Już kilka pierwszych dni Roland Garros przyniosło nam niespodzianki. W starciu z Magdą Linette odpadła jedna z największych faworytek turnieju, Ons Jabeur. Z Paryżem pożegnały się też Garbine Muguruza i broniąca tytułu Barbora Krejcikova. French Open w ostatnich latach lubi zresztą zaskakiwać, do dalekich faz – a nawet zwycięstw – często dopuszczając zawodniczki, po których nikt się tego nie spodziewał. Dlatego postanowiliśmy wytypować cztery tenisistki, o których się nie mówi, a które mogą pokazać się w tym turnieju z naprawdę doskonałej strony.
Paryż lubi niespodzianki
Zanim jednak przejdziemy do samych nazwisk, powiedzmy sobie nieco o tym, jakie niespodzianki w ostatnich latach przynosiło nam Roland Garros. Gdyby spojrzeć na ostatnich sześć sezonów, właściwie tylko w jednym z nich wygrała faworytka – Simona Halep w 2018 roku (która zresztą też zdobywała wtedy swój pierwszy wielkoszlemowy tytuł). Trzykrotnie w tym czasie triumfowały tam za to tenisistki nierozstawione. W dodatku od 2007 roku i zwycięstwa Justine Henin nikt w kobiecym singlu nie zdołał obronić tytułu. I już wiemy, że nie stanie się to i w tym roku.
Seria niespodzianek zaczęła się w 2016 roku. Wcześniej przez cztery kolejne edycje na zmianę wygrywały Serena Wiliams i Maria Szarapowa, czyli postacie, których przedstawiać nie trzeba.
Amerykanka zresztą raz jeszcze zagościła w finale, ale lepsza od niej okazała się tam Garbine Muguruza. I owszem, Hiszpanka była rozstawiona z „4”, ale trudno było uważać ją za faworytkę do triumfu. Nigdy wcześniej nie była nawet w finale jakiegokolwiek turnieju WTA na mączce, za odpowiadające jej grze nawierzchnie uznawano twardą (dwa tytuły) i trawę (finał Wimbledonu). Na Roland Garros dwukrotnie zagościła co prawda w ćwierćfinale, ale wydawało się, że to szczyt jej możliwości. Tymczasem w 2016 roku udowodniła, że jest zupełnie inaczej.
Rok później szok był jeszcze większy. Tytuł zgarnęła Jelena Ostapenko, która w Paryżu nigdy wcześniej nie przeszła przez pierwszą rundę (ogólnie w Szlemie jej najlepszym wynikiem była trzecia runda Australian Open kilka miesięcy wcześniej) i w dniu finału była tuż po 20. urodzinach. W dodatku przed startem turnieju zajmowała 47. miejsce na świecie. W meczu o tytuł pokonała jednak faworyzowaną Simonę Halep. I to właśnie Halep odbiła sobie to rok później, zgarniając wreszcie upragniony tytuł wielkoszlemowy.
W kolejnym roku przyszedł czas Ash Barty. Owszem, Australijka to doskonała i uniwersalna tenisistka, ale – podobnie jak w przypadku Muguruzy – nie spodziewano się jej wygranej na mączce. Nigdy wcześniej we French Open nie wyszła nawet poza drugą rundę, ogółem pierwszą dłuższą przygodę z imprezą tej rangi zaliczyła w ojczystej Australii ledwie kilka miesięcy wcześniej. Choć przed Roland Garros miała na koncie już osiem finałów turniejów WTA (cztery wygrała) i sporo deblowych sukcesów, to jednak jej triumf zaskoczył.
Nie tak jednak, jak zaskoczyła Iga Świątek rok później, w przełożonym na październik French Open. Przed startem turnieju była 54. na świecie, od wprowadzenia komputerowych rankingów w latach 70. tego turnieju nie wygrała niżej notowana tenisistka. W dodatku Iga nie miała w CV żadnego zdobytego tytułu WTA, a tuż przed Roland Garros przegrała swój pierwszy mecz w turnieju w Rzymie – z Arantxą Rus, która przechodziła tam przez kwalifikacje. Szok był więc ogromny, nawet jeśli skalę talentu Igi dobrze znano.
I wreszcie dochodzimy do poprzedniego roku, gdy w Paryżu triumfowała Barbora Krejcikova. Czeszka powszechnie uważana była za specjalistkę od debla (zresztą słusznie), w wielkoszlemowych turniejach w singlu wystąpiła wcześniej ledwie czterokrotnie. Sezon 2021 miała, owszem, naprawdę dobry – awansowała do finału turnieju w Dubaju i wygrała w Strasburgu. Na jej triumf we Francji nie stawiał jednak nikt. Zresztą miał miejsce triumf podwójny – bo najlepsza okazała się przecież również w deblu.
***
Rozumiecie już, co mamy na myśli, pisząc, że Paryż lubi niespodzianki? A przecież moglibyśmy to pojęcie rozszerzyć i wspomnieć też o finalistkach (choćby Markecie Vondrousowej czy Anastasiji Pawluczenkowej) lub zawodniczkach, które choć nie zagościły w finale, to niespodziewanie dochodziły do decydujących faz turnieju. I to też musimy podkreślić – nie twierdzimy, że którakolwiek z czterech tenisistek, jakie poznacie w tym tekście, wygra turniej. Nie zdziwimy się jednak zupełnie, jeśli choć jedna z nich dojdzie naprawdę daleko.
Postanowiliśmy zresztą nieco utrudnić sobie to typowanie. Ustaliliśmy bowiem, że czarnym koniem w naszym typowaniu nie może to być tenisistka, która:
- jest w czołowej „20” rankingu (przez co wykreśliliśmy np. Jessicę Pegulę, Jelenę Rybakinę czy Darię Kasatkinę);
- wygrała już turniej wielkoszlemowy lub złoto igrzysk (tu odpadła m.in. Belinda Bencić);
- znajduje się wśród 10 największych faworytek zdaniem bukmacherów (pożegnaliśmy w tym miejscu choćby powszechnie typowaną na główną niespodziankę turnieju Amandę Anisimovą).
Ważna była też dla nas drabinka – jeśli myśleliśmy o jakiejś tenisistce, ale zauważyliśmy, że w drugiej czy trzeciej rundzie trafi na Simonę Halep czy Igę Świątek, skreślaliśmy ją. Staraliśmy się dobrać zawodniczki, które mają naprawdę spore szanse choć na 1/8 finału (czwartą rundę), bo po dojściu do takiej fazy, spokojnie można myśleć nawet o zawojowaniu całego turnieju.
Oto więc one. W kolejności przypadkowej.
Jil Teichmann
Na karku ma już niemal 25 lat, a przed tegorocznym Roland Garros ledwie trzy razy przeszła do drugiej rundy turnieju wielkoszlemowego. W samym Paryżu trzykrotnie odpadała w kwalifikacjach, raz w pierwszym meczu głównej drabinki. Dopiero w tym roku udało jej się awansować dalej po tym, jak gładko ograła Bernardę Perę – 6:2 6:1.
Historycznie patrząc Teichmann nie powinna być jedną z faworytek do sprawienia niespodzianki. Ale historia mówi swoje, a obecna sytuacja – coś zupełnie innego. Jil notuje właśnie najlepszy okres w karierze, na tyle dobry, że wspięła się na do 24. miejsce w rankingu WTA, a jeszcze niespełna rok temu była poza TOP 70. Jej ostatnie występy na mączce – nawierzchni, która zdaje się jej najbardziej odpowiadać – też napawały optymizmem. W Madrycie doszła do półfinału i przegrała dopiero z Jessicą Pegulą, w Rzymie z kolei zaliczyła ćwierćfinał, w którym ostatecznie skreczowała.
W obu tych turniejach zachwycała grą. Bo to, jak gra, jest u niej chyba najciekawsze. Trudno określić jej styl i nastawienie, Jil po prostu uwielbia różnorodność. – Nigdy nie miałam jednego idola i tak też jest z moją grą. Biorę co najlepsze od wszystkich. Oczywiście, trudniej jest się takiej gry nauczyć, bo na każde zagranie trzeba poświęcić sporo czasu i umieć wykorzystać je w odpowiednim momencie. Ale to mój własny styl. Nigdzie mi się nie śpieszyło i nie śpieszy, wiem, że mam czas – mówiła oficjalnej stronie WTA.
Jej styl zresztą w ostatnim czasie zaczyna się sprawdzać na wielu nawierzchniach. W tym sezonie nieźle zagrała w Dubaju i Dosze, rok temu była w finale w Cincinatti – wszystko to na kortach twardych. Jej dwa triumfy w imprezach rangi WTA – oba z 2019 roku – to jednak mączka. Zresztą to nie może dziwić, bo choć Jil jest Szwajcarką, to wychowała się i do dziś mieszka w Barcelonie, gdzie królują właśnie korty ceglane.
Swoją drogą, skoro już o jej narodowości, to całe życie Jil jest jak jej styl gry – mieszanką wielu czynników. W Hiszpanii (a właściwie – Katalonii) chodziła do szwajcarskiej szkoły, bo jej rodzice to właśnie Szwajcarzy. Ma też dwoje stałych trenerów, co jest rozwiązaniem dość rzadkim – na turnieje jeździ z nią zwykle Arantxa Parra Santonja, a w Barcelonie trenuje z nią Alberto Martin.
Jil mówi kilkoma językami. Sama uważa, że wymyka się stereotypom dotyczącym obu jej ojczystych krajów. Sama opisuje siebie jako „sarkastyczną i wygłupiającą się”, często zresztą te wygłupy widać na korcie, bo tam uwielbia się bawić. Charakterystycznym dla niej momentem był ubiegłoroczny mecz z Eliną Switoliną w Madrycie, gdy po obronie piłki meczowej znakomitym skrótem… zaczęła się szeroko uśmiechać. Podkreślała potem, że śmiała się z niektórymi z kibiców, bo uwielbia dla nich grać. Co nie oznacza, że nie zależy jej na zwycięstwach, wręcz przeciwnie. Przegrywać nie znosi.
Możliwe, że w Paryżu trochę tych zwycięstw nabije. W drugiej rundzie napotka na swojej drodze Olgę Danilović, która przeszła przez kwalifikacje. Schody zaczną się później, gdy powinna zmierzyć się z Wiktorią Azarenką. Białorusinka w obecnej dyspozycji nie jest jednak rywalką, której Szwajcarka nie mogłaby ograć (choć na Australian Open uległa jej łatwo, ale na początku sezonu była w znacznie gorszej formie).
Jeśli pokona Wiktorię (lub Andreę Petkovic, z którą Azarenka zagra w II rundzie), otworzy się przed nią naprawdę niezła drabinka do ćwierćfinału. I kto wie, czy Jil z tego nie skorzysta.
Martina Trevisan
Będziemy szczerzy – mamy nadzieję, że z tym typem się mylimy. A to dlatego, że Trevisan w drugiej rundzie spotka się z Magdą Linette, która sprawiła sensację, odprawiając Ons Jabeur. I wolelibyśmy, żeby to właśnie Magda została czarnym koniem turnieju, choć na nią akurat w tym tekście nie stawiamy. Na Martinę z kolei tak, bo są ku temu podstawy.
Powiedzmy sobie jednak wprost – to bardzo odważny typ. Trevisan nie jest bowiem zawodniczką, o której normalnie cokolwiek by się mówiło w kontekście jakichkolwiek sukcesów. I nie zdziwimy się nawet, jeśli Magda łatwo ją pokona. Z drugiej jednak strony…
Przede wszystkim Włoszka już raz doszła w Paryżu daleko – dwa lata temu przeszła przez kwalifikacje i znalazła się w ćwierćfinale, w którym ograła ją Iga Świątek. Wcześnie jednak Trevisan pokonała między innymi Marię Sakkari czy Kiki Bertens, a więc całkiem uznane tenisistki. Z Igą zresztą spotkała się i w 2017 roku, podczas turnieju ITF w Warszawie. Trevisan wygrała wtedy całą imprezę, już w pierwszej rundzie pokonując młodziutką Polkę.
Oczywiście, Włoszka w rankingu WTA jest stosunkowo daleko – na 59. miejscu, najwyższym w karierze – a na karku ma już ponad 28 lat, ale nie można nie wspomnieć o tym, że przez dużą część gry na kortach hamowały ją walka z kontuzjami i anoreksją. Zwłaszcza ta druga była niesamowicie trudna i zabrała jej sporo czasu. Teraz jednak Martina, której specjalnością są korty ziemne, gra najlepiej w swoim życiu. Potwierdziła to niedawno, wygrywając turniej w Rabacie, odprawiając po drodze między innymi Garbine Muguruzę.
– Chcę zadedykować to zwycięstwo tacie. Nie widzi mnie w tej chwili, ale wiem, że jest ze mnie dumny. Jest wojownikiem, tak jak ja byłam wojowniczką w ciągu tego tygodnia. Walczy przez całe swoje życie. To dla ciebie, tato – mówiła po wywalczeniu pierwszego w karierze trofeum rangi WTA. Z Rabatu poleciała prosto do Paryża i turniej zaczęła świetnie – od wygranej 6:0, 6:2 z Harriet Dart, ale zauważyć trzeba, że korty ziemne to zdecydowanie nie specjalność Brytyjki.
Teraz czeka na nią Magda Linette, a jeśli Włoszce uda się pokonać Polkę, najpewniej czeka ją mecz z Petrą Kvitovą. Dwukrotna mistrzyni wielkoszlemowa to jednak specjalistka od kortów szybkich, w Paryżu nigdy nie grała najlepiej, więc zdecydowanie jest do wyeliminowania. A potem? Jeśli wszystko ułoży się zgodnie z rozstawieniami, w IV rundzie powinna zmierzyć się z Angelique Kerber lub Emmą Raducanu. Wczoraj Niemki o mały włos z turnieju nie wyrzuciła Magda Fręch, młoda Brytyjka z kolei nadal oswaja się z tourem i nie potrafi nawiązać do formy z ubiegłorocznego US Open.
Można więc bez trudu wyobrazić sobie scenariusz, w którym Trevisan pokonuje którąś z nich i po raz drugi w karierze dociera co najmniej do ćwierćfinału. Choć, powtórzymy się, wolelibyśmy, by była to Magda Linette.
Kaia Kanepi
Mistrzyni juniorskiego French Open z… 2001 roku. Tego samego, w którym Iga Świątek przychodziła na świat. We Francji dwukrotnie grała w ćwierćfinale – w 2008 i 2012 roku, w ostatnich dwóch edycjach radziła sobie jednak znacznie gorzej, choć jeszcze w 2019 roku potrafiła dotrzeć do IV rundy. W tym sezonie niespodziewanie zawitała do ćwierćfinału Australian Open, po drodze ogrywając Arynę Sabalenkę, a potem zmuszając Igę Świątek do wspięcia się na wyżyny umiejętności w trzygodzinnym meczu.
Czytaj: Kaia Kanepi. Estońska solidność [SYLWETKA]
Wielkoszlemowego ćwierćfinału nie przeszła zresztą jeszcze nigdy, choć łącznie była w nim siedmiokrotnie. Nie wiemy, czy zrobi to we Francji, ale faktem jest, że sama wyczyściła sobie swoją część drabinki, w pierwszej rundzie ogrywając w trzech setach Garbine Muguruzę. Kanepi to zresztą specjalistka od takich meczów. Długich, wyczerpujących fizycznie. Mimo niemal 37 lat na karku pozostaje bowiem doskonale przygotowana fizycznie.
Na mączce w tym sezonie radziła sobie nieźle, choć bez zachwytów – w 1/8 turnieju w Charleston pokonała ją Magda Linette, w Madrycie uległa Jessice Peguli (późniejszej finalistce, o której mówi się, że może stać się rewelacją w Paryżu), a w mniejszym turnieju w Paryżu pokonała ją Claire Liu, która jednak notuje znakomity okres (to z nią w finale w Rabacie wygrała Trevisan) i w sumie również warto zawiesić na niej oko.
Kanepi jednak ma to do siebie, że potrafi doskonale odnaleźć się w dużych turniejach. Zresztą French Open zaczęła podobnie do tego, co zrobiła w Australii – tam pokonała rozstawioną z „16” Angelique Kerber, tutaj turniejową „10” w osobie Muguruzy. Teraz czeka ją mecz z nierozstawioną Beatriz Haddad Maią, która w rankingu zajmuje o dwie pozycje niższe miejsce (Kanepi jest 46.). Potem trafić może na Coco Gauff, grającą w Paryżu z numerem „18”. I to już naprawdę trudna przeszkoda, tyle że Kanepi wydaje się idealną osobą do tego, by Coco ograć.
Przede wszystkim – Estonka potrafi grać mocno, ale umie też rywalki zamęczyć. A Gauff nadal nie radzi sobie z tenisistkami, które potrafią wybić ją z rytmu i długo utrzymywać piłkę w grze. Estonka zdecydowanie się do nich zalicza, dysponując przy tym dodatkowo potężnym wręcz serwisem oraz znakomitymi backhandem i forehandem. Gdyby Kai udało się awansować dalej, to w 1/8 z kolei czekałaby najpewniej albo Elise Mertens, albo Ajla Tomljanovic, która odprawiła turniejową „5” w osobie Anett Kontaveit. Jak więc widać – ta część drabinki, w której znajduje się doświadczona Estonka mocno się przeczyściła.
W całej ćwiartce zresztą najwyżej rozstawioną tenisistką pozostaje Wiktoria Azarenka, grająca w turnieju z „15”. Ona jednak, jak już wspominaliśmy, szybko natknąć się może na Jil Teichmann, a to nie powinien być dla niej łatwy mecz. Nie zdziwi więc nas zupełnie scenariusz, w którym w ćwierćfinale turnieju spotkają się Szwajcarka z Estonką.
Mayar Sherif
Egipska tenisistka, która regularnie przekracza kolejne bariery. Była pierwszą Egipcjanką w głównej drabince turnieju wielkoszlemowego, pierwszą na igrzyskach (oczywiście w tenisie), pierwszą też, która wygrała mecz w Wielkim Szlemie – to w ubiegłorocznym Australian Open. W Roland Garros wyrównała to osiągnięcie, eliminując w pierwszej rundzie Martę Kostiuk. Choć na karku ma już 26 lat, to profesjonalną karierę zaczęła dopiero na początku 2019 roku – wcześniej grała w rozgrywkach uniwersyteckich w Stanach Zjednoczonych.
Jej specjalność? Oczywiście mączka. Właściwie tylko na niej radzi sobie na poziomie, na jaki wskazywałoby jej miejsce w rankingu – aktualnie jest 49. Poza tym potrafi poodbijać na kortach twardych, ale niemal wszystkie sukcesy w karierze odnosiła właśnie na ceglanych kortach. A wśród tych sukcesów znajdą się choćby trzy triumfy – w tym dwa tegoroczne – w imprezach rangi WTA 125. To taki odpowiednik męskich Challengerów, trochę poza głównym cyklem, ale tak blisko niego, jak tylko się da. Innymi słowy: całkiem niezły poziom, na którym regularne triumfy wskazują, że ma się spory potencjał.
A Sherif zdecydowanie go ma. Jak sama przyznaje, jakiś czas temu zaczęła też odblokowywać bariery w swojej głowie. – Zwycięstwo w pierwszej rundzie Australian Open znaczyło wiele, pokonałam dzięki niemu pewien mentalny mur. Nie było łatwo, bo trudno zaadaptować mi się do australijskich warunków, ale się udało. Teraz chcę więcej – mówiła po zeszłorocznej wygranej z Chloe Paquet. Więcej może osiągnąć właśnie na Roland Garros.
O ile bowiem początek sezonu miała słaby (przegrała osiem z dziewięciu meczów!), o tyle potem – po przejściu na korty ziemne – zaczęła grać lepiej. Oczywiście, występowała głównie w mniejszych imprezach, ale nie ma przypadku w tym, że wygrała dwie z nich, a jej ogólny bilans na tej nawierzchni wynosi w tym roku 16 zwycięstw i tylko 3 porażki. Ona po prostu potrafi na tej mączce grać.
Widzą to zresztą ludzie w Egipcie, gdzie tenis jest popularny, ale brakuje zawodników i zawodniczek na poziomie. Gdy Sherif przeszła przez kwalifikacje i zadebiutowała w głównej drabince French Open, gratulował jej nawet Mohamed Salah, a na lotnisku regularnie witają ją tłumy kibiców. Zgłaszają się też sponsorzy, którzy to widzą. Generalnie – nawet bez niezłych wyników Mayar już zawsze będzie w swojej ojczyźnie popularna.
Ale na te niezłe wyniki zdecydowanie ją stać. I możliwe, że pokaże to już teraz w Paryżu. Po wyeliminowaniu Kostiuk czekać będzie na nią albo mecz z Tamarą Zidansek (turniejowa „24”) albo ze wspomnianą Liu. Potem prawdopodobnie zmierzyć będzie musiała się z faworyzowaną Jessicą Pegulą, ale nie jest to rywalka, z którą Sherif byłaby bez szans. A dalej czekałaby najpewniej Karolina Pliskova i, w opcjonalnym ćwierćfinale, Simona Halep lub (oby) Iga Świątek.
Sherif ma więc zdecydowanie najtrudniejszą z drabinek, które tu przytaczaliśmy. Sam ćwierćfinał byłby w jej przypadku dużym sukcesem, a biorąc pod uwagę historię tenisa w jej kraju – nawet jedno zwycięstwo więcej zrobi z niej bohaterkę całego Egiptu. I może znów będzie mogła dzięki temu pogadać z Salahem przez Zooma czy pozdrawiać tłumy fanów na lotnisku. Ci zresztą towarzyszą jej właściwe wszędzie – w czasie meczu z Kostjuk też głośno dopingowali Mayar.
I z pewnością będą to robić też w kolejnym meczu. Może pomogą jej dojść w turnieju daleko?
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix
Czytaj więcej o tenisie: