Piłka nożna nie jest wartością samą w sobie, ale może stać się jedyną radością w życiu. Tak w pewnym momencie było w przypadku Mariusza Musialskiego. Z pozoru miał wszystko. Był bogaty i poważany, obracał się w świecie show-biznesu. Pracował jako menadżer zespołu IRA, jest też autorem lub współautorem wielu przebojów tego zespołu. W swoim otoczeniu mógł być stawiany za przykład człowieka, któremu się udało. Świat alkoholu i narkotyków zaczął go jednak pogrążać, a dopalacze sprowadziły na samo dno.
Od czterech lat “Maniek” jest czysty i wdzięczny za to, że żyje, choć niektóre konsekwencje swojej przeszłości może ponosić do samego końca. Mimo to nie pogrąża się w smutku. W ubiegłym roku podjął się niesamowitego wyzwania: pieszo, bardzo okrężną drogą, dotarł z Sosnowca do Santiago de Compostela. To punkt docelowy tzw. Drogi św. Jakuba (Camino de Santiago), prawdopodobnie najsłynniejszego szlaku pielgrzymkowego na świecie. Większość pielgrzymów trasę zaczyna już w Portugalii lub Hiszpanii, Mariusz przeszedł ją w wersji ekstremalnej.
Jego droga naznaczona była futbolem. Doszedł do celu na przełomie marca i kwietnia. Rozmawiamy o spotkaniach z Robertem Lewandowskim, Łukaszem Piszczkiem i Arkadiuszem Milikiem. O trudach, zachwytach i wielkich rozczarowaniach. O niezwykle ciężkim powrocie do codzienności. O tym, jak można sobie prawie całkowicie zrujnować życie i jak odbić się od dna. O nadziei. O drodze. O byciu potrzebnym. O tym, że przy wychodzeniu z nałogów nie ma kompromisów i złudzeń.
Piłka jest tylko pretekstem do głębszych tematów. Zapraszamy.
Jakie znaczenie miała dla ciebie piłka na przestrzeni lat? Skoro podróżowałeś jej śladem, to zakładam, że całkiem spore.
Z piłką związane są pierwsze wydarzenia, które zapadły mi w pamięć. Do dziś pamiętam, jak ojciec opowiadał o meczu na wodzie z 1974 roku i niewykorzystanym przez Deynę karnym na mundialu w Argentynie, który kojarzę jak przez mgłę. Gdy miałem 10 lat, zajmowaliśmy trzecie miejsce w Hiszpanii i to moje pierwsze świadome wspomnienie kibicowskie, aczkolwiek bardziej kibicowałem wtedy Brazylii niż Polsce. Jak odpadła z Włochami, ryczałem dwa dni. Mama nie wiedziała, o co chodzi. Mocniej kibicowanie polskiej reprezentacji poczułem dopiero w tym 3:0 z Belgią. Piłka była ze mną od maleńkości, ale głównie reprezentacyjna, mimo że chodziłem z tatą na Zagłębie Sosnowiec i przez jakiś czas byłem w tym klubie trampkarzem. Szybko dałem sobie spokój przez kontuzję. Dobrze się stało, bo byłem strasznie słaby, a mógłbym w to brnąć przez kolejne lata. Jeszcze słabszy byłem mentalnie, spalałem się wychodząc na mecz. Jeden błąd i paraliż. Są tacy zawodnicy, o których mówi się: mistrzowie treningów.
Ostatnie mundialowe emocje to rok 1986 i prorocze słowa Bońka po klęsce z Brazylią. Mundial z 1990 roku przeżywałem bez większych emocji, piłka już tak nie ekscytowała. Cztery lata później mistrzostwa świata organizowało USA, mieszkałem tam wtedy, ale też tak średnio mnie to jarało. Dopiero MŚ we Francji były powrotem do większych emocji. Na dobre odżyły, gdy wreszcie pojechaliśmy na wielki turniej, kadra Engela przełamała niemoc. Strasznie mnie rozczarowała jej postawa w finałach, ale pod tym względem nic nie przebije mundialu z Rosji.
Dlaczego akurat mistrzostwa sprzed czterech lat były dla ciebie największym rozczarowaniem?
Lata 2012-2018 to najgorszy okres w moim życiu. Uzależniony byłem już wcześniej, ale ten czas był eksplozją tego wszystkiego, z czego 2013-2017 to apogeum. Nawet jeśli nie brałem najcięższych prochów, jak po drugim detoksie w 2015 roku, nadal nie miałem pojęcia, czym faktycznie jest uzależnienie i ciągle piłem czy jarałem. Pojawiła się depresja uzależnieniowa, taka niezdolność do cieszenia się czymkolwiek. W końcowej fazie to już było kilka miesięcy myśli samobójczych i kładzenia się spać z nadzieją, że się nie obudzę. Gdzieś w 2013 roku, w stanie silnej psychozy próbowałem odebrać sobie życie. Stanąłem na stołku, założyłem na szyję pasek od spodni i przywiązałem go do balustrady schodów, ale po jakimś czasie zszedłem. Od tamtego momentu wiedziałem, że nie jestem w stanie tego zrobić, ale żyć już też nie miałem siły. Stan zawieszenia. Koszmar. Nie widzisz żadnego sensu.
Jedyne momenty w tamtych latach, w których odczuwałem coś zbliżonego do szczęścia to były mecze kadry Adama Nawałki. W 2013 roku wróciłem do domu rodzinnego po pierwszym detoksie. Akurat wtedy Nawałka zostawał selekcjonerem. Potem zaczęły się eliminacje do Euro 2016, pamiętny mecz z Niemcami, który oglądałem z ojcem. Wielkie przełamanie. Później Robert Lewandowski się rozstrzelał. Ja i ojciec czekaliśmy na takie emocje od mundialu w Hiszpanii. Po 2:0 z Niemcami potrafiłem godzinami siedzieć przed komputerem i w kółko oglądać te gole, emocje kibiców i komentatorów. Jeszcze raz i jeszcze raz. Jak już się tym nasyciłem, wracałem do swojej beznadziei, aż do następnego meczu. Dlatego tak bardzo przeżyłem niepowodzenie w Rosji, zwłaszcza po wcześniejszym EURO.
Maszerowałem nie z powodów piłkarskich, ale gdy już podjąłem decyzję, pomyślałem, że fajnie byłoby wpleść w to parę innych rzeczy, w tym te piłkarskie.
Trasę miałeś ustaloną już wcześniej?
Wiedziałem tylko, że chcę dojść do Santiago de Compostela przez Lizbonę, którą kocham. Nie mówię, że był to cel, bardziej kierunek. To było moje drugie Camino i już pierwsze mi pokazało, że chodzi przede wszystkim o samą drogę, nie jej cel. Chciałem w trakcie marszu przynajmniej trochę zaspokoić swój głód kibica. Jednocześnie starałem się tłumić w sobie wszelkie oczekiwania na starcie, bo oczekiwania to przekleństwo uzależnionego, tego cały czas uczę się w terapii i w zdrowieniu. Od zawsze zatruwały całe moje życie. Osiągałem sukcesy, ale one nigdy nie dorównywały oczekiwaniom, przez co nigdy nie byłem zadowolony i spełniony.
To chyba jeden z objawów depresji.
Depresji może nie, ale jest to bardzo silnie związane z uzależnieniem. Uzależnienie nie jest kwestią samej substancji chemicznej.
To tylko skutek.
Dokładnie, efekt końcowy. Wcześniej występują pewne deficyty, jakaś nieumiejętność, która sprawia, że sięga się po coś, co ma pomóc sobie z tym radzić. U mnie to była kwestia braku poczucia własnej wartości, chorobliwa wręcz nieśmiałość wobec kobiet, niezdolność do przeżywania trudnych emocji czy okazywania uczuć. Byłem albo skrajnie niedowartościowany, albo szedłem w drugą stronę, mając przekonanie o własnej wielkości. Było ono jednak zbudowane na kruchych podstawach i ciągłej potrzebie akceptacji z zewnątrz.
W każdym razie, przy planowaniu wyprawy przeszło mi przez myśl, że fajnie byłoby pójść do Lewego, Monachium było po drodze. Starałem się oczywiście nie mieć oczekiwań, ale i tak tworzyłem sobie w głowie projekcje daleko wykraczające poza zdjęcie, autograf czy wymianę paru zdań. Wiesz, coś w ten deseń, że może oficjalnie napisze o mnie w swoich socialach i tak dalej. Próbowałem tonować nadzieje, ale ciągle przewijało się przez myśl, że to nie jest niemożliwe. Fajny temat: koleś przyszedł na piechotę z Polski, wyszedł z syfu, niesie jakiś przekaz. Zapominałem, że to Lewandowski, inna planeta. Pracowałem w show-biznesie – co prawda nie w takiej skali – ale pamiętam, że będąc po drugiej stronie musisz się wyłączać na coś takiego.
Gdyby miał przeżywać historię każdej osoby, którą spotka, nic innego by nie robił.
Ba, gdyby pochylał się nad pierwszym akapitem. Tak się po prostu nie da. Mimo to po cichu liczyłem, że coś się wydarzy i to pomoże mi nagłośnić temat mojej wyprawy. Gdyby nasze spotkanie odbiło się jakimś echem, dużo łatwiej byłoby dotrzeć do kolejnych piłkarzy. Tysiące polubień na profilu, fantazja się uruchamia. Poza własną próżnością było w tym wszystkim wiele rzeczywistego pragnienia, żeby po prostu uścisnąć mu rękę i podziękować za tamte emocje.
Gdy ten pomysł powstał, Krzysiek, sponsor mojej wyprawy, zauważył, że skoro idę na południe, to przecież po drodze są Goczałkowice, w których zaczął działać Łukasz Piszczek. A potem nie da się nie iść przez Marsylię z Arkadiuszem Milikiem. Poza tym, jak już iść, to albo grubo, albo wcale! Chciałem z Monachium dotrzeć do Turynu, złapać tam Cristiano Ronaldo, choćbym miał przez tydzień koczować pod stadionem. A jak już będę miał Ronaldo i Lewego, to zostanie mi już tylko Messi w Barcelonie. Taki był plan.
Start wyprawy przez pandemię opóźnił się kilka razy. Jak już zacząłem, sprawy się pokomplikowały. W Bayernie piłkarze dostali zakaz wychodzenia do kibiców ze względów covidowych, ale to i tak pół biedy, bo zanim ruszyłem, poszedł news, że Messi odejdzie z Barcelony do PSG. Pocieszałem się, że i tak bardziej mi zależy na Cristiano, zawsze byłem z jego obozu.
Na początek poszedłem do Goczałkowic. Od razu była szansa zobaczyć się z “Piszczem”. Przyjechał, uśmiechnięty, bardzo otwarty. Zrobił mi kawę, pogadaliśmy, fotka, piątka. Elegancko.
Miękki start.
Jak u Hitchcocka, zaczyna się trzęsieniem ziemi, a potem napięcie stopniowo rośnie (śmiech). W takim maszerowaniu pierwszy miesiąc jest bardzo trudny od strony fizycznej. Mam pokrzywione nogi, musiałem przecierpieć te różne pęcherze i odciski. Znam ludzi, którzy przechodzili tysiące kilometrów i nie mieli takich problemów. Ale cierpienie jest wpisane w Camino. Niosła mnie perspektywa spotkania Lewego.
Doszedłem do siedziby Bayernu, ale cisza zupełna. Nigdzie nie wejdziesz, nigdzie się nie dodzwonisz, na maila nikt nie odpisał. Jest tam jednak o tyle fajnie, że centrum treningowe ma wjazd od ulicy, więc gdy drużyna pakuje się do autokaru na wyjazd, to stojąc przy szlabanie widzisz wszystkich. Akurat Bayern jechał na mecz do Dortmundu. Mnóstwo dzieciaków, drą się “Lewandowski, Lewandowski!”, pewnie już nawet tego nie słyszał. A ja zagaiłem po polsku “panie Robercie” i dostrzegł mnie. Zapytałem, kiedy będzie znowu na treningu. Wiedziałem, że tu i teraz nic się nie wydarzy, bo musi wsiadać. Usłyszałem, że w środę, więc krzyczałem, że wtedy będę, a Lewy poprawił, że nie w środę, tylko w czwartek. Taka wymiana zdań. Oczywiście wiesz, co zaczęło się dziać w moim mózgu. Skoro on usłyszał “środa” i poprawił na czwartek, to znaczy, że na bank będzie tu czekał na mnie z czerwonym dywanem.
Przyszedłem w ten czwartek. Dywanu nie było. Zaczaiłem się przy szlabanie do podziemnego parkingu, wszyscy piłkarze wjeżdżali w tym miejscu. Minuty lecą, wjechali Neuer, Mueller i inni, a Roberta nie ma. Słyszę, że trening się zaczął. Podchodzę do ochroniarza i pytam, czy Lewy też trenuje. Potwierdził. Pytam, jakim cudem, skoro stoję od rana i on tu nie przejeżdżał. Gość stwierdził, że musiał wjechać drugim wjazdem i pewnie też nim wyjedzie, bo dziś przyjechał Bentleyem. Zgłupiałem. O co chodzi? Czemu podkreślał tego Bentleya? Zobaczyłem wtedy nad garażem olbrzymie logo Audi, które jest sponsorem Bayernu i daje piłkarzom fury. Większość nimi przyjeżdża, ale jeśli decydują się na inną markę, to wyjeżdżają z drugiej strony, żeby nie rzucać się w oczy.
Ja i dwóch łebków czekaliśmy przy drugim wyjeździe. Ryk silnika, od razu wiedziałem, że to musi być on. Podjechał, zatrzymał się. Łebki zrobiły zdjęcia, ja podszedłem, przywitałem się. Powiedziałem, że przyszedłem do niego na piechotę z Polski. Zapytałem, czy przybijemy piątkę, ale przepisy mu zabraniały. Zacząłem się mocować z aparatem, w końcu Lewy zaproponował, żeby ci chłopcy cyknęli fotkę. Miałem możliwość, żeby przez chwilę z nim pogadać, ale nic dalej nie powiedziałem. Zgłupiałem. Fota zrobiona, Robert się pożegnał i pojechał. Stoję z tym aparatem i myślę sobie: – Ja pierdolę, co tu się wydarzyło? I natychmiast: rozczarowanie, zawód, tyle chciałem mu powiedzieć, tyle kilometrów, taki plan. Chodziło o trzy zdania, minuta, poczekałby. Nie wywierał presji, nie okazywał zniecierpliwienia. Duża klasa. Wiadomo, że nie wykazał nie wiadomo jakiego entuzjazmu, mówiliśmy wcześniej o położeniu takich ludzi jak on, ale ani przez moment nie poczułem, że mam się szybko uwijać i spadać. Napisałem mu później na Facebooku to, co chciałem powiedzieć w trakcie spotkania. Wiadomo jednak, że on tego nie czyta, inni ludzie prowadzą jego fan page.
Rozczarowanie minęło?
Po jakimś czasie tak. Wrzuciłem relację z tego zdarzenia na swojego fejsa. I tak było się czym pochwalić, nikt nie wierzył, że faktycznie uda mi się go spotkać, więc zrobiło się lekkie poruszenie. Pewien niedosyt jednak pozostał, bo w chorym łbie tworzyły się nierealne scenariusze. Takie niezdrowe fantazjowanie na starcie odbiera ci radość z przeżywania realizacji jakiegoś planu. Mam dość wybujałą wyobraźnię, co jest okej, zwłaszcza gdy tworzysz artystyczne rzeczy, natomiast nie możesz zakładać, że życie będzie odniesieniem 1:1 do twoich najbardziej rozbuchanych oczekiwań. Nigdy tak nie jest. Nigdy.
Po Monachium zeszła ze mnie para i potem już bardzo trudno mi się szło. Post o Lewandowskim polubiło ze dwieście osób, a ja liczyłem na tysiące. Ale dobra, sednem marszu jest sam marsz i droga, ze wszystkim, co przynosi. Ruszyłem na południe, wszedłem w Alpy. Zrobiło się trudno również z czysto fizycznego punktu widzenia, mimo że nie chodziłem szlakami. Ciągle góra i dół, zupełnie inne maszerowanie. Widoki trochę to rekompensowały. Te zewnętrzne bodźce są ważne. Inaczej się idzie przez przemysłowe miasto z szarością i brudem, a inaczej przez Alpy. Właśnie tam jednak dopadł mnie pierwszy poważny kryzys.
Dlaczego?
Zbiegło się kilka rzeczy. Sponsor zasygnalizował coraz większe problemy ze swoją firmą, co mogło mieć przełożenie na przelewy do mnie. Potem nadeszła wiadomość, że Cristiano odszedł z Juventusu do Manchesteru United. Perspektywa spotkania go była jedynym powodem, dla którego szedłem na południe i wydłużyłem trasę. Po drodze jeszcze mocno zaangażowałem się w relację na odległość, która od początku nie miała racji bytu. No i jeszcze ząb mi się mocno ułamał. Zęby to generalnie bolesna sprawa. Wielu z nich po prostu już nie mam przez prochy. W ogóle nie mam zębów trzonowych, więc wszystko jem przednimi, które nie do tego są przeznaczone. Te, które zostały są popękane i poniszczone. Naprawa wymagałaby wielu pieniędzy, nie jestem w stanie tego przeskoczyć. Ten ząb wtedy był największą szpilą, przypomnieniem, dlaczego mam takie problemy. W normalnych okolicznościach ułamany ząb to nie koniec świata, dla mnie niemalże tak.
Dotarłem do ostatniej większej miejscowości w Alpach – później mijałbym już same wioski – i ostatniego miejsca, w którym był jakiś dentysta. W poprzednich miasteczkach terminy były za miesiąc czy dwa, bez szans. Wchodzę, próbuję tłumaczyć pani na recepcji, że jeszcze miesiącami będę w podróży i bez jedynki będzie ciężko. W końcu dała się przekonać, żeby pogadać z szefem. W poczekalni siedziała jakaś 80-letnia staruszka. Zaintrygowała się moimi kijkami i całym sprzętem. Okazało się, że też wiele chodziła, ale już zdrowie nie pozwala. Była pod wrażeniem, ile już przeszedłem i ile jeszcze planuję. Nie znaliśmy się, pewnie nigdy więcej się nie zobaczymy, ale wspaniale nam się gawędziło. To jedna z tych mikrorozmów na trasie, które są najpiękniejsze i które cię nakręcają. Czasami to kilka minut, czasami parę godzin. W międzyczasie pani z recepcji mówi, że załatwimy sprawę dzisiaj, ale być może będę musiał czekać do końca, czyli nawet pięć godzin. Minęło… z 15 minut i doktor zaprasza. Zanim mnie unieruchomił, zdążyłem powiedzieć o Camino. Okazało się, że on z żoną też ruszają w tego typu trasy, ale jedynie po Austrii, krótkie odcinki do stu kilometrów. Wiedział, o co chodzi. Zobaczył zęba. Nie było szans na klejenie, trzeba było odbudować. Zmroziło mnie, w myślach pożegnałem już kilkaset euro. Nie miałem wyjścia. Doktor opowiadał dalej, zrobił swoje i na koniec mówi, że on to sobie jakoś rozliczy przy ubezpieczeniu, a znieczulenie jest od niego w prezencie na dalszą drogę. To momenty, które przywracają ci energię. Podobnych historii mógłbym opowiedzieć więcej, ale siedzielibyśmy tu dwa dni.
Sinusoida. Momenty zdołowania, momenty entuzjazmu.
Na tym polega droga. Na tym polega życie, tak naprawdę. I na tym polega zdrowienie, czyli wychodzenie z uzależnienia. Każdemu, zwłaszcza po przejściach, polecałbym zrobienie Camino. Niekoniecznie w wersji na 5 tys. kilometrów. Są różne warianty, na przykład z Porto. 260 kilometrów, można się uwinąć w dwa tygodnie. Każdy jest w stanie to przejść. Niektórzy idą ze względów religijnych, inni traktują to jako przygodę czy wyzwanie. Niektórych to ratuje, gdy nie wiedzą, co ze sobą zrobić. Poznałem takiego Austriaka, Haralda. Odnalazł w tym swój sposób na życie po śmierci żony. Pracował w branży IT i już do niej nie wrócił. Sprzedał dom, ma dożywotnią rentę po żonie i spokojnie może funkcjonować. Kończy jedno Camino, wraca do siebie na kilka miesięcy i rusza w kolejną trasę. Jest to też oczywiście jakaś forma ucieczki czy uzależnienia, ale lepiej tak, niż iść w używki. Słyszałem historię producenta wina, który mieszkał z rodziną w zamku, bogate życie. Pewnego dnia żona z dzieckiem giną w wypadku, wszystko runęło. Z dnia na dzień sprzedał zamek i ruszył do Camino. Nie wiesz, czego oczekiwać, po prostu idziesz. Takie było moje pierwsze Camino w 2010 roku.
Dotarłeś do Turynu?
Tak. Wcześniej zahaczyłem o Mediolan, ale akurat kiepsko się tam czułem. Milan i Inter średnio mnie kręcą, więc podszedłem tylko pod San Siro wieczorem i tyle. Dotarłem do Turynu, Cristiano już nie było. Liczyłem jednak, że uda się spotkać Wojciecha Szczęsnego, choć akurat bardziej byłem z klanu Łukasza Fabiańskiego. Spóźniłem się jeden dzień… Piłkarze wylecieli na zgrupowania reprezentacji. Zwiedziłem klubowe muzeum, zobaczyłem stadion – szału nie ma, trochę kameralny – i na więcej liczyć nie mogłem.
Ruszyłem na południe Francji, odhaczyłem stadion Monaco i przybyłem do Marsylii. Spotkałem Arkadiusza Milika, ale to już nie było to samo, co z Lewym. Podszedłem pod ośrodek treningowy, ochroniarze ni w ząb po angielsku, więc napisałem na translatorze w telefonie, o co mi chodzi. Dopiero wtedy jakoś jeden z nich łamaną angielszczyzną wyjaśnił, że rano, przy szlabanie, że piłkarze przyjeżdżają i wtedy nie ma problemu z autografami. I rzeczywiście. Milik przyjechał Mercedesem, podszedłem, wytłumaczyłem, że dotarłem tu pieszo z Sosnowca. Nawet nie próbował udawać, że go to jakoś interesuje. Powiedział tylko “o, no, no, dobre nogi”. Dało się wyczuć coś w rodzaju: zrób tę fotkę i spadaj. Ale w sumie było to obopólne. Przynajmniej ułożyło mi się to w całość co do meczu z Niemcami. Piszczu wrzucał, Milik strzelił na 1:0, Lewy asystował przy drugim golu. Jeszcze Sebastiana Milę musiałbym spotkać.
Następnym przystankiem była Barcelona. Myślałem, czy iść pod centrum treningowe, ale za kim miałbym tam stać? Wielu tych zawodników już nawet nie znam, a ciężko byłoby coś wskórać, ci młodzi to masakra. W tym przypadku bardziej mi zależało na stadionie. Camp Nou – finał Igrzysk Olimpijskich z 1992 roku i przede wszystkim ten mecz z Belgią z MŚ 1982, w którym Zbigniew Boniek ustrzelił hat-tricka, a telewizja za wszelką cenę próbowała nie pokazywać baneru Solidarności. I, kurde, to dopiero rupieć. Jest potężny, tylko w tym względzie robi wrażenie. Muzeum klubowe za to imponujące, Messi niemalże ma tam ołtarzyk. Sam obiekt to jednak ruina.
Nie przez przypadek za rok zacznie się kompleksowy remont Camp Nou, który zmusi Barcelonę do grania na zastępczym obiekcie.
Santiago Bernabeu z kolei jest przebudowywane teraz. Z Barcelony poszedłem do Madrytu i przeżyłem spore rozczarowanie, bo ze względu na ten remont muzeum Realu zostało strasznie okrojone. W barcelońskim spędziłem chyba półtorej godziny, to opędzlowałem w 15 minut. Już po cenie biletu – zaledwie 15 euro – wiedziałem, że coś jest nie tak. W Barcelonie płaciłem dwa razy więcej. Wrażenie zrobiła makieta z projektem nowego stadionu. Statek kosmiczny.
W Madrycie spięła się piłkarska część mojej wyprawy. Okej, w Lizbonie byłem na meczu Sportingu, stałem przed stadionem Benfiki – nie chciało mi się wchodzić – ale to już kompletnie mnie nie jarało. Wizyta na Bernabeu była ostatnim ekscytującym punktem. Zrobiłem tam sobie zdjęcie w koszulce Piszczka z LKS-u Goczałkowice, którą podpisał. Krzysiek, mój sponsor, ją wysłał. W LKS-ie śledzili wyprawę i później wrzucili na swój profil mojego posta z tą fotką. To było fajne. Mało tego: Krzysiek załatwił mi na Whatsappie rozmowę video z “Piszczem”. Sam z siebie pewnie by nie zadzwonił, ale mógł przecież odmówić, więc tak czy siak było to bardzo miłe.
W Hiszpanii miałem już naprawdę poważne kryzysy. One są nieodłącznym elementem takich wypraw. Ich przełamywanie to część tej zabawy.
Jak wyglądają końcowe liczby twojej wyprawy?
Pokonałem 5015 kilometrów. Byłem w trasie przez 266 dni, czyli prawie dziewięć miesięcy. Średnia na dzień wynosiła 18 kilometrów, ale nie maszerowałem codziennie. Zdarzały się dłuższe postoje. W Madrycie covid zatrzymał mnie na dwa tygodnie. W Barcelonie siedziałem przez około tydzień, w Monachium podobnie. Do tego dużo odpoczynków trwających dzień lub dwa. Jak już szedłem, to ponad 20 kilometrów dziennie, ale w Aragonii zdarzyło mi się zaliczyć 50. Każdy dzień zapisywałem: ile przeszedłem, gdzie byłem, co się wydarzyło. Taka mapa myśli. Lubię czasem wrócić do jakiegoś wydarzenia, by potem znaleźć zdjęcia i filmy z tamtego momentu. Takich materiałów mam 120 GB. Powiem ci, że ten notatnik trochę ratuje mi dupę. Powrót z wyprawy okazał się dla mnie niewyobrażalnie trudny.
Wracasz do szarej codzienności.
Między innymi. Po dziewięciu miesiącach nie masz już wrażenia bycia w podróży, to już jest sposób życia. Powrót do domu po tym czasie to radykalna zmiana. Przed wyprawą słuchałem podcastu innego piechura, który mówił, że na koniec zawsze jest czarna dziura, bo dociera do ciebie, że dobrnąłeś do mety. Żyłeś pewnym rytmem i co teraz? Im dłuższa trasa, tym trudniej odnaleźć się na końcu. Spodziewałem się, że będzie z tym ciężko, ale nie sądziłem, że aż tak.
Mówisz o powrocie do normalnego życia, tylko pytanie, jak wygląda to twoje życie. Jeśli ono faktycznie jest normalne, to jeszcze pół biedy, w miarę szybko powinieneś wrócić do równowagi. Moja normalność jest niestety mocno skomplikowana. Skończyłem 50 lat, w tym wieku nie powinienem mieszkać u rodziców, nie powinienem mieć setek tysięcy złotych długów, powinienem mieć rodzinę, itd., itp.
Da się z tym oczywiście żyć. Sam fakt, że w ogóle żyję to powód do mega wdzięczności! Statystycznie rzecz biorąc nie powinno mnie już być na tym świecie. Liczba sytuacji, w których mógłbym umrzeć jest naprawdę duża. Miałem zapaści, zatrucia, przedawkowania, mieszałem substancje. Potrafiłem w ciągu jednego dnia zjeść cztery paczki pastylek przeciwbólowych. To w najlepszym razie rozwalona wątroba, w najgorszym śmierć. A ja robiłem tak wiele razy. I jednak żyję! Dlatego na co dzień przepełnia mnie ogromna wdzięczność, nigdy w życiu nie czułem się szczęśliwszym człowiekiem niż teraz, ale w momencie zakończenia wyprawy i powrotu do trudnej rzeczywistości dnia codziennego, na pierwszy plan wyszły problemy, o których zapomniałem podczas marszu. Dlatego ten powrót był tak trudny.
Jednak gdy już opadnie kurz, ponownie zaczyna dominować uczucie wdzięczności. Proces zdrowienia polega między innymi na ustaleniu, dlaczego wcześniej to wszystko robiłem, do poznania wspomnianych wcześniej deficytów, ale też na niekończącym się rozwoju. Dzięki niemu dziś mogę funkcjonować inaczej, rozwijać swoje talenty, ale i odkrywać nowe. Zacząłem na przykład pisać, podobno nieźle mi idzie. Rozmawiam z kobietami na trzeźwo i nie peszą mnie, nie pocą mi się dłonie. Poznaję ludzi. To jest to nowe życie, które dominuje na co dzień, natomiast problemy bytowe mnie dojeżdżają, gdy mam gorszy moment, a takim był powrót z wyprawy.
Wiesz, nie ukrywam, że liczyłem po cichu, że moja wyprawa odbije się szerszym echem. Myślę o napisaniu książki, chciałbym wydać płytę. Sądziłem, że jak spotkam tych piłkarzy, to jakoś się to poniesie i przełoży się przynajmniej na kilka tysięcy obserwujących na Facebooku. Byłaby to już jakaś baza pod dalsze projekty, pod Patronite i tym podobne. Mam pełną szufladę piosenek, znam ludzi w branży, byłaby to dla mnie szansa. Ale nic takiego się nie stało, przynajmniej na razie.
Ale to nie był stracony czas?
Zdecydowanie nie! Camino zostawia w tobie trwały ślad. Po raz pierwszy od wielu, wielu lat nie myślałem o sytuacji, w jakiej się znajduję. O wychodzeniu z nałogów, wierzycielach, komornikach, poniszczonych relacjach. Poczułem, jak wyglądałoby moje życie, gdybym nie miał tych problemów i byłem tam najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. 50 kilometrów w ciągu dnia? Na koniec jesteś zmasakrowany, ale to jest nic, bo jesteś tylko ty, twój ból, twoje zmęczenie i trasa. Wszystko zależy od ciebie. Możesz iść, możesz się zatrzymać. Musisz się gdzieś przespać i coś zjeść, ale to zawsze ty decydujesz.
Moje długi idą w setki tysięcy złotych. Pracując na etacie braknie mi życia, żeby to wszystko spłacić, dlatego chcę wyjść poza schemat i zrobić coś więcej – wydać płytę, napisać książkę. Droga dała mi siłę i odwagę, by to zrobić.
Z takiej wyprawy wracasz z poczuciem, że znów masz wiele do zaoferowania światu. Wracasz z naładowanymi akumulatorami, z nową energią do mierzenia się z problemami, które czasami przytłaczają.
I momentalnie dostajesz policzek od życia.
Niewyobrażalnie dostajesz. Już kilka dni po powrocie dali o sobie znać wierzyciele, w tym ludzie mi bliscy. To bardzo trudne, to coś, co mnie przerasta, ale staram się znaleźć w sobie empatię, zrozumieć ich punt widzenia. To są rzeczy nierozwiązywalne na tę chwilę, ale chcę raz jeszcze zawalczyć. Największy sukces finansowy jaki w życiu odniosłem, związany był z moją największą pasją, muzyką. Miałem agencję menadżerską, współpracowałem z zespołem IRA przez osiem lat, byłem menadżerem, wydawcą, producentem i kompozytorem piosenek. Komponowanie to pasja, a zarazem coś, w czym jestem naprawdę dobry. Chcę do tego wrócić, nagrać kilka piosenek, dać sobie szansę, żeby nie umierać z poczuciem, że nawet nie spróbowałem. Chcę też opisać całą wyprawę w odcinkach na mojej stronie na fejsie: „Maniek w Drodze” i wydać to w formie książki.
To oczywiście bardzo nieprzewidywalna dziedzina i nie ma żadnych gwarancji sukcesu, ale kocham to robić i sam proces będzie kolejną wyprawą, jak Camino! A jeżeli nie przełoży się on na wymierny sukces, to myślę, że łatwiej będzie mi pogodzić się z moją trudną codziennością, mając poczucie, że dałem z siebie wszystko, że próbowałem, że przynajmniej podjąłem wyzwanie. Od zawsze miałem olbrzymie problemy z prokrastynacją, czyli odkładaniem czegoś na później.
Witaj w klubie.
Pewnie 90 procent ludzi to dotyczy. Rzecz w tym, że przeważnie nie burzy im to życia i dotyczy spraw, których albo nie lubią, albo są dla nich obowiązkiem. U mnie skala jest kosmiczna i dotyczy nawet rzeczy, które sprawiają mi przyjemność, które są moją pasją i to mnie czasami wykańcza. Dziewięć miesięcy marszu. Rok przygotowań do marszu. Dwa miesiące po skończeniu marszu, razem wychodzą dwa lata. Przez cały ten czas mówię sobie, że muszę napisać do Martyny Wojciechowskiej. Obserwuje ją parę milionów ludzi na Facebooku. Regularnie wrzuca tam informacje o przedsięwzięciach innych ludzi, które są w jakiś sposób wyjątkowe. Gość bez nóg wchodzi na ośmiotysięcznik i tym podobne. Nie sądzę, żeby moja wyprawa była na tyle ciekawa, by ją opisała, ale nawet nie spróbowałem. Potrafisz w racjonalny sposób wytłumaczyć, dlaczego ktoś, kto nie ma problemu z przekazywaniem myśli nie potrafi przez dwa lata wysłać maila? To jest zaburzenie lękowe. Jeśli nie zrobię czegoś od razu, zaczyna być to dla mnie problemem. Kulą w brzuchu, która rośnie i rośnie. Im dłużej to odkładam, tym trudniej się przełamać.
Obawiasz się odrzucenia, porażki?
Również. To zaburzenie lękowe, więc są dwie możliwości: boisz się albo porażki, albo sukcesu. Swoją płytę nagrywam już 30 lat. Wydałem kiedyś płytę z zespołem Hasiok, pisałem piosenki dla IRY, ale zawsze marzyłem o swojej własnej płycie, tyle że nigdy nie miałem wystarczająco dużo odwagi, nigdy nie byłem „gotowy”. Przez lata uzbierało się sporo fajnych utworów, ale ciągle nachodziły mnie myśli, że to wciąż nie ten moment, że lepiej jeszcze to dopracować, jeszcze nie teraz, kiedyś. To mityczne i przeklęte „kiedyś”. W maju skończyłem 50 lat i dotarło do mnie, że nie mam już czasu na „kiedyś”. Teraz, albo już nigdy. Trudno o lepszy moment, nie mam przecież absolutnie nic do stracenia! Zrobię to!
Gdy ogłaszałem marsz, nie miałem nic, żeby ten pomysł zrealizować. Żadnych pieniędzy, żadnej kondycji, ważyłem 110 kilogramów. Nikt nie wierzył, że się uda. Chyba tak muszę działać. Odsłonić się i postawić w sytuacji bez odwrotu. Na przykład marzyłem o skoku ze spadochronem i nigdy nie potrafiłem się odważyć, dopóki nie dostałem wykupionego skoku w prezencie na 38. urodziny. Knajpa, impreza, znajomi – nie możesz zmarnować takiego prezentu.
Wspominałeś, że pierwsze Camino odbyłeś już w 2010 roku. Co cię wtedy do niego doprowadziło?
Musimy się cofnąć do 2008 roku. Panował wtedy kryzys finansowy. We współpracy z IRĄ coś się już wypaliło, wspólnie podjęliśmy decyzję o jej zakończeniu i odsprzedaniu moich udziałów jednemu z największych managmentów w Polsce. Tę kasę, a chodziło o kilkaset tysięcy złotych, władowałem w giełdę. W tamtym czasie nawet małpa rzucając kostką by na niej zarabiała. Wszystko przez ten kryzys wylądowało na ryju, a potem masz już tylko dwie możliwości: albo dojdzie do wojny, albo nastąpi odbicie. Zarobiłem wtedy duże pieniądze. Ale giełda i osoba uzależniona to bardzo zła kombinacja.
To w zasadzie jak hazard, niczym się nie różni.
Zarabiałem bez pracy. Nie musiałem wstawać, wychodzić z domu, nie miałem żadnych zobowiązań. W terapii widziałem potem, że robiłem wszystko, żeby odciąć jakiekolwiek zależności międzyludzkie, żeby móc sobie siedzieć w tym swoim luksusowym mieszkaniu z laptopem w łóżku. Nikt ode mnie nie zależał, a ja nie zależałem od nikogo. Codziennie rano odpalałem laptopa, a widok zielonej strzałki przy moich akcjach był jak dawka narkotyku. Miałem studio nagrań, miałem pozycję w branży, miałem nagrywać własne piosenki, a nie robiłem nic, poza siedzeniem przed tym cholernym laptopem. Po prostu zwariowałem na punkcie giełdy. Potrafiłem zarobić 30 tys. zł w jeden dzień, nic nie tworząc, nic nie budując, nic po sobie nie zostawiając. Zmieniały się tylko cyferki, więcej hajsu, więcej, więcej, jeszcze więcej! To jest bardzo niezdrowe. Szatańskie narzędzie.
W tamtym czasie zaczął się na dobre sypać mój wieloletni związek. Długo mieszkałem razem z partnerką. No i to był moment, w którym jak grzyby po deszczu powstawały u nas sklepy z dopalaczami. Oczywiście oficjalnie to były produkty kolekcjonerskie i tak dalej. Wykorzystano furtkę w prawie. Sprzedawca nie mógł ci opisać działania danego produktu, ale i tak wszyscy wiedzieli, co i jak. Dużo pieniędzy, brak obowiązków i rozwalony związek – to mnie popchnęło do spróbowania tego gówna. Różne historie kokainowe, amfetaminowe czy alkoholowe miałem już wcześniej. Alkohol piłem praktycznie cały czas i już wtedy byłem uzależniony, ale tzw. wysoko funkcjonujący uzależniony. Może i było to po mnie widać, otaczałem się jednak w gronie ludzi, dla których nie stanowiło to żadnego problemu. Liga Mistrzów, Liga Europy, początek weekendu – zawsze znalazła się okazja do wypicia. W niedzielę hamujesz, w poniedziałek jeszcze stwarzasz pozory i od wtorku ruszasz ponownie. A że miałem firmę, duże mieszkanie, fajny samochód, niczego nie zawalałem, to kto miał się przyczepić. W potocznym rozumieniu nadal wyobrażamy sobie alkoholika jako zasikanego żula. Chirurg, prawnik, ksiądz – nie, to porządni ludzie, którzy czasami po prostu lubią się napić.
Fakt, że funkcjonowałeś w świecie show-biznesu miał znaczenie dla twojego uzależnienia?
Zdecydowanie. Obecność w tej branży wręcz obliguje cię do pewnych rzeczy. Na nikogo absolutnie nie przerzucam odpowiedzialności, ale trudno wyobrazić sobie menadżera zespołu rockowego, który zaraz po koncercie idzie spać. To tak nie działa. Pokoncertowe bankiety, afterparty, branżowe imprezy – nie mogło mnie tam zabraknąć. Mogłem zażywać w pracy. A jak już wracałem do domu, miałem luz, nie musiałem następnego dnia meldować się o 7 rano w zakładzie. Jak pojawiły się te prochy, to był koniec. Game changer. Pierwszy alkohol, byłem wtedy w USA, wypiłem mając dopiero 21 lat.
Bardzo późno.
Przeżyłem 16 lat picia i zażywania, ale pozornie w kontrolowanej formie, czyli nic się nie rozwaliło, nie miałem wielkiego przypału. Dopiero w 2010 roku, gdy kupiłem pierwsze dopalacze, odleciałem totalnie. Przez następne trzy lata praktycznie mnie nie było.
Pisałeś wręcz o demoniczności tych substancji. Po pierwszym zażyciu już byłeś uzależniony.
Tak naprawdę uzależniony byłem od tego pierwszego piwa wypitego w Stanach. Nie w tym sensie, że potem zawsze piłem do upadłego, ale od tamtej chwili zawsze czekałem tylko na weekend. Do 2018 roku tylko wtedy czułem, że żyłem. Tylko wtedy mogłem pogadać z dziewczynami, nie uciekałem, nie trzęsły mi się ręce, mogłem przebywać w większej grupie. Dla osoby nieśmiałej i zakompleksionej to istny przełom, było po mnie. A te prochy przeniosły wszystko na poziom niewyobrażalny. Przez pierwszy rok zażywania tego gówna dwukrotnie miałem zapaść. Leżałem na podłodze, nie mogłem się ruszać, serce mi waliło tak mocno, że szykowałem się na najgorsze. W moim wieku ludzie nawet bez prochów potrafią mieć zawał przy niezdrowym trybie życia.
Nie byłem w stanie zadzwonić na pogotowie. A gdybym jakimś cudem zadzwonił, nie potrafiłbym się wysłowić. Musieliby wyważyć drzwi i zapytać, co brałem. Wszystko miało te swoje handlowe nazwy, ale de facto nie wiedziałeś, co to jest i co zażywasz. Zresztą, pogotowie w tamtym okresie jeszcze było bezradne przy dopalaczach, nie znało ich. Heroina, kokaina i tak dalej – wiedzieli co i jak. Tu mogłeś mieć jedynie objawowe monitorowanie. Przy sercu walącym jak młot co najwyżej dostałbyś leki na obniżenie ciśnienia, a i to niekoniecznie, bo skoro nie wiadomo, co brałeś, wszystko mogłoby ci zaszkodzić.
Leżę tak nie wiadomo jak długo. Zesztywniały. Zaśliniony. A więc to tak wygląda koniec.
Nagle poczułem, że znów mogę ruszać palcami, znów mam władzę w nogach. Czuję, że ciśnienie mi spada. Okej, chyba przeżyję. Sytuacja opanowana. Siadam i co robię?
Niestety chyba wiem.
Biorę następną porcję. Wcześniej takich rzeczy nie robiłem. Jak zdarzało się przeholować z koksem czy alkoholem, to po takim gongu na jakiś czas stawiałem się do pionu. A tutaj nie, momentalnie wracałem. Nieważne, że dopiero co prawie umarłem. Będąc w takim stanie czułem się jak zawirusowany system operacyjny. Nie miałem wpływu na nic, nie podejmowałem żadnej decyzji. Po chwili już nawet się nad tym nie zastanawiasz.
W porównaniu do klasycznych narkotyków dopalacze były bardzo tanie, a ja jeszcze wtedy byłem przy forsie. W praktyce miałem do nich nieograniczony dostęp.
Szybko pojawiły się u mnie silne paranoje i psychozy. Wyrzuciłem partnerkę z domu, byłem przekonany, że mnie zdradza. Chciałem to za wszelką cenę udowodnić. Włamałem się do jej komputera, skopiowałem całą zawartość dysku. Robiłem kopie dysków i kopie kopii. Potrafiłem nie spać 3-4 dni i gapić się w monitor. Gdy pierwszy raz wyjeżdżałem do Portugalii, miałem ze sobą plecak dysków.
Mundial w 2010 pamiętam jak przez mgłę. Wiedziałem, że wygrała Hiszpania i tyle, mimo że teoretycznie oglądałem wszystkie mecze.
Miałem poczucie, że żywy z tego nie wyjdę, ale nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby to przerwać. Pod koniec tamtych wakacji poznałem pewną dziewczynę. Widziała, że dzieje się ze mną coś złego i stwierdziła, że powinienem wyjechać gdzieś daleko. Posłuchałem. Poleciałem do Londynu, a potem do Portugalii. Pod koniec współpracy z IRĄ nawalony nieraz mówiłem asystentce, że rzucam to, kupuję dom w Portugalii nad oceanem i będę tam wypasał kozy. Nie wiem, skąd mi się te kozy wzięły, ani ta Portugalia, nigdy wcześniej tam nie byłem, nic mnie z nią nie łączyło.
Wylądowałem w Porto i zachwyciłem się tym miastem. Zupełnie inna energia. Tam też kupowałem jakiś syf, ale był dużo słabszy niż u nas. Nie rył mi bani aż tak mocno. Poznałem różnych wspaniałych ludzi. Jednym z nich był pewien młody Niemiec w dziwnych ciuchach, ciągle tych samych. A on po prostu miał ciuchy trekkingowe, wtedy kompletnie się nie orientowałem w tych tematach. Codziennie w nich chodził i opowiadał, że długo był w Hiszpanii i przez nią doszedł do Portugalii. Cały czas mówił “walk”, “walk”. Średnio ogarniał angielski, więc sądziłem, że myli słówka i chodziło mu o “go”. Zapewnił jednak, że nie ma tu błędu i wszędzie docierał piechotą. Wyjaśnił ideę Camino, zrobił 900 kilometrów z Sewilli. Zacząłem się interesować. Stwierdziłem, że to idealny moment na taką przygodę i oderwanie się od problemów.
Zakładałem, że chodzi przede wszystkim o to, żeby po dojściu do Camino porobić sobie zdjęcia i filmiki, by znajomym opadły kopary, a tam na miejscu będą się działy jakieś niesamowite historie. Nakręciłem się. Wróciłem do Polski naładowany energią, zdążyłem zrealizować prezent spadochronowy. Stworzyłem cały plan przygotowań i… kupiłem prochy. Nie było żadnych przygotowań do marszu. Wszystkim znajomym już opowiedziałem co zamierzam i tylko dlatego to zrobiłem. Wracamy do tego odkładania na później. Plecak kupiłem w drodze na lotnisko. Buty dopiero w Portugalii. Przez następny tydzień kompletowałem ekwipunek. Ćpałem przez dwa tygodnie. W końcu prochy się skończyły i wtedy ruszyłem. Stwierdziłem, że fajnie byłoby pokonać tę trasę na czysto. Nie miałem wyższych motywacji, nie szedłem w żadnej intencji, ale jakoś tak się w tym utwierdziłem.
Ile trwała podróż?
Ponad 40 dni. Ciągle myślałem o tym, jak będzie, gdy dotrę do celu. Dojdę do Santiago, to przeżyję jakieś wielkie rzeczy.
W połowie drogi nocowałem u strażaków. W Portugalii jest taka tradycja, że gdy robisz Camino i nie masz gdzie spać, możesz pokazać paszport pielgrzyma i na pewno ci nie odmówią. Nawet jeśli nie mają warunków, jakiś kawałek podłogi się znajdzie. Tam poznałem Hansa, Niemca. Już był w Santiago, a teraz szedł do Fatimy. Przez całą podróż towarzyszył mu pies. Wydawało mi się, że moja trasa jest niesamowicie wymagająca, bo wielu zaczynało dopiero w Lizbonie lub Porto, a ja szedłem z samego Lagos. Prężyłem muskuły. I nagle Hans mnie zawstydził. Szedł z domu. Z domu tuż przy granicy z Polską, obok Szczecina. Zatkało mnie. Pomyślałem, że to zajebisty pomysł, muszę kiedyś zrobić coś takiego. Wyjść z Sosnowca i dotrzeć do Santiago.
Doszedłem do Santiago i… gigantyczne rozczarowanie. Gigantyczne. Nic się nie wydarzyło. Niebo się nie otwarło. Liczyłem na duchowe olśnienie, wielki przełom. Naczytałem się takich rzeczy. A u mnie nic. Pochorowałem się momentalnie. Jest to wytłumaczalne, somatyczna reakcja organizmu na zakończenie czegoś.
Całe napięcie schodzi.
Otóż to. Nie ma już tej spinki, adrenalina spada, osiągnąłem cel. Ostatnie dni szedłem ciągle w deszczu, to już był grudzień. Przy rozprężeniu na koniec wszystko dało o sobie znać.
Gdy dochodzisz do Santiago, odwiedzasz tamtejszą katedrę. Ja zrobiłem to chyba dopiero po dwóch dniach leżenia w łóżku, gdy nabrałem sił. Wchodzę do katedry, a tam ludzi nabitych na maksa. Kamery, poruszenie. Coś się dzieje. 2010 rok, przypominam. Kto był mistrzem świata? Hiszpania. Co obiecali piłkarze przed mundialem? Że jak wygrają, to zrobią Camino. Wygrali i zrobili, oczywiście jakieś krótkie. Akurat tego dnia byli tam zawodnicy, był Vicente del Bosque i był puchar za mistrzostwo świata.
Kurde, jednak coś się wydarzyło! Del Bosque przeszedł kilka metrów ode mnie.
Wychodzi na to, że pierwsze Camino niczego na dłużej w twoim życiu nie zmieniło.
Do Polski znów wracałem podbudowany, z nową motywacją… Wystarczyło jej na jeden dzień i coraz bardziej się zatracałem w zażywaniu. Pod koniec 2011 roku byłem już bankrutem. Moje działania miały coraz mniej wspólnego z racjonalnością. Odnosiło się to także do grania na giełdzie. Ryzykowałem na niej już wcześniej, ale trzymałem się pewnych zasad, nie ładowałem się w akcje śmieciowe czy spekulacyjne. Dzieliłem też środki na kilka firm, dywersyfikacja. Na prochach przestałem brać to pod uwagę. Ogarniała mnie taka chciwość, że po prostu musiałem wszystko stracić. Choćbym wygrał miliony, chciałbym jeszcze więcej, dziesiątek milionów i w końcu bym na czymś wtopił. Zainwestowałem całą kasę w spółkę jednego z naszych miliarderów, która szukała ropy w Kazachstanie. Śmierdziało to wałem na kilometr, pojawiały się sprzeczne komunikaty – niektóre mówiły, że jeszcze dwa metry skał do przebicia i będzie sukces – wahania wycen akcji były gigantyczne, a media pisały o innych problemach tego gościa. Chęć łatwego zarobku wygrała i straciłem wszystkie środki. Żadnej ropy nigdy tam nie odkryto.
W pewnym momencie zbliżałem się do pół miliona złotych aktywów. Banki mnie lubiły, chętnie udzielały kredytów konsumpcyjnych na słowo honoru. Miałem dużo kosztów stałych, około 10 tys. miesięcznie. Mieszkanie w kredycie, jakąś lokatę oszczędnościową ze sporym wkładem co miesiąc i tak dalej. Jak to pierdolnęło, w ciągu jednego dnia byłem ugotowany. Gdybym zachował przytomność umysłu, jakoś bym sobie poradził. Trzeba byłoby spiąć poślady i wrócić do branży. Ja już jednak nie kontaktowałem. Ciągle byłem przekonany, że spokojnie dam radę i nic wielkiego się nie dzieje.
No właśnie, u ciebie bardzo długo trwało uświadomienie sobie, że jesteś uzależniony. Może dlatego, że równie długo potrafiłeś oszukiwać najbliższe otoczenie.
Nikt nie wiedział, w jak trudnym położeniu się znajduję. Miałem mocne argumenty związane z tym, jak postrzega się ludzi żyjących na nieco wyższym poziomie materialnym. Najmocniejsze prochy zawsze brałem sam. Nawet koledzy, z którymi robiłem całą resztę dziwnych rzeczy, nie mieli o niczym pojęcia. A w głowie myliłem przyczynę ze skutkiem. Rozpadł mi się związek, straciłem majątek na giełdzie i dlatego mi odwaliło – takie przekonanie mieli również rodzice i znajomi. Tak tłumaczyli moje paranoje. Wierzyłem, że jestem śledzony i podsłuchiwany. W mieszkaniu rozkręciłem absolutnie wszystko, co się dało w poszukiwaniu kamer i mikrofonów. W piwnicy pokazywałem przyjacielowi, że tu jest jakiś przycisk, który sprawia, że leci woda. Wchodząc do jego samochodu ściągałem buty, bo sądziłem, że mam w nich podsłuch. Byłem przekonany, że samochód rodziców nie jest ich samochodem, albo ktoś wymienił w nim koła. Psychoza.
Z całego majątku zostało mi 15 tys. zł w gotówce. Kupiłem za to zapas prochów, kilogramowy słoik. Wszystkiego mogło mi zabraknąć, nawet jedzenia, ale nie narkotyków. Wydaje ci się, że one są jedyną rzeczą, która jeszcze trzyma cię przy życiu i gdybyś ich nie miał, to koniec. Z czasem w mieszkaniu odcięli mi prąd, na który miałem wszystko poza ogrzewaniem. Jeździłem do domu rodziców po jedzenie, mówiąc, że nie chce mi się gotować, a u siebie odgrzewałem je na tych małych świeczkach. Trwało to miesiącami. Po tak długim okresie ciągłego używania świec, ściany były totalnie zaczadzone, straciły normalny kolor. Mieszkania w najgorszym stanie nikt nie widział. Nikogo już do niego nie wpuszczałem. Zamieniło się w melinę. Coś upadło na podłogę i tam zostawało. Raz w coś wszedłem, zraniłem się w nogę, która potem zaczęła ropieć. Noszę szkła kontaktowe. Kiedyś zakropiłem je czymś innym i wylądowałem na pogotowiu.
Ciągle nic do mnie nie docierało. To wszystko były chwilowe turbulencje spowodowane rozstaniem z partnerką i giełdą… Z zewnątrz wyglądało to na czyste szaleństwo. Wolałem jednak być postrzegany jako wariat niż ćpun. Jedyny problem to przecież brak finansów, nic więcej. Namówiłem przyjaciela na założenie firmy, wyłożył trochę kasy, zaczęliśmy ściągać gadżety erotyczne z Chin. Tym interesem sobie jeszcze mocniej dowaliłem. Niestety, to był dobry pomysł i na chwilę zadziałał. Przyjaciel zobaczył, że jest potencjał i zaciągnął kredyty. Zaczęliśmy importować na większą skalę. Byliśmy pierwszą firmą, która oferowała taki towar na Allegro. Konkurencja handlowała rzeczami wyprodukowanymi w Europie, które były znacznie droższe. Wszystko nam schodziło, ale po mniej więcej roku inni się połapali o co chodzi i zaczęli robić to samo. Wtedy różnicę robiły umiejętności sprzedażowe, dobry marketing, solidność, a tego już nie miałem. Na dodatek pewien Chińczyk oszukał nas na 100 tys. zł. Wziął hajs, towaru nie dostarczył. Aby firma nie zbankrutowała, pożyczyłem dużą sumę na procent od kolejnego przyjaciela. W końcu to wszystko pierdolnęło i coś, co miało mnie wybawić z kłopotów, jeszcze pogorszyło sprawę, bo doszedł kolejny dług prywatny i straciłem dwóch przyjaciół.
W końcu jednak coś musiało do ciebie dotrzeć.
Musiałem zaliczyć swoje kolejne i tym razem już ostateczne dno. Dla mnie był nim marzec 2018, gdy przyjaciel w rozmowie przez telefon powiedział mi, że jestem chujem, oszustem i największą porażką jego życia. Wcześniej wydarzyło się wiele innych rzeczy, które bardziej pasowałyby do uznania, że osiągnąłem dno. Strata mieszkania, majątku, pozycji, reputacji, znajomych, rozpad związku, dwa pobyty w psychiatryku, długi – to wszystko było za mało. Musiałem kopać głębiej, aż się dokopałem. Tamtego marcowego popołudnia mój świat wreszcie się ostatecznie zawalił.
Początek zdrowienia miałem szalenie trudny, bo dogorywała jeszcze i ta firma, i moja przyjaźń. Byłoby super, gdybyś dobił do dna, odciął siekierą wszystko, co złe i zaczął nowe życie. Ale to tak nie działa. Rodzina i znajomi nigdy w pełni nie zrozumieją położenia osoby wychodzącej z nałogu. Ten proces ma swoją dynamikę. O tym w szkole nie uczą. U mnie pierwszy rok to i tak była neoficka euforia. Z jednej strony widzisz jeszcze zgliszcza przeszłości, wciąż unosi się nad nią dym, a z drugiej czujesz, że w końcu się z tego wyrwałeś. Moment pierwszej przemiany jest bardzo intensywny. Masz wtedy poczucie, że możesz przenosić góry. Sądziłem, że uratujemy firmę. Początkowo widać było światełko w tunelu, wybrnęliśmy z największego zagrożenia, ale na dłuższą metę to nie miało szans powodzenia. Nigdy nie miałem talentów sprzedażowych, mieliśmy za mało środków obrotowych, konkurencja nas zdusiła. Nie dopuszczałem myśli, że możemy zbankrutować, ale finalnie tak się stało.
Mimo to od 2018 roku jesteś czysty?
Tak. Różnych dołków miałem mnóstwo, ale do brania nigdy nie wróciłem. Czasami jest ciężko, te problemy bytowe przygniatają, ale i tak najgorszego dnia tego nowego, czystego życia nie zamieniłbym z najlepszym dniem z czasu zażywania! Jako uzależniony lubię się czasami trochę poużalać nad swoim losem, ale to niewielka cena za poczucie wolności w byciu sobą, jaką dał mi proces terapii i zdrowienia. Dopiero teraz, dobiegając pięćdziesiątki, nauczyłem się radzić sobie z trudnymi emocjami. Potrafię być wsparciem dla bliskich mi ludzi, okazywać uczucia, mieć zdrowe poczucie własnej wartości i nie gonić za akceptacją na każdym kroku.
Jasne, mam gorsze okresy, nazywam je mikro kryzysami. Nie różnię się w tym zakresie od pozostałych, nieuzależnionych ludzi, ale nawet w najgorszych chwilach nie przechodzi mi przez myśl, żeby złamać abstynencję. To byłaby śmierć, która dla mnie – na szczęście – nie jest żadnym rozwiązaniem. Co najwyżej o niej fantazjuję. Siadam, łzy ciekną, nie widzę sensu, ale to trwa dzień czy dwa i się dźwigam.
W jaki sposób?
Porozmawiam z przyjacielem ze wspólnoty dwunastokrokowej, z innym uzależnionym. Potrenuję i porządnie się zmęczę, najlepiej na mojej ukochanej Górce Środulskiej. Puszczę ulubioną muzę. A czasami po prostu przeczekam. Teraz mogę też otworzyć swój czarny kajecik i powspominać Camino. Dostałem go od kolegi, może nawet przyjaciela, z ogólniaka. Pierwsza poważna przyjaźń w życiu. Jeździliśmy w Bieszczady, godzinami rozmawialiśmy. Pierwszy raz w życiu mogłem przy kimś milczeć kilkanaście minut i nie czuć z tego powodu skrępowania. Po szkole nasze drogi zupełnie się rozeszły. Koło 2010 roku kontakt na chwilę odżył, ale dopiero teraz, przy okazji tego bloga na Facebooku, na dobre odnowiliśmy relację.
Wręczył mi ten kajet tuż przed wyprawą. Wahałem się, czy go wziąć, bo obsesyjnie wręcz pilnowałem wagi ekwipunku, miałem wszystko obliczone i poważone w plecaku. Przy pierwszym Camino zabrałem masę niepotrzebnych rzeczy i potem musiałem wysłać trzy paczki do Polski. Ale wziąłem ten kajet i nie żałuję. Dzięki niemu ta podróż będzie ze mną już zawsze, choć to na pewno nie była moja ostatnia wyprawa.
Camino jest jak tatuaż: zrobisz jeden i na nim nie skończysz. Większość osób, które poznałem, po pierwszym razie wciągała się na dobre. Takie maszerowania to piękna analogia życia. Czasami dostajesz w dupę, masz wszystkiego dość, ale prędzej czy później wydarzy się coś, co naładuje cię od nowa. To może być jakiś niesamowity widok, spotkany człowiek, rozmowa, cokolwiek. Dopóki nie zgasło światło, wciąż jest szansa! Nadal mogę przynajmniej próbować. Ważne dla mnie jest też to, by o tym mówić. Może nawet teraz czyta to ktoś, kto jest w tak czarnej dupie, że nie wyobraża sobie zmiany na lepsze. Ja byłem w takim miejscu, straciłem wszelką nadzieję, a jednak okazało się, że zmiana jest możliwa. Podczas jednego z poranków na wyprawie dostałem wiadomość od znajomego alkoholika, który śledził moją historię na fejsie i w którymś momencie zaczął się leczyć. Latami się zaszywał, wiele przeżył. Napisał mi podziękowania za to, co robię, bo to w jakimś stopniu mu pomogło. Poryczałem się. Publikuję przede wszystkim dla siebie, lubię to robić i mi to pomaga, ale trudno opisać co czujesz, gdy dostajesz taką wiadomość. To coś, co sprawia, że od razu chce ci się bardziej. Czuję, że choć nie mam już zbytnio perspektyw na typowo normalne życie, to wciąż mogę być potrzebny i mam tu coś do zrobienia. To poczucie znaczenia, sensu. Bezcenne.
Nie brakuje ci motywacji religijnych, odniesień do Boga, do zbawienia? Wielu wychodzi z bagna w ten sposób.
Przy wychodzeniu z uzależnienia jest to dość popularny kierunek, że tak to określę. Nawet we wspólnotach dwunastokrokowych istnieje pojęcie siły wyższej. Wielu ludzi zwraca się w tę stronę, ale nie jest to niezbędne. Różne są drogi. Mam swój światopogląd i nie czuję, że chciałbym go zmieniać. W pewnym okresie życia, dawno temu, byłem religijnym człowiekiem, poszukiwałem różnych form duchowości. Dziś stawiam na racjonalne myślenie. Jestem ateistą i jest mi z tym dobrze. Uważam, że religia może przynieść więcej złego niż dobrego, a to wszystko, o czym mówimy, jest do znalezienia w ludziach, w górach, nad oceanem, w naturze.
Mnie uczyli, że Bóg jest miłością. Dość szybko zacząłem to kwestionować. Lubię wiedzieć. Śledziłem Biblię i inne pisma. W Starym Testamencie nie bardzo widzę tę miłość, nigdy mi się to nie kleiło. Ja to odwracam: dla mnie miłość jest Bogiem. Nie tylko miłość rozumiana jako uczucie mężczyzny do kobiety. Bardziej jako kierunek i drogowskaz, jako wartość, która nie rani. To jest bezcenne w zdrowieniu. Fakt, iż chciałbym zyskać więcej followersów i dać szansę swojej muzyce, żeby poprawić swoją sytuację życiową to jedno. Samo w sobie by nie wystarczyło. Chcę przede wszystkim rozpalić iskrę, dać komuś mikro światełko w ciemnym tunelu. Ja także go potrzebowałem i spotkałem na terapii i mitingach ludzi, którzy mi je dali. Podaję je dalej. Gdy się tym kieruję i szukam w sobie bardziej empatii niż złości, bardziej miłości niż nienawiści, zdrowieję. Gdy się od tego oddalam, przestaję zdrowieć. A gdy przestaję zdrowieć i gdybym tego stanu odpowiednio wcześnie nie przerwał, prędzej czy później wróciłbym do punktu, w którym byłem. Tam czeka na mnie tylko cierpienie i śmierć.
Mówisz o planach dotyczących płyty. Czujesz jakieś wsparcie z branży, ze strony byłych współpracowników i znajomych. A może masz jakiś żal do tego środowiska?
Nie czuję ani żalu, ani wsparcia. Nigdy o wsparcie tu nie prosiłem. Miałem na początku mnóstwo żalu do całego świata, bo taki jest mechanizm. Jestem biedny Maniusiek w centrum wszechświata, a wokół mnie sami nieprzychylni ludzie. Tak działa ego osoby uzależnionej. Proces zdrowienia polega między innymi na tym, żeby przestać być pępkiem świata i zrozumieć, że nie jestem ani tak wspaniały, ani tak beznadziejny jak często mi się wydaje. Jestem gdzieś pośrodku.
Oczywiście na początku zdrowienia, gdy opublikowałem post z wyznaniem na temat mojej sytuacji, miałem w tym jakiś cel. Zaraz potem założyłem zrzutkę na ratowanie firmy. Kompletnie od czapy, bo potrzebowaliśmy kilkaset tysięcy złotych. Nie miało to szans powodzenia. Mimo to czułem żal do wszystkich, że się nie udało. Resztki choroby i chorego postrzegania świata dawały o sobie znać: ja coś przedstawiam, a wy wszyscy macie się tym zachwycić, jesteście aktorami do mojego scenariusza. Jeśli zachowacie się inaczej, potraktuję to jako obrazę.
Od nikogo niczego nie oczekuję, co nie znaczy, że ktoś się w to nie zaangażuje. Nie będę jednak stawiał pod ścianą, naciskał, wywierał presji. Zwrócenie się do kogoś z czymś takim stawia go w niekomfortowej sytuacji, jest to niemalże próba wymuszenia jedynej słusznej odpowiedzi. “Przecież to niesamowita, wzruszająca historia, jak możesz nie chcieć się w to zaangażować?!”. Nie mam prawa oczekiwać od ludzi konkretnych zachowań. Nie chcę też sobie serwować potencjalnego odrzucenia. Radzę sobie z nim lepiej niż kiedyś, ale to nigdy nie jest przyjemne i łatwe do przełknięcia. Będę publikował na Facebooku, że chcę zrobić to i to. Mam znaczących znajomych w branży i może ktoś w naturalny sposób będzie chciał pomóc. To jedyny sposób próby realizowania tego planu, który nie jest dla mnie zagrożeniem jako osoby uzależnionej.
Patrząc wstecz, masz wrażenie, że mogłeś uniknąć tego uzależnienia?
Napiłeś się kiedyś alkoholu?
Tak.
Postawiłeś się więc przed takim samym zagrożeniem jak ja. Każdy, kto choć raz się napił i choć raz coś zapalił, ryzykuje wejście w uzależnienie, choć nikt nie robi tego z założeniem, że fajnie byłoby zostać alkoholikiem czy ćpunem i rozwalić sobie życie. Są jednak ludzie, u których tak to się zakończy. Patrząc z perspektywy terapii i programu dwunastu kroków, moje uzależnienie było nie do uniknięcia, chyba że nigdy nie byłoby pierwszego razu i niczego bym nie spróbował.
Do 21. roku życia nie spróbowałeś.
I to nie był przypadek. Należałem do wrogów alkoholu. W dzieciństwie miałem traumatyczne przeżycia z nim związane, które zakodowały mi, że to chujnia. Mój wujek uderzył ciocię w twarz podczas mojej komunii. Rodzina, sąsiedzi, pierwsze wielkie wydarzenie w twoim życiu, jesteś w centrum uwagi i dzieje się coś takiego. Zostaje w pamięci na wiele lat. Inna sytuacja. Pojechałem na wakacje do kuzyna, którego uwielbiałem, ale wróciłem na drugi dzień. Nawalony wujek w nocy zrobił dziką awanturę. Miałem zakodowane, że to nie dla mnie, ale w Polsce była to udręka, poczynając od późniejszych wycieczek klasowych. Jak to nie pijesz? Ze mną się nie napijesz? Dziś mógłbym się tłumaczyć problemem zdrowotnym, ale nie w wieku dwudziestu lat. Do tego dochodziła nieśmiałość w stosunku do kobiet. Wszystkie relacje z nimi były inicjowane przez drugą stronę. Dramat.
Moment wypicia pierwszego piwa… O kurde, po mnie. Czy to musiało mnie doprowadzić do obecnej sytuacji? Pewnie nie i byłbym dalej wysoko funkcjonującym uzależnionym. Znam masę takich ludzi. Nie wszyscy z nich upadną na samo dno, rozwalą sobie rodzinę i życie zawodowe. Nigdy z tego nie wyjdą, bo nie będą czuli potrzeby, żeby z czegokolwiek wychodzić, skoro nie znajdują się pod ścianą. U mnie przecież długo było tak samo. Przez lata chwilami czułem, że muszę zwolnić, na chwilę odpuścić, ale całkowicie porzucić? Nie ma mowy, nie wyobrażałem sobie siebie funkcjonującego bez takich “pomocy”. Ja odnajdujący się w towarzystwie, z poczuciem własnej wartości, bawiący się bez alkoholu, bez marihuany, bez kreski? Niemożliwe.
Zbytnio nie ma się co nad tym pytaniem rozwodzić, bo rozpamiętywanie przeszłości niczego nie da. To kolejny element zdrowienia. Dopiero niedawno wreszcie zrozumiałem, co to znaczy żyć tu i teraz. Lęk czy strach kiedyś był człowiekowi bardzo potrzebny. Spotykasz niedźwiedzia, trzeba uciekać albo walczyć, ale ewolucja nie nadąża za cywilizacją. Dziś raczej niedźwiedź cię nie goni, rzadko goni cię ktoś na ulicy. Lęk jest zbyteczny w 99 procentach sytuacji. On dalej jednak jest. Martwimy się o jutro. Wszystkie lęki i obawy dotyczą przyszłości. Ja też tak funkcjonowałem, zawsze lekceważąc tu i teraz. A to jedyna rzecz, na którą masz wpływ. IRA grała koncerty, moje piosenki leciały w radio, kasa spływała, a ja ciągle byłem nieszczęśliwy, bo nie spełniły się moje oczekiwania, nie było złotych płyt i mega przeboju. Dziś wiem, że oczekiwania są moim śmiertelnym wrogiem.
Do przeszłości jednak każdy chwilami wraca, to normalne.
Byle nie za często. Kilka razy przeszło mi przez myśl, co by było, gdybym po tym pierwszym Camino pozostał czysty. W trakcie podróży nic wtedy nie brałem. Mógłbym zobaczyć totalny syf z poprzednich pięciu miesięcy, który był przerażający na tamten moment, jednak było to niemożliwe, bo pewne rzeczy możesz dostrzec dopiero z dłuższego dystansu. W moim przypadku nie mogło się już obyć bez jebnięcia głową o beton. Było mi ono potrzebne, problem polega na tym, że nie każdy to jebnięcie przeżyje, a z tych, którzy przeżyją, nie każdy je wykorzysta.
Czytałem u was na Weszło artykuł o byłym kadrowiczu z problemem alkoholowym. Byłem przerażony tym, że ciągle próbuje mu się pomagać. Nie, tak się nie robi, on musi upaść.
Dopóki będzie czuł, że ma furtkę, nie będzie chciał szukać wyjścia.
To się nazywa komfort zażywania, picia czy ćpania, bez różnicy. W praktyce takie całkowite odcięcie się od człowieka jest strasznie trudne. Łatwo mówić o tym z boku. Gdyby terapeuci dali bliskim gwarancję, że to pomoże i jak już dana osoba osiągnie dno, zacznie się krok po kroku odbijać, to co innego. Ale tu żadnej gwarancji nie ma. Niektórzy już na tym dnie pozostaną, a ty, jako bliska osoba, będziesz musiał z tym żyć. Jednocześnie, jeśli chcesz pomóc, nie masz innego wyjścia.
Dnem są różne rzeczy. Dla niektórych było to pójście do więzienia i tam stawali na nogi, choć w teorii taki pobyt powinien ich raczej dobić. Znam takich ludzi.
Możesz dać jakieś rady tym, którzy dopiero zaczynają walkę z nałogami i szukają punktu zaczepienia?
Nie dam żadnych złotych rad, mogę jedynie zostawić jakiś ślad, który w odpowiednim momencie może komuś się przyda. Musimy zdefiniować słowo “walka”. Dopóki walczyłem z nałogiem, to dostawałem wpierdol. Walka z uzależnieniem wygląda tak, że wyglądając jak ja wchodzisz do ringu z Tysonem Furym przekonany, że masz pomysł na pokonanie go. Dostajesz strzał, padasz. Cucą cię, próbujesz ponownie i historia się powtarza.
Nie masz żadnych szans. Możesz obrywać bez końca, aż po którymś strzale już nie wstaniesz. Nigdy.
Wyjście z uzależnienia polega na tym, że przestajesz walczyć. Poddajesz się.
To koncept, który trudno było mi zrozumieć. Lubiłem zawsze filmy o sportowcach, o ludziach, którzy są niezłomni i nieustępliwi. W takim przypadku jednak jest to zgubne. Niektórzy walczą, próbując pić tylko w weekendy, palić tylko w dni wolne i tym podobne. Inni odstawiają coś całkowicie, ale obcują z tymi samymi ludźmi, w ogóle nie zmieniając swojego życia. Tak się nie da. Rzucasz ręcznik i schodzisz z ringu. A to i tak za mało. Wychodzisz z hali, w której jest ten ring i wyjeżdżasz z miasta, w którym jest ta hala. I omijasz to potem szerokim łukiem. Jeśli upadniesz na dno, ale przeżyjesz, będzie to TEN moment, to będzie to twoja szansa. Nie ma wyjątków, nie ma furtek.
Usłyszałem kiedyś takie genialne zdanie: “Wyjście z uzależnienia jest bardzo proste, bo musisz zrobić tylko jedną rzecz: zmienić całe swoje życie”. Jeżeli myślisz, że będziesz się bujał z tą samą ekipą, z którą się bujałeś, tylko już na trzeźwo albo chodził na wesela i polewał wujkom samemu nie pijąc, to skazujesz się na porażkę. A słyszę takie historie czy komentarze. Kompletne niezrozumienie tematu. Przyjmujesz do wiadomości, że względem substancji jesteś bezsilny i silna wola nie ma tu nic do rzeczy. Nie masz tu żadnej woli, więc nie łudź się, że możesz nie pić wódki, ale napić się piwa. Albo nie pić piwa, tylko zapalić skręta i tak dalej. Musisz zmienić wszystko, a łatwiej zmienić wszystko, jeśli wcześniej wszystko straciłeś. Na tym to polega. Będzie bolało, ale masz szansę przeżyć i przynajmniej część tych rzeczy później odbudować.
Jeżeli natomiast po upadku pozostaniesz na dnie, to twoje szanse będą coraz mniejsze. Był taki program na TVN-ie, „Rinke. Na krawędzi”, w którym prowadzący próbował pomagać bezdomnym, przeważnie osobom tkwiącym w głębokich nałogach. To bardzo trudne, bo wielu z tych ludzi już miało za sobą ten moment dobicia do dna. Tkwili w czarnej dupie i urządzili się w niej. Na swój pokręcony sposób się tam odnaleźli. Nawet gdy zaczynali jakąś przemianę, na dłuższą metę nie potrafili się odnaleźć w nowej rzeczywistości.
Ktoś niezorientowany może stwierdzić, że najlepiej byłoby się otrząsnąć znacznie wcześniej.
Oczywiście, tyle że pierwszy etap zażywania jest najfajniejszy. To są konfitury. Wtedy słysząc takie historie pomyślisz sobie ewentualnie, że gość pieprzy i po prostu nie wiedział, jak sobie dawkować. A ty przecież wiesz…
rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK
WIĘCEJ MATERIAŁÓW EXTRA:
- Paulina Zarzeczna: – Tata był w domu skromny i nieśmiały
- Trzy lata triumwiratu. Analiza zarządzania Wisłą Kraków
Fot. Newspix