Ewa Swoboda pokonująca 100 metrów w czasie 10.99. Wojciech Nowicki w standardowym trybie robota wygrywający konkurs rzutu młotem. Damian Czykier mówiący, że to początek jego kariery oraz Pia Skrzyszowska imponująca dojrzałością psychiczną. Kulisy finału biegu na 400 metrów kobiet, a także Piotr Lisek obdarowujący kolegów hamburgerami podczas ulewy, która uniemożliwiła zawody. Do tego Anita Włodarczyk łapiąca złodzieja, czy też… bieg matek z wózkami dziecięcymi. Podczas lekkoatletycznych mistrzostw Polski w Suwałkach nie brakowało dobrych, choć czasami absurdalnych historii. Mieliśmy okazję zobaczyć na żywo to wydarzenie, więc jeżeli jesteście ciekawi, jak mistrzostwa w województwie podlaskim wyglądały od kulis, to trafiliście w dobre miejsce. Poniżej znajdziecie obszerną relację z tego wydarzenia.
Spis treści
ZACZĘŁO SIĘ OD ULEWY
Rywalizacja na 98. PZLA Mistrzostwa Polski w Suwałkach, miała się rozpocząć w czwartek. I tak też było, jednak zarówno kibice jak i organizatorzy zapewne inaczej wyobrażali sobie jej początek…
Ale zacznijmy od samego miejsca zmagań. Dla Suwałk mistrzostwa Polski były sporym wydarzeniem. Zarówno władze miasta, jak i lokalne media zgodnie podkreślały, że imprezy sportowej o takiej randze nie było tu od dawna. O ile w ogóle kiedykolwiek. Na taki stan rzeczy składały się dwa czynniki. Pierwszym jest położenie miasta, które od granicy polsko-litewskiej dzieli ledwie dwadzieścia pięć kilometrów. Stąd częstym tekstem, padającym z ust przyjezdnych, było rzucane pod nosem pytanie „Dalej się nie dało?…”. Chodzi również o połączenia komunikacyjne z samym miastem, które nie jest najlepsze. Stad, jeżeli imprezy rangi mistrzowskiej organizowano już w podlaskim, to zwykle w Białymstoku. Mieście wojewódzkim, do którego dojazd jest o wiele korzystniejszy. Nawet jeżeli, ku niezadowoleniu Michała Probierza, wciąż nie posiada ono lotniska.
Kolejnym aspektem jest infrastruktura. Stadion im. Jadwigi Olbryś w Suwałkach szczyci się tym, że jest najnowocześniejszym obiektem lekkoatletycznym w województwie podlaskim. Ale równocześnie jest bardzo kameralny. Nawet jak na standardy stadionów przeznaczonych głównie z myślą o „Królowej Sportu”. Ma to swoje plusy – lekkoatletyka dla kibiców zgromadzonych w Suwałkach była dosłownie na wyciągnięcie ręki. Ale przeprowadzenie dużej imprezy w takim miejscu ma też wady. Wprawdzie stadion dysponuje zapleczem sanitarnym, jednak wiele miejsc zostało postawionych w postaci namiotów. Wszystko na potrzebę chwili.
A co z atmosferą? Jeżeli chodzi o momenty, w których rozgrywane były finały najpopularniejszych konkurencji, to była ona naprawdę dobra. Suwalska publiczność żyła tym, co działo się na płycie stadionu. Oczywiście, ze względu na Marię Andrejczyk, która jest związana z Suwałkami, największe emocje wzbudził sobotni konkurs rzutu oszczepem. Ale ogólnie była to bardzo rodzinna impreza, na której nie mogło zabraknąć piwa i dobrych smakołyków prosto z grilla. Dla dzieci zostało również zorganizowane miasteczko „Lekkoatletyka dla każdego”, w którym najmłodsi mogli sprawdzić się w takich konkurencjach jak sprint czy skok wzwyż. I nie tylko najmłodsi, bo kiedy w pewnym momencie przechodziliśmy obok miasteczka, zobaczyliśmy… wyścig matek z wózkami dziecięcymi. Tak, wózki miały pasażerów na pokładzie. To się nazywa wprowadzaniem dziecka w sport od najwcześniejszego wieku.
Przed oficjalnym otwarciem krajowego czempionatu obejrzeliśmy biegi eliminacyjne kobiet i mężczyzn na 100 metrów oraz 400 metrów przez płotki. Rozegrano też konkursy w trójskoku mężczyzn (wygrał Adrian Świderski z wynikiem 16.35) oraz pchnięciu kulą kobiet (pchnięciem na 17.65 zwyciężyła Klaudia Kardasz). Później nastąpiła ceremonia oficjalnego otwarcia mistrzostw, po której w programie zawodów nie brakowało konkursów z głośnymi nazwiskami. Rozegrane miały być biegi eliminacyjne na 400 metrów (startowały Aniołki Matusińskiego), konkurs skoku o tyczce mężczyzn (Lisek, Sobera, Wojciechowski), czy finały biegów na 1500 i 100 metrów kobiet z udziałem odpowiednio Sofii Ennaoui oraz Ewy Swobody.
I wszystko byłoby znakomicie, gdyby nad niebem już od godzin popołudniowych nie pojawiły się czarne chmury. W pewnym momencie sklepienie wyglądało tak, że niebieski fragment nieba nad stadionem jawił się niczym przyczółek, ze wszystkich stron oblężony siłami ciemności, które złowrogo dudniły piorunami.
Wszyscy spodziewali się, że pogoda w końcu się załamie – każdy znał prognozy. Organizatorzy również wiedzieli co w czwartek się święci, ale nie przygotowali planu B na wypadek załamania pogody. W kuluarach mówiło się, że podeszli do tematu bardzo życzeniowo. Na zasadzie – okej, będzie padać, ale może przejdzie bokiem. W końcu aura w Suwałkach potrafi być zmienna, a przewidywania synoptyków często mają skuteczność porównywalną do wróżbity Macieja wieszczącego przyszłość. Lecz w tym przypadku sytuacja była wręcz zero-jedynkowa. Lać miało na sto procent. Nie wiadomo było tylko, jak mocno.
W tej dość ponurej aurze wyczekiwania na nieunikniony deszcz, humor nie opuszczał didżeja zawodów, który widząc pioruny na niebie, zagrał kawałek Imagine Dragons – Thunder. I rzeczywiście, kiedy prezes PZLA Henryk Olszewski wygłosił magiczną formułę otwierającą mistrzostwa Polski, otrzymał za to gromkie brawa. Dosłownie, bo w tym samym momencie burza nad stadionem rozpętała się na całego. Deszcz zacinał tak, że dach na trybunie stadionu osłaniał tylko najwyższe rzędy siedzeń. Przedstawiciele mediów skryli się do biura prasowego, zorganizowanego pod trybuną. Z kolei część zawodników i obsługi uciekła do budynków sanitarnych lub pod namioty. W pewnym momencie z nieba spadł nawet… grad.
W końcu, po blisko godzinie opadów, po których na płycie boiska lepiej od Pawła Fajdka czy Wojtka Nowickiego, odnalazłaby się załogi wioślarskie, zdecydowano się przełożyć nierozegrane konkurencje na piątek. Z charakterystycznym dla siebie dystansem (oraz malutką szpilką w kierunku organizatorów) całą sytuację w swoich mediach społecznościowych skomentował Karol Zalewski.
Wyświetl ten post na Instagramie
Swoją drogą, biegacz ostatecznie raczej miło będzie wspominał Suwałki – nawet pomimo terminu. Nazajutrz, kiedy odbyły się zarówno eliminacje jak i finał biegu na 400 metrów mężczyzn, Zalewski odzyskał utracony przed rokiem tytuł mistrza Polski.
Kończąc temat ulewnego czwartku, prawdziwym bohaterem dnia został… Piotr Lisek.
– W przerwie, kiedy nie wiedzieliśmy czy wznowią konkurs, pojechałem do McDonalda i przywiozłem trzydzieści cheeseburgerów. Kiedy wszedłem z nimi do call roomu, wszyscy się na nie rzucili, bo byli głodni i zmarznięci – opowiadał skoczek o tyczce, po czym dodał roześmiany: – Sam nie zjadłem ani jednego, rozkradli mi wszystkie!
NAZAJUTRZ DOMINOWAŁ SPORT… ORAZ HISTORIA WŁODARCZYK
Na szczęście w piątek mogliśmy się skupić głównie na zawodach. A emocji nie brakowało – zwłaszcza że konkurencje, które nie zostały rozegrane w czwartek, przełożono właśnie na ten dzień. Już podczas sesji porannej euforię na trybunach wywołała Ewa Swoboda. Sprinterka z Żor jako druga Polka w historii pokonała dystans stu metrów w czasie poniżej jedenastu sekund. Wprawdzie zegar pomiarowy trochę się wahał i długo wskazywał wynik 11.00, ale ostatecznie dokonano korekty i Swoboda pobiegła w czasie 10.99! Spośród naszych rodaczek, szybciej biegała tylko Ewa Kasprzyk – rekordzistka Polski z czasem 10.93.
Wynik Swobody nie zostanie jednak oficjalnie uznany za jej nowy rekord życiowy, ze względu na wiatr. Jego pomiar wskazał +2.4 m/s, a dopuszczalna norma wynosi +2.0 m/s. Jednak biegaczka zdaje się tym nie przejmować.
– To po prostu bieg na 10.99 s. Nie zwracam uwagi na to, jak mocno wiało – mówiła po swoim występie.
Swoboda podczas sezonu halowego wykręciła czas 6.99 w biegu na 60 metrów. 10.99 jawi się jak kolejny wynik niczym ze sklepowej promocji, z czego żartuje też sama zawodniczka.
– Walczmy z tą inflacją, niech będzie choćby 10.85. Myślę, że wyniki poniżej 10.90 stoją otworem. Przebicie jakiejś bariery po raz pierwszy jest trudne, teraz powinno się to zdarzać częściej – powiedziała w rozmowie z nami.
Ewa Swoboda złamała barierę 11 sekund 🚀 Tylko ten wiatr 💨💨💨 #tvpsport pic.twitter.com/aiTx5gN0X3
— TVP SPORT (@sport_tvppl) June 10, 2022
Podobnej energii, ale w kole, zabrakło Wojciechowi Nowickiemu. Jednak nie bez kozery, kiedy przeprowadzaliśmy z Wojtkiem wywiad do magazynu ORŁY przed jego występem w Tokio, zatytułowaliśmy tę rozmowę „Ja, robot”. Białostoczanin jak żaden inny młociarz potrafi odciąć się od tego, co się dzieje wokół niego, i skupić wyłącznie na zadaniu, które ma do wykonania w kole. Czwartkowa ulewa mogła pokrzyżować plany zaprogramowanej przez trener Joannę Fiodorow maszyny. Ale i tym razem robot dał radę, rzucając 80,90 m w drugiej próbie.
– Cieszę się, że przekroczyłem 80 metrów, niemniej nie będę ukrywał, że po pierwszych dwóch rzutach zaczęło mi brakować energii. Może dlatego, że wszystko się przedłużyło, a wczoraj do późna oczekiwaliśmy na start. Obecnie też dosyć ciężko trenujemy, bo przygotowujemy się do mistrzostw świata. Występ na mistrzostwach Polski, to tak naprawdę start z marszu. Ale wciąż rzucam równo i stabilnie. Kiedy przyjdzie odpoczynek i świeżość, będzie dużo lepiej – powiedział Nowicki po konkursie, w którym w pokonanym polu pozostawił Pawła Fajdka (77,13 m).
Skoro jesteśmy przy młocie, to swój konkurs rzutów rozegrały też panie. Ale zacznijmy od najbardziej kuriozalnej nieobecności mistrzostw. W kole nie zobaczyliśmy Anity Włodarczyk, która była murowaną faworytką do mistrzowskiego tytułu. Trzykrotna mistrzyni olimpijska wprawdzie przyjechała do Suwałk, jednak w czwartek zaliczyła niespodziewany trening biegowo-siłowy. Polce udało się złapać na gorącym uczynku złodzieja, który chciał ukraść jej samochód.
Cudzoziemiec włamał mi się do auta😳 W pojedynkę pojmałam złodzieja💪i oddałam w ręce policji.Niestety okupiłam to urazem mięśnia🙈Kontuzja zdiagnozowana.Operacja w poniedziałek🙏Dziękuję @PolskaPolicja ❤️za szybką interwencje.Po karierze chyba walki MMA bo oberwało się sprawcy💪 pic.twitter.com/a2Fbpgafyc
— anita wlodarczyk (@AnitaWlodarczyk) June 10, 2022
Doprawdy, spośród wszystkich samochodów w Suwałkach, przestępca trafił najgorzej, jak tylko mógł. Szkoda tylko, że przez pospolitego przestępcę Włodarczyk straciła szansę na występ, a także zaburzyła swoje przygotowania do mistrzostw świata. Na ile poważny okaże się uraz? Wiceprezes PZLA Tomasz Majewski zdradził, że nie sądzi by Anita wystartowała w lipcowych mistrzostwach świata w Eugene. To byłaby już ogromna strata. Mamy nadzieję, że ten ponury scenariusz się nie spełni, a amator cudzych rzeczy będzie miał wiele dni na to, by przemyśleć swoje zachowanie w odosobnieniu.
Przechodząc do zawodów – przy takim obrocie spraw wydawało się, że tytuł spokojnie zgarnie Malwina Kopron. Ale jeżeli ktoś liczył na to, że przez brak faworytki zawody będą ciekawsze, to owszem – były. Chociaż dodajmy, że nie stały na bardzo wysokim poziomie, gdyż żadna z młociarek nie przekroczyła granicy siedemdziesiątego metra. Kopron, której rekord życiowy wynosi 76,85, a w zeszłym tygodniu podczas 68. ORLEN Memoriału Janusza Kusocińskiego rzuciła 75,08, tym razem do ostatniej kolejki musiała walczyć o tytuł. Dopiero wtedy posłała młot na 69,60 – dalej, niż Ewa Różańska. Dwudziestojednolatka, wyrastająca na rewelację sezonu, dzięki rzutowi na 69,24 prowadziła od pierwszej serii konkursu, ale ostatecznie zajęła drugie miejsce.
Kiedy po konkursie zapytaliśmy, czy czuje na plecach oddech młodszych rywalek, dwudziestosiedmiolatka odparła:
– Tak, ale ja też nie jestem taka stara. Ewa z Kasią [Furmanek – dop. red.] rzuciły na swoim poziomie, to po prostu ja nie odpaliłam. Miałam jakiś ciężki dzień. […] Na Memoriale Kusocińskiego dobrze się czułam – 75,08 to bardzo dobry wynik. W tym tygodniu miałam też bardzo fajne treningi z których wynikało, że jestem przygotowana na dalekie rzucanie. Ale dziś byłam w słabszej dyspozycji. Nie wiem, czy jest sens szukać ku temu konkretnych powodów. Trzeba szukać napięć i przyspieszać końcówkę.
Dodajmy też, że Ewa Różańska nie była jedyną młodą zawodniczką, która pokazała się w Suwałkach z dobrej strony. Konkurs skoku o tyczce upłynął nam przede wszystkim pod znakiem zawziętej walki o złoty medal pomiędzy Piotrkiem Liskiem, a Robertem Soberą. Ostatecznie, po czwartej rundzie dogrywki lepszy okazał się Lisek, ale cichym bohaterem konkursu został Michał Gawenda. Chłopak z rocznika 2005 zajął czwarte miejsce w zawodach, ale skacząc na 5,40 ustanowił nowy rekord Polski w kategorii U18.
W przeciwieństwie do Piotra Liska oraz Malwiny Kopron, Sofia Ennaoui nie miała problemów ze zwycięstwem w swojej konkurencji – czyli biegu na 1500 metrów. Czas 4:30:22 to dla Sofii tempo niemalże spacerowe. Przypomnijmy, że dwa tygodnie temu w Ostrawie wykręciła fenomenalne 4:03.93 – wynik, który zapewnia jej udział w tegorocznych mistrzostwach świata i Europy. I Polka zdecydowanie ma te starty w głowie. Tak, jak występ w Memoriale Kamili Skolimowskiej, który w tym sezonie został włączony w skład Diamentowej Ligi. Zawodów, które Sofia nazywa lekkoatletycznym odpowiednikiem Ligi Mistrzów. Kiedy zapytaliśmy ją, czy ona sama czuje się tak, jakby wróciła do Ligi Mistrzów na 1500 metrów, odpowiedziała nam:
– Na pewno wróciłam do świata żywych. To dla mnie wielkie szczęście, że mogę rywalizować. Mocno zapukałam do elity i mam nadzieję, że w najbliższych latach będę mogła nazywać siebie biegaczką ze światowej czołówki.
400 METRÓW RADOŚCI I BÓLU
Największym wydarzeniem piątku – a nawet całych mistrzostw – bez wątpienia był finał biegu na 400 metrów kobiet. W nim nie mogło zabraknąć Aniołków Matusińskiego. Żadna biegaczka ze stałego składu naszej sztafety nie miała problemów z przejściem eliminacji. Jednak podziwianie rywalizacji tych dziewczyn na żywo było fenomenalnym doświadczeniem. Bo każda z nich nieco inaczej podchodzi do startu oraz reaguje już po dobiegnięciu do mety.
Dla porządku, przedstawmy wszystkie zawodniczki biorące udział w finale, w kolejności od toru zewnętrznego. Rola uciekającej przypadła Kindze Gackiej, za którą ustawiona była jej koleżanka z BKS-u Bydgoszcz, Iga Baumgart-Witan. Na szóstym torze znalazła się Justyna Święty-Ersetic, a następne były Natalia Kaczmarek i Anna Kiełbasińska. Trzy wewnętrzne tory zajęły Małgorzata Hołub-Kowalik, Alicja Wrona i Anna Pałys.
Można było spodziewać się, że to nie będzie szybki bieg. Zawodniczki miały w nogach eliminacje, które odbyły się w porannej sesji. W dodatku suwalska pogoda kolejny raz zaczęła płatać figle. Chociaż przez cały dzień było gorąco – o czym wspominała Ewa Swoboda – to wraz z wybiciem godziny 19:00 nad stadionem ponownie zrobiło się pochmurno. Zaczęło dość mocno wiać, a z nieba spadł deszcz. Na całe szczęście, były to niewielkie opady. Ale wciąż – dla zawodniczek, które czekały na bieżni na swój start (kończył się konkurs skoku wzwyż kobiet) to zapewne nie było nic przyjemnego.
Tu kolejny raz popisał się… didżej imprezy. Kiedy puścił z głośników remiks kawałka „Clap Your Hands”, Justyna Święty-Ersetic momentalnie zaczęła klaskać i bujać się w rytm muzyki. Po czym odwróciła się do Natalii Kaczmarek, a wrocławianka poczuła vibe. Kaczmarek chciała przekazać ten roztańczony łańcuszek dalej, ale Anna Kiełbasińska przed startem ma zupełnie inny rytuał. Biegaczka z Sopotu była w pełni skupiona, wyciszona, momentami wyglądała wręcz tak, jakby medytowała. Baumgart-Witan i Gacka przez większość czasu do startu rozmawiały między sobą. Z kolei Hołub-Kowalik wylegiwała się przed blokiem startowym. Tak jakby do ostatnich chwil chciała odpocząć przed ogromnym wysiłkiem, który za chwilę będzie ją czekał.
Nie bez przyczyny czterysta metrów nazywa się najbardziej bolesnym spośród wszystkich dystansów, które występują w biegach lekkoatletycznych. Musicie wiedzieć, że jeżeli coś w szczególności wyróżnia czterystumetrowców po starcie, to właśnie reakcja organizmu po nadludzkim wysiłku. Normą jest to, że przez pierwsze kilka minut dosłownie nie mogą złapać tchu. Stąd jako jedyni nie podchodzą oni do wywiadów od razu po swoim starcie. Zwykle muszą po prostu trochę ochłonąć.
W finale zwyciężyła Natalia Kaczmarek (czas 51.25), przed Anną Kiełbasińską oraz Justyną Święty-Ersetic. Ale pozwólcie, że opiszemy wam te cztery setki po reakcjach poszczególnych zawodniczek.
„Aniołki” przeciw sobie 👼🆚👼🆚👼🆚👼 a złoty medal mistrzostw Polski tylko jeden❗🥇🥈🥉 #tvpsport pic.twitter.com/1OUgaqXLPP
— TVP SPORT (@sport_tvppl) June 10, 2022
Natalia dość dobrze zniosła trudy finału, pomimo tego, że bardzo mocno zaczęła bieg… czemu sama zainteresowana zaprzeczyła, kiedy udało nam się z nią porozmawiać: – Wszyscy mi mówią, że miałam mocny początek, ale moim zdaniem to dziewczyny po prostu przespały pierwsze metry. Nie czułam, żebym zaczęła szaleńczym tempem – biegłam raczej normalnie. Ale też dobrze się czułam i wytrzymałam do końca.
Kiedy tylko Natalia rozmawiała z dziennikarzami w strefie mieszanej, trener Marek Rożej przyniósł jej bluzę: – Ubierz się, jest zimno – mówił do zawodniczki. Ale gdy Kaczmarek odpowiadała na kolejne pytanie, Rożej zmienił ton na bardziej stanowczy.
– Natalia, ubieraj to bo zmarzniesz. Niedawno byłaś chora!- mówił lekko już poirytowany.
– Trener stara się mnie pilnować, chociaż wie, że jestem odpowiedzialna. Ale widział, że jestem zalatana, nie mam czasu, więc bardzo miło z jego strony, że przyniósł mi bluzę. Na pewno chce o mnie zadbać. Razem osiągamy super rezultaty i nasza współpraca procentuje – mówiła nam Kaczmarek.
Anna Kiełbasińska znacznie gorzej zniosła trudy rywalizacji o tytuł. Biegaczka z Sopotu dała z siebie wszystko, a nawet więcej. Zaraz po zejściu z bieżni padła na kolana. Przez chwilę krztusiła się wyglądając tak, jakby miała zwymiotować. Dla tych dziewczyn to nic nadzwyczajnego – czterystumetrowcy bardzo dosłownie traktują termin „trenować do porzygu”. Sytuację żołądkową uspokoiło dopiero kilka łyków wody oraz głębszych wdechów. Gdy ochłonęła, Kiełbasińska powiedziała, że na drugim łuku leciała już na odcięciu.
Szóste miejsce zajęła Małgorzata Hołub-Kowalik. Kiedy rozmawialiśmy z nią podczas ORLEN Memoriału Kusocińskiego, zdawała sobie sprawę z tego, że jej forma jest daleka od optymalnej. Chciała walczyć o piątą pozycję – czyli pierwszej rezerwowej. Nie udało jej się zrealizować tego celu, do mety dobiegła na szóstej pozycji. Zaraz po występie mogła natomiast liczyć na ramiona męża Jakuba, który mocno ją przytulił, chcąc pocieszyć po starcie.
– A ja? – przerwała małżeński uścisk Justyna Święty-Ersetic. Oczywiście chciała się tylko przywitać, ale może faktycznie też czuła niedosyt po finałowym występie? Justyna, która uchodzi za liderkę Aniołków Matusińskiego, zajęła trzecie miejsce. Kaczmarek wyprzedziła ją już wcześniej, ale Święty-Ersetic przegrała srebro jak nie ona. Na ostatniej prostej dała się wyprzedzić Annie Kiełbasińskiej. Choć warto pamiętać, że biegaczka z Raciborza na początku sezonu zwykła nie pokazywać pełni swoich możliwości.
Justynę i Monikę na mecie przedzieliły dwie reprezentantki BKS-u Bydgoszcz, które startując z zewnętrznych torów, od początku musiały uciekać przed resztą stawki. I najbardziej wysunięta do przodu Kinga Gacka rozpoczęła naprawdę mocno. Wprawdzie nie wytrzymała całego dystansu w tak wysokim tempie i ostatnie 150 metrów przebiegła znacznie wolniej, ale piąte miejsce w takiej stawce to niezły wynik. Wyprzedziła ją trójka z podium o której wspomnieliśmy, oraz koleżanka klubowa – Iga Baumgart-Witan. Która zresztą bezpośrednio do Gackiej powiedziała jakże miły i szczery w swojej prostocie komplement: – Ale zapierdalałaś!
– Gacka tak ucieka, i dziś kolejny raz to zrobiła. Ona może być naszą rozprowadzającą biegi w sztafecie, bo dobrze jej to wychodzi. Jeszcze parę biegów i wytrzyma takie tempo do końca – chwaliła nam swoją koleżankę Iga.
GWIAZDA ŚWIECI NAD PŁOTKAMI
Wczoraj nastąpiło zakończenie suwalskich zmagań . I również w nim było sporo symboliki – choć nie zawsze związana ona była z poziomem czysto sportowym.
W rzucie oszczepem wystąpiła największa gwiazda mistrzostw – no, przynajmniej w lokalnym tego słowa ujęciu. Ale nie ma co ukrywać, że to Maria Andrejczyk stanowiła prawdziwy magnes na miejscowych kibiców. Oni przyszli przede wszystkim podziwiać Majkę – dziewczynę reprezentującą klub LUKS Hańcza Suwałki. I to pomimo tego, że już od dawna tu nie mieszka – w rodzinnych stronach gości wyłącznie od święta. I za takie wydarzenie można uznać organizację lekkoatletycznych mistrzostw Polski.
Zawodniczka Grupy Sportowej ORLEN do ostatnich chwil wahała się, czy w ogóle wystąpi. Po zawodach przyznała, że nie znajduje się w dobrej dyspozycji, a wczorajszy start był wyłącznie treningowy. Andrejczyk jeszcze sama nie do końca wie, w jaki sposób potraktować obecny sezon, w którym zmieniła w swoich przygotowaniach wszystko. Przypomnijmy, że pod koniec kwietnia zdecydowała się wyjechać do Finlandii, gdzie rozpoczęła współpracę z nowym trenerem – Petterim Pirronenem.
– Powiem szczerze, że ani w lutym, ani w marcu, ani do połowy kwietnia nic nie zapowiadało tego, że będę w tym sezonie rewelacyjnie rzucać. Nic nie wyglądało tak, jak powinno. Teraz staramy się cokolwiek uratować. Dodatkowo wyszły różne rzeczy z moim zdrowiem. W tym sezonie będzie ciężko, ale będę walczyć. […] Będę na bieżąco podejmowała decyzję czy rezygnujemy z sezonu, czy walczymy. Czuję już lata rzucania, a poza tym płacę za wyniki z poprzedniego sezonu – mówiła Andrejczyk.
Istotnie, 57,53 to nie jest wynik, który powala na kolana. Ale na złoty medal mistrzostw Polski wystarczyło – co też nie świadczy najlepiej o reszcie stawki. Sam wynik Majki nie mógł zrobić na nikim wrażenia, ale to, jakim uwielbieniem oszczepniczka cieszy się w Suwałkach – już tak. Lgnęły do niej tłumy kibiców – od dzieci, po osoby starsze, kończąc na ludziach z obsługi. Kiedy po ceremonii medalowej stanęła przy ściance dla fotoreporterów, mogła poczuć się bez mała niczym miś z zakopiańskich Krupówek. A nawet bardziej, bo okazji do pamiątkowej fotki z Majką nie przepuścił nawet Miś… UśMich, czyli oficjalna maskotka miasta.
Ale najbardziej w tym wszystkim uderzała otwartość Andrejczyk. Pod ścianką czeka tłum kibiców i każdy chce zrobić sobie zdjęcie z gwiazdą? Maria nie odmawia nikomu. Nagle przychodzi grupka dwudziestu dzieciaków, a każde z nich ma czapeczkę do podpisania? Polka cierpliwie wszystkie podpisuje. Ktoś chce zamienić kilka słów? Nie ma sprawy, Andrejczyk odpowie na każde pytanie. Doprawdy, ma niesamowitą naturalność w nawiązywaniu kontaktu z drugim człowiekiem.
Na zakończenie opowiemy wam historię dwóch sportowców, których łączy jedna konkurencja – bieg przez płotki. W Suwałkach połączyły ich również rekordowe rezultaty, które osiągnęli na bieżni. To natomiast, co ich dzieli, to z pewnością wiek. Wszak Pia Skrzyszowska, która pobiła rekord Polski U23 w biegu na 100 mpp (12.62), ma dopiero 21 lat. Z kolei Damian Czykier – nowy rekordzista Polski w biegu na 110 mpp, w sierpniu tego roku będzie miał trzydziestkę. Jednak oboje sprawiają takie wrażenie, jakby ich wiek w ogóle do nich nie pasował. I w obu przypadkach, to komplement.
W przypadku Pii, uderzająca jest jej przemiana mentalna. Jeszcze nie tak dawno temu Skrzyszowska sprawiała wrażenie zawodniczki, która sama nie dowierzała, że potrafi tak szybko biegać. A co za tym idzie, że interesują się nią media i kibice. Była – i dalej jest – miłą i skromną osobą. Jednakże można być skromnym, a przy tym pewnym siebie.
– Po takich biegach chce się więcej. Tym bardziej, że początek był tutaj średni. Ale teraz potrafię trzymać do końca. Ten rytm jest kluczowy, więc 12.60 pęknie w tym sezonie. Mogę to powiedzieć, bo chcę tego i jestem pewna, że eliminując drobne błędy, mogę urwać tę końcówkę – mówiła po swoim występie.
Z kolei Damian Czykier przez ostatnich kilka lat gonił za rekordem Artura Nogi z 2013 roku (13.26). I kilka razy był naprawdę blisko tego wyniku. Najbliżej w 2017 roku w Bydgoszczy, kiedy do pobicia rekordu kraju zabrakło mu trzech setnych sekundy. Miał wówczas 25 lat i wydawało się, że już za chwileczkę, już za momencik to on będzie mógł ogłosić się najszybszym płotkarzem w historii Polski.
Tymczasem lata mijały, a białostoczanin nijak nie mógł pobić wyniku Nogi. Zawsze brakowało mu tych kilku setnych sekundy. I kiedy zaczęło się wydawać, że rekord ten pozostanie w sferze marzeń Damiana, przyszedł 2022 rok. Sezon, w którym Czykier udowodnił, że szybszy płotkarz nad Wisłą jeszcze się nie urodził. W lutym 2022 roku pobił halowy rekord na 60 metrów przez płotki. Nowy najlepszy wynik wynosi 7.48. W końcu wczoraj poprawił wynik w biegu bardziej prestiżowym, bo rozgrywanym na stadionie. Choć sam twierdzi, że większe emocje wywołał w nim rezultat z hali.
– Rekord w hali cieszył mnie o wiele bardziej, bo była to trochę niespodzianka. Powracałem po różnych chorobach, goniłem z czasem żeby zdążyć na sezon. Tutaj nie ukrywam, że na treningach biegałem czasy, które były na rekord Polski. Wiedziałem, że muszę to tylko sprzedać na zawodach. Cieszę się, że w województwie podlaskim, na mojej ziemi, udało się pobić ten rekord – mówił Czykier po biegu.
Zatem widzimy Polaka odmienionego. Trzydziestoletniego biegacza, który pod względem fizycznym wygląda najlepiej w swojej karierze.
– Zmieniła się moja świadomość. Wydaje mi się, że to będzie początek mojej kariery, bo muszę się obiegać na mistrzowskim poziomie. Było to widać w Chorzowie, że kiedy biegnę z najlepszymi sprinterami świata, zdarza mi się pogubić – mówił Czykier, po czym dodawał – Po karierze napiszę biografię, gdzie szczegółowo opiszę to, jak zmieniła się moja świadomość na przestrzeni lat. Dużą rolę w moim życiu odegrali trenerzy, czyli Maciej Ryszczuk i Mikołaj Justyński. Po czasie ja przyjąłem ich światopogląd. Zrozumiałem ich ideę treningową, i to przynosi dobre rezultaty.
Maciej Ryszczuk to postać nieprzypadkowa. W ostatnich dniach o trenerze od przygotowania fizycznego zrobiło się głośno, gdyż odpowiada on za przygotowanie Igi Świątek. Czykier ściśle współpracuje z Ryszczukiem od trzech lat.
Zatem jak widać, można w wieku 21 lat zachowywać się tak, jak w pełni ukształtowany sportowiec, świadomy własnych ogromnych możliwości. Podobnie jak w wieku trzydziestu lat można dopiero takie pokłady możliwości w sobie odkryć, prezentując na bieżni świeżość godną dwudziestotrzylatka. I to zestawienie dojrzałej psychicznie Skrzyszowskiej oraz świeżego fizycznie Czykiera jest naszym zdaniem jednym z najlepszych twistów, który widzieliśmy na podczas tegorocznych mistrzostw.
SZYMON SZCZEPANIK
Fot. Newspix
Czytaj też: