Kiedy Raków Częstochowa wygrał z Pogonią Szczecin i wskoczył na pole position w drodze o złoty medal, kibice „Portowców” załamali ręce. Niby mieli wówczas jeszcze matematyczne szanse na mistrzostwo Polski, ale znikome, bo ponowne wdrapanie się na szczyt oznaczałoby, że Raków i Lech muszą potknąć się po dwa razy. Dwie wpadki chociaż jednej z tych ekip jawiły się jako coś niemożliwego, zwłaszcza przy względnie prostych terminarzach. A jednak. Raków najpierw stracił punkty z Cracovią (remis 1:1), a dziś zaliczył pierwszą porażkę w 2022 roku. Porażkę jak najbardziej zasłużoną. To jeden z najsłabszych meczów częstochowian w tym sezonie. Ten mecz sprawił, że drużyna z Częstochowy już definitywnie STRACIŁA SZANSE NA MISTRZOSTWO POLSKI.
Przerosła ją stawka, zwłaszcza, że grała po zwycięstwie „Kolejorza”? Być może. Bo Raków był dziś bardzo nerwowy i niewiele kleiło się w jego grze, zwłaszcza w ofensywie. Bardzie podobało nam się Zagłębie, które – co wcale nie było oczywistością – uniosło ciężar tego meczu. Nie przestraszyło się Rakowa, a przecież mogło tak się wydarzyć, bo dla lubinian też był to jeden z kolejnych meczów o życie. Podopieczni Stokowca dzięki zrywowi w ostatnich tygodniach uniknęli degradacji, bo to już pewne – następny mecz w Poznaniu grają już tylko o pietruszkę.
Ewidentnie to Raków był dziś bardziej nagrzany na zwycięstwo, a Zagłębie robiło za tę spokojniejszą, bardziej wyrachowaną stronę. Gdy można było, klepało sobie piłką. Gdy biegli na nich zawodnicy Rakowa, potrafili wyjść spod pressingu dryblingami. Gdy Oskar Krzyżak nie radził sobie, szybko to zdiagnozowali i mocno go naciskali (nieprzypadkowa zmiana w przerwie). Rakowowi zdarzają się mecze, w którym mu nie idzie. Wtedy zwykle ratują go indywidualności albo stałe fragmenty. Ale i te dziś nie poniosły częstochowian, choć przy nazwiskach Lopeza i Kuna warto postawić plusy.
Pierwsza połowa? Zero celnych strzałów Rakowa. I zero ciekawych akcji – po obu stronach. Jedyne zagrożenie goście stworzyli po stałym fragmencie, ale Krzyżak w absurdalny sposób złożył się do uderzenia, tak, jakby po raz pierwszy w życiu dostał wrzutkę w pole karne. „Miedziowi” też nie stworzyli sobie niczego szczególnego, bazowali głównie na uderzeniach z dystansu, wśród których prym wiódł aktywny Daniel. Po jednym z nich musiał wyciągnąć się Kovacević. Warto wspomnieć jeszcze o próbie sprzed pola karnego Chodyny, która obrała nieprzyjemną trajektorię dla bramkarza, ale to byłoby na tyle.
Po przerwie Raków ewidentnie zmienił swoje nastawienie i zaczął cisnąć. Ale konkretów praktycznie nie było. Trzy piłki na głowie miał Petrasek, wszystkie zmarnował. Dwie przeszły nad bramką, jedną przerzucił nad poprzeczką Bieszczad, który pewnie sam nie spodziewał się tak łatwego dnia w robocie. Im dalej w las, tym więcej było typowej gry na chaos, jeszcze bardziej nerwowej, jeszcze szybszej, jeszcze bardziej bezpośredniej. Spróbował z wolnego też Ivi Lopez, Bieszczad spokojnie zbił piłkę do boku. Była też fajna, płaska wrzutka od Hiszpana, ale Gutkovskis nawet nie trafił w piłkę. Do tego można doliczyć kilka sytuacji w stylu „bałagan, z którego coś może się urodzić”, ale szanujmy się – to za mało, by przechylić szalę w tak istotnym meczu.
Bo choć trochę sytuacji Rakowowi się nazbierało, to o żadnej nie powiemy, że to powinien być pewny gol. Zagłębie mądrze wybijało z rytmu swojego rywala i cały czas trzymało go pod prądem, bo to nie tak, że podopieczni Stokowca w końcówce zamknęli się we własnym polu karnym czekając na przetrwanie oblężenia. Wręcz przeciwnie. Poczuli krew i gdy tylko była taka możliwość, ochoczo wybierali się pod pole karne Rakowa z kontratakami. No i już w doliczonym czasie gry stało się jasne, kto zdobędzie mistrzostwo Polski. Świetną akcję na prawej stronie zaliczył Chodyna, urywając się Tudorowi. Kończył ją Dieng, który trafił w rękę Arsenicia. Gdyby nie VAR, zapewne Paweł Raczkowski nie dopatrzyłby się przewinienia, bo było to dość trudno dostrzegalne zagranie ręką. Arsenić stał tuż przed bramką i ewidentnie chował kończynę, no ale jednak zablokował strzał lecący prosto do siatki, dostał drugą żółtą kartkę i opuścił plac gry. A karnego pewnie wykorzystał Chodyna. Kontrowersji nie ma tu żadnych. Wielkiej winy Arsenicia także – znalazł się po prostu w złym miejscu o złym czasie.
Cały mecz ogólnie trzymał w napięciu aż do samego końca. Chociaż większość ataków było nieudanych, chociaż brakowało okazji, to kurczę – ewidentnie było widać na boisku stawkę, o jaką grają oba zespoły. Iskry aż się sypały, o czym świadczy też duża liczba żółtych kartek (łącznie dziewięć). Pewnie trochę szkoda dla ligowych emocji, że mistrzostwo rozstrzyga się już przed ostatnią kolejką, bo liga tym razem nie będzie ciekawsza. Przed piłkarzami Rakowa teraz trudna podróż do Częstochowy, dlatego mamy do nich wiadomość – głowy do góry. Za wami kolejny zajebisty sezon. A drugi medal – czy srebrny, czy brązowy – to następny wielki sukces częstochowskiego klubu, który ma wszystko, by wciąż należeć do grona drużyn, które rozdają karty na ligowym podwórku.
WIĘCEJ O FINISZU EKSTRAKLASY:
- Derby do przerwy, piknik po przerwie. Lech ogrywa Wartę
- Zmarnowany rzut karny Wlazły podsumowaniem sezonu Termaliki
Fot. newspix.pl