Mariaż sztuki z rzeczywistością i młodości ze starością. Na tym zdjęciu Janusz Kupcewicz – ciemne okulary, zakola, siwy wąs, kamizelkowa kurtka, przydługie spodnie – stoi przy muralu nakreślonym na ścianie hali sportowej przy gdyńskiej ulicy Bema. Najpierw budowa lokalnego marketu pochłonęła wielkie malowidło z podobizną dwudziestokrotnego reprezentanta Polski, a następnie zegarmistrz światła purpurowy zabrał ze świata samego bohatera hiszpańskich mistrzostw świata z 1982 roku.
Walił między oczy. Nie liczył się z konsekwencjami swoich słów. Zgłaszał pretensje do zaciemniania prawdy o zderzeniach sprzed lat. Kiedyś Zbigniew Boniek, ówczesny prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej, zaprosił całą medalową kadrę Piechniczka na mecz reprezentacji do Wrocławia. W loży panowała luźna atmosfera, niegdyś wybitni piłkarze rozmawiali na uniwersalne tematy, ale on jeden miał na siebie inny pomysł: – Właśnie gadałem ze Zbyszkiem. Oceniłem mu wszystkich zawodników kadry. Wielu negatywnie – pochwalił się reszcie kolegów. Zrobić swoje i powiedzieć swoje. Cały Janusz Kupcewicz.
„Człowiek? Dla mnie był idealny”
Grzegorz Lato cedzi słowa.
– Wiem, wiem…
– Łączył panów kawał historii.
– Mój serdeczny przyjaciel. Lata bliskich spotkań. Kontaktowaliśmy się od czasu do czasu, raz rzadziej, raz częściej, ale w miarę regularnie – na święta, na imieniny. Jestem w szoku. Nie wiem nawet, jak to się stało, nie znam przyczyn, dowiedziałem się przypadkowo.
– Jaki to był człowiek?
– Człowiek? Dla mnie był idealny. Miał swoje problemy rodzinne, ale mnie to nie interesowało, to były jego sprawy. Jako kolega-piłkarz: super. Szkoda, ludzie odchodzą.
– Opowiada się, że miał zadatki na wielkiego piłkarza, choć nie wykorzystał pełni swojego potencjału.
– Wspaniale wyszklony technicznie. Z dobrym uderzeniem, z wyśmienitym dośrodkowaniem, przypomnijmy sobie bramkę z rzutu wolnego po krótkim rogu, którą strzelił Francji na mistrzostwach świata w Hiszpanii. Wspaniały piłkarz, mundialowy medalista. No. Mam coś więcej dodawać? Nie trzeba, prawda?
Janusz Kupcewicz miał sześćdziesiąt sześć lat. Grzegorz Lato – prawdziwie filozoficznie – mawia, że choć coraz częściej odbiera telefony z informacjami o śmierci dalszych lub bliższych znajomych ze świata futbolu, to zwykle nie jest specjalnie zdziwiony, bo „nikt jeszcze nie wynalazł przepisu na długowieczność, nikt jeszcze nie znalazł sposobu na życie po sto pięćdziesiąt czy dwieście lat, a biologia jest nieprzebłagana i nie ma nieśmiertelnych”. Tym razem w krótkiej rozmowie nieustannie powtarza komunikat: „jestem w szoku”. Zbigniew Boniek też wspomina z nostalgią: „kilka dni wcześniej wspólne zdjęcia, wspomnienia, ploteczki”. Kupcewicz zmarł na sześć dni przed czterdziestoleciem medalu za trzecie miejsce na mundialu w Hiszpanii.
Bohater godny medalu
– Zbigniew Boniek nazywał się zbawcą narodu po mundialu w Hiszpanii? To kim ja mam nazwać się i ogłosić po meczu z Francją, kiedy zaliczyłem asystę z rzutu rożnego i strzeliłem gola z rzutu wolnego na wagę srebrnego medalu za trzecie miejsce na świecie? Gdyby nie ja, Boniek musiałby zadowolić się brązem za czwartą pozycję – krzyczał do słuchawki Janusz Kupcewicz na miesiąc przed śmiercią. Zbyt rzadko wspomina się o fenomenalności tego pomocnika drużyny Piechniczka na tamtych mistrzostwach świata.
W La Coruñi z Peru asystował przy niezwykle ważnej bramce Włodzimierza Smolarka. Wcześniej przesiedział na ławce rezerwowych nudne i bezbramkowo zremisowane spotkania z Włochami i Kamerunem. W Barcelonie z Belgią huknął potężnym i dziwacznie pokręconym crossem do Andrzeja Buncola, ten przytomnie zgrał piłkę głową do Zbigniewa Bońka, który zgrabnie przerzucił sobie Theo Custersa. W Alicante z Francją zaś najpierw dośrodkował idealnie na głowę Stefana Majewskiego z kornera przy drugim golu dla Polaków, a następnie sam przymierzył z rzutu wolnego na 3:1, czym de facto przesądził o losach medalu dla biało-czerwonych.
Przez cały mundial Janusz Kupcewicz toczył boje ze Zbigniewem Bońkiem. Gwiazdorzy żyli ze sobą jak pies z kotem. Ten pierwszy lubił mawiać: „Kto przy mnie? Boniek? Matysik? Ciołek? Ktokolwiek inny? Nieważne, powiem swoje, zrobię swoje”. Podczas spotkania z Belgią puścili sobie „taką wiąchę, że aż nie wypadało tak zwracać się do kolegi z drużyny”. Niedługo później upominać musiał ich Grzegorz Lato, który wykorzystał swój medalowy autorytet i darł się na młodszych piłkarzy: „Uspokójcie się! Ty trzymaj mordę na kłódkę, ruda małpo, a ty, talencie pieprzony, jak ci się nie podoba, to wypierdalaj z boiska. Po pyskach dajcie sobie, ale w szatni. Nie na boisku!”.
Do pełni eskalacji konfliktu doszło podczas spotkania o trzecie miejsce z Francją. W przerwie meczu Boniek naskoczył na Antoniego Piechniczka. „Kupcewicz musi zejść! Weź go pan zmień!”, krzyczał rudzielec. Kupcewicz przyglądał się temu wszystkiemu z boku. Czuł się niezauważony i ignorowany. W pewnym momencie, kiedy Boniek psioczył na rok starszego kolegę w podobnym tonie do Władysława Żmudy, jednak nie wytrzymał i krzyknął: „Ty rudy chuju, to ja tu dogrywam gola na 2:1, a ty żądasz od trenera, abym zszedł z boiska!”. Żmuda machnął ręką, a Piechniczek, choć długo się zastanawiał, nie zdecydował się na zmianę, a chwilę później Kupcewicz ładował gola na 3:1.
W książce „Zibi, czyli Boniek”, autorstwa Romana Kołtonia, Kupcewicz dopowiadał, że pierwszym, który wskoczył mu na plecy po decydującym o losach medalu trafieniu, był właśnie Zbigniew Boniek. Latami Boniek dezawuował powagę tamtego sporu, a Kupcewicz – z zapalczywością figlarnego chochlika – zaskakująco często podkreślał, że późniejszy gwiazdor Serie A i prezes PZPN bywał zadufanym w sobie egocentrykiem, a także całkowitym przeciwieństwem jego samego. – Zawsze znałem swoje miejsce w szeregu. I miałem w sobie dużo pokory. Ale nie wszyscy podzielali moją postawę – przedstawiał się dwudziestokrotny reprezentant Polski i legendarny piłkarz Arki Gdynia.
Zmarnowany talent
W publikacji „Piłka nożna 1919-1989. Ludzie, drużyny, mecze. Zarys encyklopedyczny”, autorstwa Stefana Grzegorczyka, Jerzego Lechowskiego i Mieczysława Szymkowiaka, znajduje się taka notka o Januszu Kupcewiczu: „Zbyt szybko uznano go za cudowne dziecko polskiego futbolu. Prawdą jest jednak, że mając kilkanaście lat przerastał rówieśników o głowę. Mało jest tej klasy piłkarzy, którzy tyle razy musieli schodzić z boiska na skutek urazów. Wiele razy pauzował. Bywało też, że zniecierpliwiony rekonwalescencją zbyt wcześnie wracał na treningi i w ten sposób wydłużał przerwy. Niewyleczone kontuzje łatwo się odnawiały. Gdyby zdrowie wytrzymało skalę jego talentu, zapewne rezultaty byłyby inne”.
Talent sytuował go wśród największych w swoim pokoleniu. Przyrównywano go do Włodzimierza Lubańskiego. Dopatrywano się podobieństw do Kazimierza Deyny. Nieprzypadkowo ścierał się o liderski prymat ze Zbigniewem Bońkiem. Choć jego wąsy nigdy nie zyskały kultowości czupryny Lubańskiego, choć jego nogi nigdy nie czarowały na miarę kończyn Deyny, choć znacznie wspanialszą karierę zaliczył Boniek, on sam miał się za jednego z najwybitniejszych pomocników w historii polskiego futbolu.
Jest w tym wszystkim jakiś feler.
W czasach gdy polskie kluby nie były jeszcze pariasami na europejskich salonach, a ekstraklasę zaludniały Orły Górskiego, młodziutkiego Janusza Kupcewicza – „ten talent pieprzony”, jak mawiał Grzegorz Lato – pragnęli działacze na stadionach we wszystkich nadwiślańskich miastach. On jednak wybrał Arkę Gdynia, drużynę słabą, miotającą się na dole tabeli, a do tego taką, z którą późniejszy mundialowy medalista zaliczył dwa spadki z ligi. Po latach raz wspominał, że tamten wybór zablokował jego rozwój, a innym razem, że w żadnym innym miejscu na ziemi nie miałby gwarancji regularnej gry. I tak niekonsekwentnie i naprzemiennie.
Pojechał na argentyńskie mistrzostwa świata w 1978 roku, żeby wrócić z nich bez powąchania murawy i całym zapasem gorzkich historii o Jacku Gmochu, który miał skłócić całą drużynę i wprowadzić wrogą aurę, która doprowadzała do „szatniowych rękoczynów” i „przepychanek przy stołach ping-pongowych”. Cztery lata później był bohaterem, ale po hiszpańskim sukcesie w narodowych barwach zagrał już tylko pięć razy. Nierzadko kłócił się z kumplami z kolejnych zespołów. Lubił ponarzekać na warsztat trenerów. Często wyciągał brudy z odmętów przeszłości. Momentami przemawiało przez niego mnóstwo żalu i pretensji do środowiska, które miało go za wyrzut sumienia, bo nigdy nie stał się gwiazdorem, jakim miał się stać, gdy na początku lat siedemdziesiątych określano jego potencjał.
Po osiągnięciu dwudziestego ósmego roku życia mógł ruszyć na podbój lig zagranicznych. W Saint Etienne pracował z Henrykiem Kasperczakiem i kopał z Rogerem Millą, ale nie dość, że wcześniej zaliczył spadek z francuskiej elity, to jeszcze cierpiał na permanentne bóle kręgosłupa. Z greckiej Larisy wracał z niedosytem do ojczyzny, wybrał Lechię Gdańsk, o co mieli pretensje w trzecioligowej Arce. A na koniec pojechał kopać do Adanasporu z Turcji, w której w końcówce lat osiemdziesiątych nie funkcjonowała jeszcze poważna liga piłkarska. To nie była kariera na miarę talentu.
Fryzjerskie brudy
Po zawieszeniu butów na kołku krótko pracował jako asystent selekcjonera przy kadrze U-21, prowadził reprezentację Polski w futsalu i drugoligową Lechię Gdańsk w roli pierwszego trenera, przez lata trudnił się skautowaniem i opiniowaniem piłkarzy w Arce Gdynia, gdzie go nie słuchano, a pod koniec życia szkolił młodzież i uczył wychowania fizycznego w Szkole Podstawowej w Gdyni Chyloni.
Próbował swoich sił w polityce. Kandydował z list Platformy Obywatelskiej do rady miejskiej Gdyni w 2006 i do sejmu w 2007. Następnie z ramienia Polskiego Stronnictwa Ludowego ubiegał się o mandat do sejmiku województwa pomorskiego w 2010 i do izby niższej parlamentu w 2011, a w 2014 uzyskał mandat radnego sejmiku. W 2015 i 2019 ponownie kandydował do sejmu. Nic wielkiego, nawet wśród piłkarzy-polityków nie brakuje takich, którym wiodło się lepiej.
W międzyczasie polski futbol pogrążył się w korupcyjnym szambie i na jaw wyszła powierzchowna znajomość Janusza Kupcewicza z Ryszardem Forbrichem. Legendarny piłkarz miał nawet wozić pieniądze do niesławnego Fryzjera. Nigdy się tego nie wypierał, choć śledczych przekonywał, że nie pamięta szczegółów, ponieważ był pijany jak bela.
– Nie przypominam sobie sytuacji żebym przekazywał sędziemu pieniądze przekazem pocztowym. Nie pamiętam tego, ale nie wykluczam, że taka sytuacja miała miejsce, jeśli tak to było to zdarzenie jednorazowe. Korupcja w Polsce była, jest i prawdopodobnie będzie. Akurat padło na piłkę. Kiedyś powiedziałem, że korupcja w piłce była już w latach siedemdziesiątych. Ktoś mnie sprostował i powiedział, że nawet wcześniej – w sześćdziesiątych. Wielu piłkarzy dotknął ten problem – tłumaczył.
„Piłka leciała niby za bramkę”
„Jeszcze jedno marzenie polskiego sportowca”, tak Jan Ciszewski, legendarny polski komentator, skomentował kultowego gola Janusza Kupcewicza z Francją na stadionie w hiszpańskim Alicante. Wobec dziejowego znaczenia tamtego trafienia padają wszelkie teorie o zmarnowanym talencie. Pozostaje pamięć o świetnie wyszkolonym technicznie piłkarzu, który strzelił bramkę o naturze urzeczywistnienia marzenia całego pokolenia.
„Szczególiki są bardzo ważne”, mawiał później Kupcewicz. Przez pięćdziesiąt minut po każdym z dwugodzinnych treningów w Arce Gdynia ćwiczył ustawienie stopy podczas egzekwowania rzutów wolnych. Wierzył, że przy oddawaniu celnego strzału najważniejsza są rozluźnienie i oswobodzenie ciała, ułożenie sylwetki przy kopnięciu, trafienie w odpowiedni centymetr łaty na piłce i nadanie futbolówce odpowiednio podkręconej rotacji.
– Podobnie, jak w przypadku żonglerki – górna część musi pozostać luźna, pracują przecież tylko nogi. Technika kopnięcia piłki jest bardzo ważna. To trochę tak, jak w skoku o tyczce. Można jeszcze strzelać tak zwanym prostym podbiciem, bardziej siłowo. Nadawałem rotację zewnętrzną częścią prostego podbicia. Piłka leciała niby za bramkę, a w pewnym momencie wracała i … wpadała ku zdumieniu rywali – zdradzał w rozmowie z TVP Sport.
I tak zapamięta go polska piłka. Grzegorz Lato mawia: – Nie zostaniemy zapomniani. Historii nie da się przekłamać. Jeśli próbuje się wnieść do niej fałsz, to jak dobrze wiemy po kłamstwach z czasów drugiej wojny światowej, nic dobrego z tego nie wynika, bo prawda zawsze się obroni, zawsze wyjdzie na jaw.
Czytaj więcej o Januszu Kupcewiczu:
- Całą noc jechaliśmy na finał mundialu. Gdy dotarliśmy… nie było dla nas biletów
- Zmarł Janusz Kupcewicz, 20-krotny reprezentant Polski
Fot. Newspix