiedyś 74 wygrane spotkania z rzędu. Dwa razy więcej od Igi. Druga Steffi Graf – chronologicznie “najnowsza” w TOP 10 – zaliczyła 66 takich zwycięstw. Jak wyglądały te dwie wielkie serie? W jaki sposób Martinie i Steffi udało się je ustanowić? Kiedy w końcu poległy? I czemu w obecnych czasach wydaje się niemal niemożliwe, by im dorównać?

Navratilova, Graf i Świątek. O wielkich tenisowych seriach zwycięstw

Martina była największa

Martina Navratilova to do dziś jedna z najlepszych tenisistek w dziejach. Dla wielu – najlepsza. Na początku lat 80. nie miała sobie równych. Przez trzy lata z rzędu dominowała na poziomie nieosiągalnym dla kogokolwiek innego.

W 1982 roku rozegrała 93 singlowe spotkania. Przegrała jedynie… trzy. Jako pierwsza sportsmenka w historii zarobiła w rok ponad milion dolarów. A przecież równocześnie grała też debla (właściwie w każdym turnieju) i miksta (w imprezach wielkoszlemowych). Bywało, że na jednej imprezie musiała zagrać nawet ponad 15 meczów. A i tak dawała sobie radę.

W roku 1983 spotkań zaliczyła nieco mniej, bo 87. Przegrała wyłącznie jedno! Sensacyjnie, bo z Kathy Horvath w IV rundzie French Open. Amerykanka swojego wielkiego zwycięstwa nie wykorzystała – odpadła w ćwierćfinale. Zresztą w turniejach wielkoszlemowych był to jej największy sukces (powtórzony rok później), a ogółem z jej kariery najbardziej pamięta się właśnie tę wygraną. Bo Martina była o krok od sezonu idealnego.

Reklama

Ostatecznie rozminęła się z nim o to jedno spotkanie.

Orlen baner

W 1983 roku rozpoczęła też serię 109(!) wygranych z rzędu meczów debla. W parze z Pam Shriver była wręcz nie do zatrzymania. Przez ponad dwa lata nikt nie potrafił ich pokonać. Wlicza się w to, oczywiście, cały sezon 1984. Dla nas – najważniejszy. W nim Martina zanotowała singlowy bilans 78-2. Paradoksalnie – obie porażki poniosła z reprezentantkami Czechosłowacji, swojej ojczyzny, którą jednak na własne życzenie przestała reprezentować, stając się Amerykanką.

To wtedy wykręciła swoją wielką serie 74 zwycięstw z rzędu. Najlepszą w historii ery open (w całej historii kobiecego tenisa najdłuższa jest seria Suzanne Lenglen, 182 wygrane w latach 1921-1926), ale… nie jedyną jej autorstwa w gronie 10 najdłuższych. Bo Martina zapisała się w niej też seriami 58 (3. najlepsza, w roku 1987), 54 (6. najlepsza, 1983-1984) i 41 (10. najlepsza, 1982) zwycięstw z rzędu.

Na dzisiejsze warunki to rzecz niesamowita. Przecież seria 37 wygranych Igi jest najlepszą w XXI wieku, a każda licząca sobie więcej niż 20 wygranych kolejnych meczów już należy do wybitnych. Nawet jeśli osiąga się ją w mniejszych turniejach, bo utrzymanie formy na dystansie co najmniej czterech imprez to wielki wyczyn. W dodatku Iga przebijała rekordy takich zawodniczek jak Venus i Sereny Williams czy Justine Henin.

A Martina Navratilova i tak ma cztery(!) lepsze, dłuższe i historyczne serie. Jak to możliwe?

Reklama

Najprostsza odpowiedź brzmi: Navratilova to fenomen. I to, oczywiście, prawda. Fizycznie była wręcz niedościgniona, trudno wskazać inną tenisistkę, która byłaby w stanie grać na takim poziomie we wszystkich trzech odmianach tenisa – singlu, deblu i mikście – równocześnie. Inna sprawa, że obciążenia były wtedy dużo mniejsze. Większe za to różnice między czołówką a resztą tenisistek. Bo w czasach, o których mówimy, właściwie tylko Chris Evert – największa rywalka Martiny – była w stanie utrzymywać dłużej taki poziom, na jakim grała Navratilova.

CZYTAJ TEŻ: CHRIS EVERT. TENISISTKA WYKUTA Z LODU

Inne? Evonne Goolagong Cawley, siedmiokrotna mistrzyni wielkoszlemowa, skończyła karierę w 1983 roku, a w swoich ostatnich dwóch latach na korcie – po urodzeniu dziecka – nie odnosiła już spektakularnych wyników. Tracy Austin, która na przełomie lat 70. i 80. przebojem wdarła się do czołówki WTA, wygrywając dwukrotnie (1979 i 1981) US Open, pokonały kontuzje. Pozostałe zawodniczki nie były w stanie utrzymać poziomu Martiny na dłuższym dystansie, jedynie w pojedynczych turniejach czy meczach. Przy czym podkreślić trzeba, że i tak były to znakomite tenisistki, takie jak Pam Shriver, Hana Mandlikova czy Manuela Maleewa.

W latach 1981-1986 tylko Mandlikova potrafiła (dwukrotnie) wydrzeć tytuł wielkoszlemowy z rąk Navratilovej lub Evert. Reszta padła łupem tej dwójki. Obie w swoich karierach wygrały ich zresztą w singlu dokładnie tyle samo (18). Ale w sezonach 1983 i 1984 najlepsza była Martina. Grała tak genialnie, że triumfowała w 6(!) imprezach tej rangi z rzędu. Trzy z nich podbiła w trakcie swojej, trwającej 10 miesięcy, serii zwycięstw.

Tak wygląda dominacja.

Steffi przejęła pałeczkę

Paradoksalnie seria 66 zwycięstw z rzędu Steffi Graf nie przyszła w sezonie, który w jej wykonaniu przeszedł do historii. Niemka na największej scenie wygrała po raz pierwszy w 1987 roku – wtedy na Roland Garros. A już rok później… została trzecią zawodniczką w historii (a drugą w erze open), która zdobyła Kalendarzowego Wielkiego Szlema. Ba, dołożyła do niego olimpijskie złoto, powołując do życia nowy twór – Złotego Wielkiego Szlema. Była nie do zatrzymania.

CZYTAJ TEŻ: ZŁOTY WIELKI SZLEM. JAK STEFFI GRAF DOKONAŁA NIEMOŻLIWEGO

A ludzie… traktowali to jak coś zupełnie normalnego. Claudia Kohde-Kilsch, która z Graf grała w debla na igrzyskach, mówiła:

W tamtym czasie nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, jak wyjątkowy sukces osiąga Steffi. Byliśmy przyzwyczajeni do jej zwycięstw. Teraz, gdy się to wspomina, Złoty Szlem jest jednym z największych osiągnięć całego stulecia, do dziś nikt temu nie dorównał. W Seulu dzieliłyśmy pokój i trenowałyśmy razem. Zdobyłyśmy też deblowy brąz. Nigdy tego nie zapomnę.

W roku Złotego Szlema Steffi graf doszła jednak “tylko” do 46 wygranych meczów z rzędu. Przegrała bowiem kilka spotkań, ale nie tam, gdzie liczyło się to najbardziej. Rok wcześniej zaliczyła za to 45 wygranych z rzędu, a jej serię przerwała – w finale Wimbledonu – królowa londyńskiej trawy. Czyli Martina Navratilova. Jej rekordowa seria pochodzi jednak z lat 1989-1990. Steffi wygrała wtedy trzy wielkoszlemowe tytuły z rzędu. I napisać tu można, jakkolwiek abstrakcyjnie by to nie brzmiało, że jak na długość tej serii, to… tylko trzy tytuły.

Na razie jednak serię zostawmy – wrócimy do niej za niedługo – i powiedzmy sobie wprost jedno: Steffi Graf pod koniec lat 80. weszła w buty, które wcześniej nosiła Martina Navratilova. To ona zaczęła dominować, ona stała się absolutnie najlepszą zawodniczką świata. W ledwie trzy lata zdobyła osiem tytułów wielkoszlemowych, a jej potężnym zagraniom nie była w stanie oprzeć się żadna rywalka. Steffi zmieniła zasady gry, przejęła pałeczkę pokoleń od Martiny, ale równocześnie nie planowała grać tak, jak robiła to Navratilova. Nie biegała tyle do siatki, nie opierała się na wyjątkowej technice (choć tę, oczywiście, miała znakomitą), ale dokładała mnóstwo siły.

Wymogła na świecie tenisa, by ten znalazł na jej grę antidotum. Tak jak Martina miała Chris Evert – grającą zupełnie na opak, z głębi kortu, przeciągającą wymiany i lubiącą kontratakować – tak musiał się znaleźć ktoś, kto pokona Steffi. I znalazł się w osobie Moniki Seles, właśnie w roku 1990. Do tego wątku też jeszcze wrócimy.

Znów musimy jednak zadać sobie to samo pytanie, co przy Navratilovej: jak to możliwe, że Steffi aż tak dominowała?

I tak, powtórzyć musimy też pierwszy argument – Graf to fenomen. Fizyczny, ale i pod względem samej gry. Po prostu nikt nie odbijał piłki tak mocno, tak dokładnie, tak skutecznie i solidnie. Steffi była jak maszyna, której nie dało się wyłączyć. W swojej najlepszej formie odgrywała na drugą stronę kortu właściwie każde uderzenie rywalki, często mocniej i precyzyjniej, niż przeszło na jej stronę. Trafiła też jednak na swego rodzaju moment przejściowy. Kończyła się epoka wielkich Navratilovej i Evert (ostatnie tytuły wielkoszlemowe odpowiednio 1990 i 1986), a poza Graf nie wyrosła wtedy żadna tenisistka, która mogłaby przejąć po nich pałeczkę.

Owszem, znakomitych zawodniczek było sporo. W 1989 roku pierwszy z czterech tytułów wielkoszlemowych wygrała Arantxa Sanchez Vicario. Rok później na US Open rozbłysła gwiazdy Gabrieli Sabatini, która jednak nigdy nie powtórzyła już takiego sukcesu. Pojawiła się też Monica Seles, najlepsza z nich, ale jej wielką karierę przerwał atak nożownika. Już później – w latach 1994-1996 turnieje wielkoszlemowe wygrywały też Conchita Martinez i Mary Pierce. Żadna nie była jednak w stanie ogrywać Steffi regularnie. Widać to zresztą po ich bilansach bezpośrednich spotkań. Poza Seles (10:5 dla Graf) najlepszy mają Sabatini (28:11 dla Graf) oraz Mary Pierce (4:2 dla Graf), ale ten ostatni wynika głównie z małej liczby rozegranych spotkań.

CZYTAJ TEŻ: CIOS, KTÓRY ZMIENIŁ WSZYSTKO. MONICA SELES I JEJ DWIE KARIERY

Nawet jednak gdy któraś z tenisistek potrafiła się przeciwstawić Steffi w pojedynczych meczach, to Niemka i tak wygrywała, kiedy było to najważniejsze. A zdarzały jej się też okresy dominacji. Z tym największym – 66 meczami – włącznie.

Każda seria kiedyś się kończy

Rok 1984. Zaczęło się po U.S. Women’s Indoor Championships w lutym. Tam Martina Navratilova przegrała z Haną Mandlikovą. A potem jakby zapomniała, że w ogóle istnieje coś takiego jak porażka. Przez 10 miesięcy triumfowała w 13 turniejach z rzędu. Wygrywała na nawierzchni twardej, na mączce, na trawie i na kortach dywanowych. Wszędzie była najlepsza. W 74 meczach straciła tylko 6(!) setów. 17 razy rozbijała za to rywalki w partii do zera, dwukrotnie sprawiła, że te wyjeżdżały na rowerku (0:6, 0:6). 36 razy oddawała im w secie jednego gema.

W swoich 74 wygranych meczach z rzędu pokonywała też najgroźniejsze rywalki. Chris Evert uległa jej sześć razy, zawsze w finałach turniejów (trzykrotnie wielkoszlemowych). Hana Mandlikova dwukrotnie, tyle samo razy Pam Shriver. Żadna nie była w stanie przeciwstawić się Martinie, która zgarniała wszystko. Wygrała Roland Garros, Wimbledon i US Open. W poprzednim sezonie triumfowała za to w Wimbledonie, US Open i Australian Open, rozgrywanym w tamtym czasie w grudniu. Na koncie miała więc sześć tytułów najwyższej rangi z rzędu. W rankingu WTA odjechała wszystkim na lata świetlne.

Aż przyszło grudniowe Australian Open.

W tamtych latach był to nieco dziwny turniej. Wiele zawodniczek z czołówki nie przyjeżdżało do Melbourne, bo nie odpowiadał im przedświąteczny serwis i długa podróż. W 1984 roku Martinie ubyło kilka stosunkowo groźnych rywalek – Hana Mandlikova, Kathy Jordan i Pam Shriver. Wszystkie grały jak Martina, czym prędzej ruszając do siatki i atakując rywalki przy niej. Wielu twierdziło, że mogą w taki właśnie sposób powstrzymać serię Navratilovej. Do Australii jednak nie pojechały, nadzieje widziano więc co najwyżej w Chris Evert. Z nią Martina mogła zagrać jednak dopiero w finale.

Navratilova miała w trakcie tego turnieju swoje problemy. Doskwierał jej między innymi uraz kostki. Ale grała i robiła swoje – przeszła cztery rundy, doszła do półfinału. Po drodze straciła co prawda jednego seta, w meczu z Kathy Rinaldi w III rundzie, ale kolejne dwa wygrała 6:0, 6:1. W półfinale na Martinę czekała już Helena Sukova. 19-letnia reprezentantka Czechosłowacji dopiero stawała się znaczącą postacią w tenisowym świecie. Miała jednak wielki potencjał. Wysoka, dysponująca mocnym podaniem, córka prezydenta Czeskiej Federacji Tenisowej i Very Sukovej, byłej finalistki Wimbledonu, a potem trenerki.

Vera w 1984 roku już nie żyła – zmarła dwa lata wcześniej z powodu raka mózgu – ale w Czechosłowacji uznaje się ją do dziś za jedną z osób, które stworzyły podwaliny pod sukcesy tamtejszych zawodniczek, w tym… Navratilovej. I nagle w Australii Martina stanęła naprzeciw jej córki, Heleny. Wyraźnie będącej w formie i świetnie radzącej sobie na australijskiej trawie, co pokazywała w turniejach poprzedzających Australian Open i już w trakcie trwania tej imprezy, ogrywając choćby Pam Shriver. Sukova przed meczem z Martiną też miała serię – dziewięciu wygranych z rzędu. Niby niewiele, ale raczej mało kto oczekiwał, że w ogóle do tylu dojdzie.

Pierwszego seta w spotkaniu z Navratilovą przegrała jednak dość gładko. W drugim nagle jednak zepchnęła Martinę do defensywy i to Helena spokojnie go wygrała. Pozostała trzecia partia. Wszyscy spodziewali się, że wygra ją Martina, ale też wiele osób – nawet jeśli w tamtym momencie się do tego nie przyznawało – trzymało kciuki za Sukovą. Bo teoretyczna outsiderka zawsze zdobędzie sympatię tłumu.

Ta w dodatku doskonale rozpoczęła decydującego seta. Wyszła na prowadzenie 3:0, jej mocny serwis i forehand sprawiały Martinie spore problemy. Ale Navratilova straty odrobiła, doprowadziła do wyniku 4:4. Gdy wydawało się, że to jej doświadczenie przeważy, straciła serwis ponownie. Zrobiło się 5:6 z perspektywy wielkiej mistrzyni. A pretendentka sprawiała wrażenie nieporuszonej.

Kiedy przegrywałam punkt, mówiłam sobie: “Spróbuję wygrać kolejny, o tym muszę zapomnieć. Nie byłam nerwowa, nic takiego się nie działo – mówiła Sukova. I faktycznie, tych nerwów zupełnie nie było widać. Przy stanie 6:5 Navratilova returnami obroniła pięć(!) piłek meczowych. Aż wreszcie przyszła szósta, Helena nagle zmieniła kierunek – wcześniej serwowała na forehand, teraz posłała piłkę na backhand Martiny. Ta, zaskoczona, wyrzuciła ją na aut.

Gem, set, mecz i przerwana seria 74 wygranych. Najwybitniejsza w historii ery open. A przy okazji Martina straciła szansę na Kalendarzowego Wielkiego Szlema. – To boli, ale sobie z tym poradzę. Nadal mam dwie ręce, dwie nogi i serce. Gdybym wygrała, dokonałabym wszystkiego. Przegrałam, więc muszę zacząć budować od zera. Trudno będzie się z tym pogodzić – mówiła Navratilova. Poradzić musiała sobie zresztą szybko – pozostał jej jeszcze turniej deblowy. A tam w finale ograła… Helenę Sukovą, która doszła do niego w parze z Claudią Kohde-Kilsch. Helena z kolei przegrała też drugi finał – w singlu uległa Chris Evert. Trzykrotnie dochodziła potem jeszcze do finałów imprez wielkoszlemowych. I ani razu nie zwyciężyła. Ich dziewięciokrotną mistrzynią została za to w deblu.

Niespełna pięć lat po przerwanej serii Martiny, swoją własną zainaugorowała Steffi Graf. Zaczęła od triumfu na Wimbledonie, którym powetowała sobie porażkę w finale Roland Garros, gdzie pokonała ją Arantxa Sanchez Vicario. Po drodze ograła zresztą i Hiszpankę, i Martinę Navratilovą, i Chris Evert, i młodziutką, ale już przykuwającą uwagę Monicę Seles. Na US Open Graf uległy Sukova, Sabatini i ponownie Navratilova. Ze wszystkimi wymienionymi w tym okresie grała zresztą często, podobnie jak z Sanchez Vicario czy Janą Novotną. I każdą z nich pokonywała raz za razem. Niezależnie od nawierzchni i turnieju, bo radziła sobie i na trawie, i na twardych kortach, i na mączce.

Uległa w końcu na tej ostatniej.

To był turniej w Berlinie, w ojczyźnie Steffi, na trybunach wypełnionych jej fanami. Przez pierwsze trzy rundy Niemka przeszła zresztą bez najmniejszych problemów. W finale trafiła jednak na 16-letnią Seles. Jugosłowianka – później, od 1994 roku, reprezentująca USA – stała przed niebotycznym wyzwaniem. Steffi wygrywała berliński turniej cztery razy z rzędu. Trzykrotnie ogrywała też Monicę – we wszystkich ich dotychczasowych meczach. Ale Seles była młoda, nakręcona, grała najlepszy tenis w swoim życiu i miała wielką ochotę na pokonanie mistrzyni.

W Berlinie wreszcie jej się to udało. W dodatku wygrała bez większego trudu, 6:4, 6:3.

– Byłam niezwykle daleko od grania mojego najlepszego tenisa. Trudno było mi wejść na ten poziom. Jeśli będę grać w taki sposób, nie mogę oczekiwać, że wygram mecz – mówiła potem Graf. I faktycznie, grała słabo. Ale duża w tym zasługa Seles, która po prostu nie dała jej rozwinąć skrzydeł. A to frustrowało faworytkę. Steffi, która zwykle nie okazywała emocji, w tamtym meczu zrobiła to kilkukrotnie – choćby po jednym z wyrzuconych zagrań, gdy w złości odbiła piłkę z pełną mocą prosto w siatkę. A to nie pomagało. Zmagająca się nie tylko z rywalką, ale i z własnym tenisem, Steffi przegrała, publika była zszokowana.

Kibice docenili jednak Seles, której urządzili wielką owację. A Monica cieszyła się tym triumfem i mówiła, że teraz jest już dużo bardziej doświadczona, nie boi się Graf tak, jak miało to miejsce wcześniej.

Właściwie od tego miejsca można by wyznaczyć początek ich wielkiej, choć niestety krótkiej, rywalizacji. Wszyscy spodziewali się, że Steffi – jak rok wcześniej, gdy po przegranym finale Roland Garros od razu wygrała Wimbledon – natychmiast powetuje sobie porażkę. W finale French Open znów napotkała Seles i… znowu przegrała. W dwóch setach. Monica została mistrzynią wielkoszlemową, a Graf nagle spadła ze szczytu i przez jakiś czas nie potrafiła się na niego wdrapać. Kolejny turniej wielkoszlemowy wygrała dopiero na Wimbledonie w 1991 roku. Rok później znów triumfowała tylko tam. I dopiero w 1993 roku – kiedy zabrakło Seles – zgarnęła trzy tytuły.

66 wygranych z rzędu nigdy już jednak nie powtórzyła. Ani ona, ani nikt inny. Bo w całej dziesiątce najdłuższych serii zwycięstw z rzędu w kobiecym tourze ta jest najnowsza. Od 1990 roku nie było nikogo, kto triumfowałby choćby 41 razy z rzędu. Z czego to wynika?

Seria Igi… równie wielka?

Przede wszystkim z jednego – tenis kobiet przez ostatnie trzy dekady zdecydowanie się sprofesjonalizował. Rywalizacja stała się dużo bardziej obciążająca fizycznie, więcej zawodniczek trenuje na poziomie takim, jak mężczyźni, czasem nawet bardziej zaciekle. W dodatku w WTA na ogół brak dominatorek takich, jakimi były Steffi Graf czy Martina Navratilova. Owszem, Serena Williams pobiła ich wielkoszlemowe osiągnięcia, ale Amerykanka posiadła umiejętność przygotowania się na najważniejsze imprezy. Na co dzień wcale nie dominowała aż tak bardzo, może jedynie w dwóch-trzech znakomitych sezonach. Ale o tym pisaliśmy w tym miejscu.

Świat WTA poddał się też pewnej specjalizacji. Pojawiło się więcej zawodniczek, które stały się ekspertkami od gry na konkretnych nawierzchniach. Naomi Osaka najlepiej radzi sobie na kortach twardych, poza nimi nigdy nie była i pewnie nie będzie wybitna. Simona Halep – choć wygrała Wimbledon – to mistrzyni gry na mączce. Podobnie na przykład Maria Sakkari. Tenisowi Karoliny Pliskovej sprzyja z kolei trawa, na której widać efekty jej serwisu i mocnych zagrań. Trudno wskazać tenisistkę, która wszędzie radziłaby sobie wybitnie. Nawet Serena Williams miała przez lata problemy z Roland Garros i po triumfie z 2002 roku czekała aż jedenaście lat na kolejny.

CZYTAJ TEŻ: DUBLET MARZEŃ, CZYLI ROLAND GARROS I WIMBLEDON

A bez umiejętności odnalezienia się na każdej nawierzchni bardzo trudno skomponować tak wybitną serię. Szansą może być co najwyżej rozpoczęcie jej tuż po Wimbledonie, na kortach twardych w USA i dojście aż do Roland Garros w kolejnym roku. Sęk w tym, że przerwa między sezonami potrafi wybić z rytmu nawet najlepsze zawodniczki. Po to zresztą grają turnieje przed Australian Open, by ten rytm odzyskać. Nierzadko jednak przegrywają tam z niżej notowanymi rywalkami.

Wybitnych zawodniczek po drodze było mnóstwo. Doskonale w turniejach wszelkiej rangi grała Martina Hingis, ale ona doszła – tak jak Iga – do 37 triumfów. Justine Henin przez kilka lat zdawała się najbardziej skłonna do dominacji, ale Iga przebiła jej najlepszą serię (zresztą Belgijka ogółem grała stosunkowo niewiele meczów w sezonie, starannie dobierając turnieje). Podobnie jak osiągnięcia Sereny czy Venus Williams. Ash Barty i Naomi Osaka nigdy tak nie dominowały, choć ta druga jeszcze może dokonać czegoś podobnego. 37 wygranych to po prostu cholernie dużo. Zresztą Iga dokonała tego na przestrzeni siedmiu turniejów – sześciu wygranych i Wimbledonu – oraz dwóch meczów Billie Jean King Cup.

Wygrać tyle mocno obsadzonych imprez z rzędu to w dzisiejszych czasach niebywała sztuka.

Dawniej? Dawniej bywało łatwiej. Wiele turniejów było słabiej obsadzonych, bo przez ich mnogość zawodniczki z czołówki rozjeżdżały się w różne strony. Teraz z góry wiadomo, w których wystąpi większość z nich. Tym bardziej warto zresztą docenić serię Świątek, która osiągnęła ją – z jednym wyjątkiem – wyłącznie w imprezach wielkoszlemowych albo tych rangi WTA 1000. Oczywiście, w liczbach nie jest to tak imponująca seria jak te Navratilovej czy Graf, gdyby jednak przeanalizować wszystkie okoliczności – włącznie z brakiem doświadczenia Polki w grze na trawie, które w końcu dało o sobie znać – jest im bardzo bliska pod kątem skali osiągnięcia.

Warto tu dodać zresztą jeszcze jedno. Gdy Martina osiągała swoją najdłuższą serię, po drodze obchodziła 28. urodziny. Była więc dużo starsza od 21-letniej Igi. Graf, owszem, swoich 66 zwycięstw z rzędu zaliczyła w całości w wieku 20 lat, ale w tamtych latach tenisistki szybciej zaczynały i szybciej kończyły kariery. Steffi przeszła przecież na emeryturę jeszcze przed trzydziestką. Liczymy, że Iga grać będzie znacznie dłużej.

I że przed nią jeszcze niejedna tak wybitna seria zwycięstw.

Fot. Newspix

Czytaj też: 

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

1 komentarz

Loading...