Dlaczego nie jest już chłopcem w krótkich spodenkach? Czy należy do grona najlepszych polskich trenerów? Jak reaguje na krytyki i przygany ze strony byłych podopiecznych? Dlaczego irytuje go, że współczesny świat promuje obcesowość? Jaki jest jego sekret na długofalowość kadencji w kolejnych klubach? Jak przywrócić renomę marce Zagłębia Lubin? Czy polscy trenerzy wciąż wsadzani są do Fiata Punto i zmuszani do wygrania Rajdu Dakar? Jakie jest jego antidotum na wypalenie? Na te i na inne pytania w rozmowie z nami odpowiada trener Zagłębia Lubin, Piotr Stokowiec. Zapraszamy.
Ekstraklasowy trener musi być ciekawym człowiekiem?
Trener musi mieć swój charakter. Każda drużyna potrzebuje lidera, a bezbarwny lider to… żaden lider.
Równie istotnym jest, żeby ta barwa przebijała się na zewnątrz? Aleksandar Vuković narzekał kiedyś, że gdyby każdy szkoleniowiec mógł liczyć na taką przychylność mediów jak Czesław Michniewicz, całemu środowisku pracowałoby się bardziej komfortowo.
Jakoś nie widzę się w roli eksperta od spraw wizerunku, ale mam świadomość tego, że w dzisiejszych czasach trzeba umieć się dobrze pokazać i zaprezentować na zewnątrz. To obecnie część pracy trenera, żeby zrozumiale przekazywać i sprzedawać swój pomysł na drużynę, taktykę, może nawet swoją filozofię piłki, bo inaczej łatwo zostać odebranym jako szkoleniowiec nijaki. A takim żaden ambitny trener być nie chce. I ja też nie chcę. Ale nie można też przesadzać w drugą stronę, bo w świecie atakujących bodźców i natłoku informacji przebijają się najbardziej krzykliwe komunikaty. To nie jest moja droga. Często wcale nie wybijają się największe osobowości, a postacie ordynarne i wulgarne. Niewiele ma to wspólnego z merytoryką, choć nierzadko wściekłe chamstwo mylimy z charyzmą.
Uważa się pan za postać charyzmatyczną?
Mam w sobie wystarczające pokłady charyzmy. Najlepiej świadczy o tym miejsce, w którym się znajduję.
Trochę tajemniczo.
Tajemniczo? Nie… Ja wiem, że na pewno mam mocny charakter. A o charyzmie można dyskutować. Niektórzy uważają, że można ją wytrenować.
Jakie jest pana zdanie?
Nadeszły takie czasy powszechnego dostępu do wiedzy i wszechstronnych narzędzi, naprawdę wiele rzeczy można wyćwiczyć.
Niedawno zaliczył pan epizod w roli eksperta telewizyjnego. Ponoć perspektywa opowiadania o świecie piłki z drugiej strony ekranu narodziła w pana głowie pewne refleksje.
Zdałem sobie sprawę, że dobry dziennikarz musi być dobrze przygotowany do każdego programu i każdej transmisji. Poznałem kulisy tej pracy, zobaczyłem, że nie macie łatwo z dostępnością i z dotarciem do źródła. Trenerzy często są zapracowani, skupieni na własnym mikro-świecie, pogrążeni w sprawach organizacyjnych, bo ciąży na nich duża odpowiedzialność. Żyją w bańce, z której trzeba czasem wyjść. A codzienność rozgrywa się swoim trybem. Trochę dookoła nas.
Ładnie powiedział mi Jakub Rzeźniczak: „my o futbolu, a życie toczy się gdzieś obok”.
Piłkarze – tak sądzę – też funkcjonują w takiej bańce. Ale jednak gramy dla kibiców. Uświadomiłem sobie, że muszę bardziej się sobą dzielić. Może nawet nie tyle sobą, ale swoim pomysłem na grę, filozofią prowadzenia drużyny. Czasem dobrze jest zdradzić kibicom część swoich problemów. Niech mają świadomość wydarzeń wewnątrz drużyny. Teraz staram się więc trochę szerzej uchylać drzwi do mojego świata.
Wcześniej, szczególnie podczas pracy w Lechii Gdańsk, trochę zamykał się pan na ten świat zewnętrzny?
Nie, chyba nie. Bardzo dobrze mi się tam pracowało i żyło, choć łatwo nie było. Przyszedłem do Gdańska jako dojrzały trener, a w Lechii – która byłą wówczas bardzo trudnym projektem z wielu względów – nabrałem nowych doświadczeń. Stałem się lepszy w swoim fachu. A czy było mnie mało w mediach? Jakoś nie czułem wtedy takiego deficytu. Myślę, że trzeba umieć zachować proporcje. Pracy jest dużo, jest ona wyczerpująca fizycznie i emocjonalnie. Wiele razy wychodziłem z klubu po dwudziestej drugiej, a przecież mam jeszcze rodzinę, żonę, córki. Czasem trudno mi było znaleźć czas nawet dla siebie, więc może i dla dziennikarzy kiedyś wolnej chwili zabrakło. Ale na pewno nie było to celowe, bo ja lubię rozmawiać o tym co robię. Oczywiście zawsze trzeba zachować umiar, nie przesadzić ze swoją obecnością w mediach, nie męczyć swoją osobą, nie przesłodzić, nie wyskakiwać z lodówki.
W Lubinie przepracował pan 1500 dni. W Gdańsku wytrwał pan prawie 1300 dni. To dłużej niż jakikolwiek inny trener tych klubów w XXI wieku. Janusz Filipiak twierdzi, że nawet najlepszy układ z silnym trenerem i silną drużyną ostatecznie dobrnie do ściany.
Trzeba byłoby zapytać Alexa Fergusona i Arsene’a Wengera o zdanie w temacie długofalowej pracy w jednym klubie.
Uśmiechnąłem się.
Ja też. Oczywiście każdy ma prawo do swojego zdania. Jak pan zauważył, nie jestem typem trenera strażaka, który przyjdzie na dwa miesiące do klubu, by ugasić pożar w drużynie i czmychnąć do następnego ogniska. To nie moja domena, nie czuję się w tym mocny. W moim przekonaniu trener musi dostać czas, żeby było widać efekty jego pracy. A co zrobić kiedy ludzie w drużynie się sobą zmęczą? Dzisiaj szkoleniowcy częściej trenują głowy niż nogi zawodników, muszą wykazać się pomysłowością i wiedzą. Mnie szczególnie bliskie są aspekty psychologiczne i mentalne, więc zdaję sobie sprawę, że trzeba ciągle szukać dodatkowych bodźców.
Jak to robić?
W sposób naturalny pojawiają się rotacje wśród zawodników, ale dochodzą do tego też zmiany systemów, urozmaicenia w doborze środków treningowych, a także klasyczne budowanie atmosfery w czasie wspólnych spotkań piłkarzy. Zarówno tych spotkań formalnych, jak i nieformalnych. Różne były i są sposoby na wstrząśnięcie drużyną – mniej gier, więcej gier, używanie trenażerów, wprowadzanie GPS-ów, odmienne rozplanowanie obozu przygotowawczego. I tak dalej. Tu jest pole do popisu dla trenera. Czasami – wraz z moim sztabem – kładliśmy akcent na przygotowanie mentalnie, kiedy indziej na przygotowanie motoryczne, a jeszcze innym razem na sprawy taktyczne. Nie popadaliśmy w zgubną rutynę. Po każdym sezonie dokonywaliśmy podsumowania. Co działało? Co nie działało? Jakie bodźce ruszyły zespół? Na jakie bodźce zespół nie zareagował? Jak dobierać cele? Jak motywować się zewnętrznie? A jak motywować się wewnętrznie? Najdrobniejsze szczególiki rozkładaliśmy na czynniki pierwsze. Starałem się zachowywać czujność. I stąd też taki długi okres pracy w Lubinie czy Gdańsku.
Ale takie zasiedzenie w jednym środowisku potrafi wypalić?
Jeśli nie będzie dokładać się drewna do pieca, to się ogień w nim wypali.
Bywały trudności w tym dokładaniu do pieca?
Nie. Ja osobiście nie mam takiego problemu. Jestem strasznie ambitny. Czasami nawet sam się za to karcę, bo chciałbym zawsze wygrywać, zdobywać medale czy tytuły, sięgać po kolejne sukcesy. Ciągle mi mało. A przecież wiadomo, że futbol to sport zespołowy, nawet najlepszy trener sam niczego nie wygra. Liczy się oczywiście jakość drużyny, ale nie tylko, bo wiele zależy od kierownictwa, od zarządu, od właścicieli. Relacje z górą trzeba umiejętnie układać i pielęgnować, a nie tylko sztucznie i kurtuazyjnie podtrzymywać. Generalnie trener powinien być czujny, uważny, budować relacje i dbać o wszystkich. Być trochę takim… ojcem projektu. No i nie może zafiksować się tylko na jednej rzeczy, żyć wyłącznie piłką.
Jak pan to tłumaczy?
Przykładowo, błędem jest skupienie się tylko na organizacyjnym spięciu treningu, żeby trenerzy na stażu zobaczyli, że wszystko się zgadza i układa w większą całość. Muszę wiedzieć, co zajęcia dadzą zawodnikom, jakie przyniosą efekty i czy przełożą się na skuteczność piłkarzy. Tu może zaskoczę, ale uważam, że nieraz brak treningu bywa lepszy niż trening.
Stara szkoła – na nos, na wyczucie.
W samej – bardzo trudnej – końcówce minionego sezonu w Zagłębiu Lubin uznaliśmy, że najlepiej sprawdzą się proste formy. Jeden na jednego. Małe gry. Bezpośrednia walka. Bo w tym elemencie przegrywaliśmy, właśnie tego nam brakowało. Poszliśmy w mniej złożone środki treningowe. Wcześniej dużo było taktyki, dużo form fragmentów gry, dużo filozofii, a drużyna po prostu nie była na to gotowa i wtedy potrzebowała prostych bodźców.
Łukasz Poręba powiedział mi chyba całkiem szczerze: „nie ma sensu grać piłkarza”.
Chodziło mu o podjęcie na boisku walki wręcz. Wiosną w Zagłębiu przeważali nowi zawodnicy. Nie stworzył się wtedy jeszcze tzw. team building. Brakowało w drużynie ważnego poczucia zespołowości, musieliśmy ze sztabem dopiero taką jedność zbudować. U nas na treningach dominowały jednak zawiłości i skomplikowana taktyka. Trzeba było to porzucić i uprościć środki. Zapaliło! Im dłużej pracuję z drużyną, tym łatwiej mi diagnozować i rozpoznawać potrzeby zespołu.
Mówił pan, że nie jest trenerem-strażakiem. Ostatnie pół roku pracy z gaśnicą w ręku zabiło to przekonanie.
Chodziło mi o to, że ja nie decyduję się na pracę krótkoterminową. Ale oczywiście czasami ta początkowa rola musi być rolą strażaka, bo bierze się drużynę, której grozi spadek z ligi i trzeba ratować co się da. Tak było teraz w Zagłębiu i tak samo było w Lechii Gdańsk. Przychodziłem na gorącą końcówkę. W tej perspektywie krótkoterminowej – w próbie utrzymania piłkarzy i klubu w statusie piłkarzy i klubu z Ekstraklasy – biega się z gaśnicą w ręku. Kiedy ugasi się pożar, przechodzi się do planu długoterminowego. Wtedy można być warsztatowcem. Wtedy też rozwija się zespół.
Zakładał pan zostanie w Zagłębiu Lubin po ewentualnym spadku z Ekstraklasy? Trener z pana statusem nie musiałby pracować w I lidze.
Oczywiście, że nie musiałbym pracować w I lidze. Ale podjąłem wyzwanie w Zagłębiu z wielką wiarą, że nam się uda. I się udało. Trener musi podejmować ryzyko. Pracuje się tam, gdzie cię chcą. Znałem zespół. Znałem klub. Napotkaliśmy po drodze pewne trudności i turbulencje, pewnie nawet większe niż się spodziewałem, ale wierzyłem w powodzenie naszej misji. Życie szkoleniowca nie jest sielanką. Czasami jedną nogą wisi się nad przepaścią, a drugą depcze się ziemię raju.
Pięknie pan to określił.
Trener zawsze będzie stąpał po cienkiej linii. Nigdy człowiek nie znajdzie się obiema nogami w raju. Tak było, jest i będzie.
Dziwił się pan obrazowi nędzy i rozpaczy zastanemu w Zagłębiu Lubin, które opuszczał pan w zdrowiu, szczęściu i dobrej kondycji?
No niestety, muszę z przykrością powiedzieć, że wypracowany wcześniej kapitał został roztrwoniony. Ale nie dorabiałbym do tego wielkiej ideologii, bo popełnianie błędów jest ludzkie. Daleki jestem od wytykania palcami, rozliczania błędów, nie chcę się bawić w takie gierki. Niech każdy sam oceni, co się stało i co poszło nie tak. Chciałbym, żeby moja praca była recenzowana od dnia mojego przyjścia do dnia mojego odejścia. Skupiam się na prostowaniu otaczającej mnie rzeczywistości. Przed nami ogrom pracy, podążamy w dobrym kierunku, ale bez zuchwałości, bo ostatni przykład Wisły Kraków powinien stanowić przestrogę dla wszystkich pyszałków z Ekstraklasy.
Martin Sevela diagnozował, że mentalność piłkarzy Zagłębia Lubin z okresu post-stokowcowego pozostała na siódmym miejscu w tabeli. Słowacki trener też czuł się winny za taki stan rzeczy, ale faktycznie to słuszna recenzja tego klubu z ostatnich lat. Regularność w nieregularności. Brak większych aspiracji. Zagubienie we własnej koncepcji. Rozmyta tożsamość.
Przepraszam, ale za czasów mojej pierwszej kadencji wyszliśmy z tego średniactwa, staliśmy się klubem z ekstraklasowej czołówki i awansowaliśmy do europejskich pucharów. Nie godziłem się na przeciętność. Rzucaliśmy rękawicę większym od siebie. Na przykład Partizanowi Belgrad. Aktualnie staramy się odbudować markę Zagłębia Lubin. Walczyć z nijakością. Wpajać zwycięski kod genetyczny. Rywalizować z topem ligowej tabeli. Nie stanie się to z dnia na dzień, ale takie są nasze ambicje. Nie życzę sobie miana średniego trenera w średnim klubie.
Zasadne myślenie po sezonie, w którym Zagłębie drżało o ligowy byt do ostatnich kolejek.
Wiele ekstraklasowych zespołów z minionego sezonu marzyłoby o roli średniaka, którego stać na pewne utrzymanie na wiele kolejek przed końcem sezonu, ale zapewniam, że aspiracje całego lubińskiego środowiska piłkarskiego zawierają w sobie silną potrzebę wyjścia z tego marazmu. Moja ambicja po prostu nie pozwala na taką przeciętność. Chcę wygrywać.
Widzi się pan w ścisłym gronie najlepszych trenerów w Polsce?
Traktuję siebie bardzo poważnie, ale nie mnie to oceniać. Pracuję na sto dwadzieścia procent i doceniam swoją robotę, ale nie mam w sobie aż takiej próżności i aż tak pyszny nie jestem, żeby wskazywać siebie ponad głowami innych. Niech przemawiają fakty i wyniki, a nie słowa. Myślę też, że na każdego trenera trzeba spojrzeć przez pryzmat potencjału grupy, z jaką przyszło mu pracować.
Uwielbiam pana powiedzenie: „często odnoszę wrażenie, że polscy trenerzy są wsadzani do Fiata Punto i zmuszani do wygrania Rajdu Dakar”.
Trochę zadziwia mnie, że niektórzy doświadczeni ludzie nie potrafią trzeźwo ocenić potencjału i możliwości klubu. Rozumiem, że romantycznym wizjom ulegają kibice, ale włodarze… Wielu wydaje się, że zrobią coś najlepiej, a tylko nieliczni wiedzą, co i jak wykonać, żeby było dobrze. Nikt nikomu nie zabrania marzyć, cele powinny być ambitne, ale zbyt często narzucamy sobie niepotrzebną presję walki o rzeczy niemożliwe do zrealizowania.
Żeby włączyć się do pełnoprawnej i wieloletniej rywalizacji z Lechem Poznań czy Legią Warszawa, a robią to skutecznie Pogoń Szczecin i Raków Częstochowa, trzeba budować solidne podstawy i fundamenty na trudnej drodze. I to przez wiele lat. Same ambicje nie wystarczą do nawiązywania równorzędnej konkurencji. Na samych oczekiwaniach klubu się nie zbuduje. Za tym musi iść nie tylko konkretny budżet, ale przede wszystkim przemyślane ruchy, benedyktyńska praca, dbałość o akademię, wprowadzanie młodych zawodników. Myślmy racjonalnie, choć naturalnie kuszą większe obietnice, bo sam po sobie widzę ambicje na wyjście ponad przeciętność.
Miejsca sześć-dziesięć to racjonalna ocena potencjału Zagłębia Lubin na przyszły sezon Ekstraklasy?
Szczerze? Teraz, kiedy mamy przed sobą cały okres przygotowawczy, to trudno to jeszcze określić. Musimy otrząsnąć się z minionego sezonu. Znajdujemy się w okresie przebudowy. Odeszło aż kilkunastu zawodników! Przychodzi wielu nowych piłkarzy. To rewolucja personalna, a my bardzo chcemy odzyskać stabilizację. To nie jest właściwy moment na deklarowanie prognozowanych miejsc i zakładanych celów. Chcemy włączyć się do walki o czołówkę tabeli. Czy to stanie się już w tym sezonie? Chcielibyśmy, żeby tak się stało. Na razie bardziej skupiam się na selekcji, na doborze kadry, na wprowadzaniu nowych zawodników, na solidnym przygotowaniu. Odbudowywanie marki klubu to proces. Niewątpliwie celujemy w poprawienie wyniku z poprzedniego sezonu.
Trochę na okrągło.
Ale to normalne, bo jesteśmy jeszcze zbyt na świeżo po poprzednim sezonie. Wtedy – po dobrej pracy zimą na obozie w Turcji i dokonanych transferach – wydawało mi się, że to łatwiej pójdzie, że ruszymy z kopyta. Ale piłka świetnie uczy pokory i nas też wiosną nauczyła. Trzeba wiedzieć, że stawianie celów jest niezwykle istotnym punktem w budowaniu mentalności zespołu. To nie jest kwestia jednego czy drugiego wywiadu, bo to, proszę mi wierzyć, zbyt ważna sprawa, żeby zdradzać wszystko na takim etapie przygotowań do startu sezonu. Już to przerabiałem. Źle postawione cele mogą sprawić, że wadliwie i źle zacznie funkcjonować cały klub.
Kiedyś opowiadał pan, że w Lechii Gdańsk przerabiał różne formy zarządzania grupą – raz był pan bardziej autokratyczny, raz bardziej demokratyczny. Jaki styl przyjął pan w Zagłębiu Lubin?
Muszę być elastyczny, bo style się przenikają. Nie ma jednego modelowego stylu zarządzania grupą. Sposób komunikowania z zespołem zmienia się na różnych etapach, bo drużyna potrzebuje przeróżnych bodźców. Uważam, że wrzaski trenera-krzykacza przestaną robić wrażenie po miesiącu codziennej pracy w klubie. Dobrze stosować gradację. Bazowanie na wysokim „C” urasta do rangi ostateczności. Zbyt szybko może się wypalić. Ale nie chcę nikogo pouczać. Każdy trener wybierze swoją metodę pod własnych piłkarzy. Sztuka polega na wyznaczaniu granicy między kumpelstwem a mentorstwem, na wytwarzaniu hierarchii, na wzbudzaniu i zachowywaniu respektu. Nie jest dobrze, gdy trener może liczyć na szacunek grupy tylko przez wzgląd na piastowany urząd. Cała sprawa w tym, że inaczej rozmawia się z młodymi zawodnikami, a inaczej komunikuje się z weteranami ekstraklasowych boisk. Na niektórych działa tylko ochrzan…
W większości przypadków łatwiej porozumieć się panu z młodym piłkarzem czy weteranem boisk?
Lubię nowych graczy. Pewien starszy trener mawiał: „piłka nożna jest dla młodych”. Uwielbiam odkrywać i stawiać na świeżych. Mam też, tak myślę, kim się pochwalić. Paweł Wszołek i Łukasz Teodorczyk w Polonii Warszawa. Jarosław Jach, Filip Jagiełło, Jarosław Kubicki i Krzysztof Piątek w Zagłębiu Lubin. Kacper Urbański, Tomasz Makowski, Mateusz Żukowski i Karol Fila w Lechii Gdańsk. Kiedy patrzę na poczynania tych wszystkich piłkarzy w ich życiach prywatnych, na ekstraklasowych i zagranicznych murawach, niekiedy nawet na reprezentacyjnych polach, to serce mi się raduje, że fajnie, że jest efekt pracy.
Z wieloma utrzymuję bardzo dobre kontakty. Nieprzesłodzone, ale oparte na ogromnym wzajemnym szacunku. Jeśli po meczu podchodzą do mnie byli zawodnicy, żeby wręczyć mi swoje koszulki albo nawet zamienić kilka zdań, a zdarza się to bardzo często, to chyba nie muszę narzekać na swoje relacje z podopiecznymi. Od nikogo nie oczekuję wdzięczności. Niektórzy dopiero po czasie doceniają, że byłem surowy, bo też musiałem taki być, ale przy tym obiektywny. Jednym refleksja przychodzi szybko, drugim trochę później, a innym nigdy. Ale z tym trzeba się pogodzić.
Rafał Wolski nazwał pana kłamcą. Marco Paixao zarzucał rasizm. Błażej Augustyn przekonywał, że jest pan tchórzem, któremu nie podałby ręki. Milos Krasić dodawał, że źle traktuje pan ludzi i boi się pan charakternych piłkarzy. Ostry był też Artur Sobiech: „gorszego człowieka niż on nie spotkałem”. Mawia pan, że blisko dziesięć skrajnie negatywnych opinii na pana temat przesłania sto pozytywnych i zniekształca pana obraz jako trenera.
Taki zawód, że będą pochwały i będzie krytyka.
Czy to pana boli?
Jesteśmy na świeczniku. Jednym z moich zadań jest selekcja i podejmowanie trudnych decyzji. Trener musi być wierny prowadzonemu przez siebie projektowi. Musi działać dla dobra drużyny. I muszę powiedzieć, że nigdy nie miałem problemu z zawodnikami, którzy działali dla dobra drużyny. Zgrzyt pojawiał się przy piłkarzach, którzy występowali przeciw tej – podstawowej jednak – wartości. Takimi, którzy grają tylko na siebie. No, ale nie mogę przecież przejmować się ich opiniami. Mówiłem już, że dożyliśmy czasów, w których chamstwo mylone jest z charyzmą i trudno się z tym walczy.
Nagromadzenie różnorakich żali i przygan jest jednak w pana przypadku zaskakująco zasobne.
To są często zawodnicy już zgrani, którzy idą w dół i za sobą ciągnęliby w przepaść moją drużynę. A na to zgodzić się nie mogę. Dlaczego miałbym to robić? Miałbym stać się ich zakładnikiem, bo oni chcą żyć i trenować wygodnie? Wiadomo, że jak ktoś traci miejsce w drużynie, czyli swoją pracę, to jest rozżalony. Poniekąd to rozumiem. Ale tylko poniekąd, bo nie toleruję bezczelności i chamstwa. Według mnie ta moja bezkompromisowa postawa – choć grozi wylewaniem na moją głowę wiadra z pomyjami – jest dowodem na to, że ja się właśnie ich, tych „starych, niby charakternych” piłkarzy, po prostu nie boję.
Bo ja się ich naprawdę nie boję. Nie mam z nimi żadnego problemu, tylko nie chcę z nimi pracować. Bo im się często już nie chcę pracować. To wolę postawić na młodych, którym się chce. Aczkolwiek mam i takich starszych zawodników, z którymi uwielbiam pracować, bo wiek nie jest u mnie żadnym kryterium. Są tylko dobrzy i słabi piłkarze. Słabych się pozbywam, niezalenie od tego jak znane mają nazwisko i gdzie wcześniej grali. To jest normalność. I za taką normalność czasem płacę wysoką cenę. Ale uważam, że warto ją płacić. Nadal będę się tego trzymał, to się akurat u mnie nie zmieni.
Czyli ostrzał z ich strony nie spędza panu snu z powiek.
Trudno się z tym walczy, więc nie tracę energii na rzeczy, na które nie mam wpływu. Mnie jest trudno obrazić. Jestem profesjonalistą. Znam życie. Mam trójkę dorosłych dzieci. Jestem dojrzałym facetem. Wiele widziałem, wiele przeżyłem, wiele przeszedłem. Gdybym przejmował się tymi wszystkimi opiniami, nie nadawałbym się do tego fachu.
Jest pan wobec siebie krytyczny?
Nie uważam, że jestem idealny. Nie wiem nawet, czy istnieje trener doskonały. Na pewno popełniam błędy, jak każdy, kto coś robi. Ale jestem kapitanem tego statku i to ja muszę podejmować kluczowe decyzje. I biorę na siebie za nie odpowiedzialność.
Czasami trzeba kogoś za burtę wyrzucić.
Niestety, ale tak. Można bardzo lubić jakiegoś zawodnika, ale jeśli nie pasuje on do projektu rozwijającej się drużyny, należy się pożegnać. Niech wyniki bronią trenera. Czasem dziwię się, że ktoś się skarży, gdy sam nawalił wcześniej sto razy i dostał sto szans. Wszystkie zmarnował i dalej się skarży…
Sam nazywa się pan bezkompromisowym.
Myślę, że momentami mógłbym być nawet twardszy, no ale żyjemy między ludźmi. Każdy ma swoją rodzinę, swoich przyjaciół, swojego menadżera. Każdy patrzy na świat przez własny obiektyw.
Zazwyczaj subiektywizujący i zniekształcający rzeczywistość.
Naturalnie najpierw może pojawić się negatywna reakcja piłkarza, ale z czasem jednak zmienia się optyka, inaczej patrzy się na przeszłość. Ostatnio dostałem wiadomość: „trenerze, dziękuję za wszystko, dopiero teraz zrozumiałem”. Oto słowa napisane przez pewnego piłkarza po jakichś dziesięciu latach od zakończenia współpracy. Nie każdego stać na taką refleksję. Sam grałem w piłkę. Odchodziłem z klubów i myślałem, że to przez trenera czy dyrektora. Mądrość przychodziła wiekiem. Po prostu przestałem być chłopcem w krótkich spodenkach. Szkoda, że nie wszyscy dorastają. Wielu czterdziestolatków wciąż mentalnie przywdziewa te krótkie gacie. Oni nie wiedzą, co począć, czy zostać szkoleniowcami, czy działaczami, czy menadżerami. I choć mogliby zostać każdym, niezmiennie tkwią w tych krótkich spodenkach. Szkoda o tym gadać.
Autentycznie irytuje mnie, że współczesny świat promuje obcesowość. Jeśli ktoś krzyczy głośno i dobitnie, to ma rację. Nie godzę się na taką retorykę, wyznaję własne zasady. Poświęciłem swoje życie futbolowi i zawodowi trenera. Skończyłem studia stacjonarne, stworzyłem rodzinę, odniosłem jakieś sukcesy. Jestem spełnionym i szczęśliwym człowiekiem. Ale nadal nie wypalonym, nadal żądnym zwycięstw. I nadal nie powiedziałem ostatniego słowa.
ROZMAWIAŁ JAN MAZUREK
Czytaj więcej o Zagłębiu Lubin:
- Łakomy: – Jestem fanem hiszpańskiego grania, tam się widzę w przyszłości
- Burlikowski: – Przyjście Stokowca to najlepsze, co mogło spotkać Zagłębie
Fot. Newspix