Reklama

Czas na piekło. Kwiatkowski i spółka przejadą Paryż-Roubaix

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

16 kwietnia 2022, 16:56 • 15 min czytania 3 komentarze

Jedni nazywali ten wyścig gównem, drudzy twierdzili, że jest najpiękniejszy na świecie. Zdarzało się, że… ta sama osoba wygłaszała obie te opinie. Paryż-Roubaix pojedzie w niedzielę po raz 119. Kolarze znów będą musieli wytrzymać sześć godzin w pełnym skupieniu i z nadzieją, że na brukach ani nie dojdzie do kraksy, ani nie zawiedzie ich sprzęt. Wygrać może tylko jeden, faworytów jest wielu. Wśród nich – choć w dalszym szeregu – Michał Kwiatkowski. Czego spodziewać się po tegorocznym „Piekle Północy”?

Czas na piekło. Kwiatkowski i spółka przejadą Paryż-Roubaix

Paryż-Roubaix. „Każdy kolarz chciałby tam pojechać”

Legendę Paryż-Roubaix tworzy przede wszystkim bruk. Jasne, kiedyś po takim jeździło się w wielu wyścigach. Teraz „Piekło Północy” jest jednym z niewielu, gdzie takie fragmenty jeszcze pozostały. A to zasługa organizatorów – od wielu lat poszukiwali bowiem dróg, na których będzie można jeszcze pojechać po nawet dziewiętnastowiecznej kostce, często specjalnie utrzymywanej w złym stanie. Poszczególne kamienie potrafią wystawać na kilka centymetrów, w każdej chwili – jeśli tylko ma się pecha – można złapać gumę lub po prostu zaliczyć upadek.

Kolarze powtarzają, że gdy jesteś w formie i świetnie się czujesz, to po brukach właściwie przelatujesz. Gdy to nie twój dzień, to każdy, choćby najkrótszy z trzydziestu sektorów (określanych poprzez gwiazdki od jednej do pięciu – im więcej, tym sektor trudniejszy, pięciogwiazdkowe są trzy), sprawi ci problemy. Do tego jeśli nawet masz wrażenie, że nogi „podają” idealnie, musisz mieć też znakomicie przygotowany sprzęt. Na Paryż-Roubaix rowery szykuje się bowiem specjalnie. Do Piekła nie wjedziesz w końcu na sprzęcie, na jakim jeździsz na co dzień.

Reklama

Przydomek wyścigu nie wziął się znikąd. To impreza, na której wielu zawodników lądowało na ziemi po kraksach. Na której mnóstwo nie dojeżdżało do mety. Wyścig, którego samo ukończenie jest wielkim wyczynem. I którego każdy kolarz powinien spróbować choć raz, jak twierdzi Michał Gołaś – do niedawna profesjonalny zawodnik, dziś dyrektor w ekipie Bahrain-Victorious. On w zeszłym roku wrócił na trasę Paryż-Roubaix po 13 latach przerwy. Tam żegnał się z peletonem. Udanie, w swojej drugiej próbie po raz pierwszy dojechał do mety.

– Oczywiście, że każdy kolarz chciałby tam pojechać. Sam chciałem ten wyścig ukończyć, dlatego wróciłem po tych kilkunastu latach. Dobrze widziałem, ile szczęścia trzeba mieć, bo w trakcie wyścigu trzy razy złapałem gumę! – mówi „Goły”. Zeszłoroczna edycja była jednak specjalna – zorganizowano ją jesienią, pogoda absolutnie nie rozpieszczała. Było mokro, chłodno, ślisko, a kolarze dojeżdżali cali w błocie. W dużej mierze mogli się poczuć tak, jak pewnie czuli się ci, którzy jako pierwsi przejeżdżali ten wyścig, jeszcze w XIX wieku.

W tym roku ma być inaczej. Choć 257,2 kilometra (z 54,8 km bruków) na pewno wykończy każdego zawodnika – trasa jest zresztą niemal identyczna, jak ubiegłoroczna – to organizatorzy zdążyli już zapowiedzieć, że bruki wyglądają lepiej, niż kiedykolwiek. Są suche i w dobrym stanie. W niedzielę, gdy kolarze wyjadą rywalizować, ma im w dodatku towarzyszyć idealna pogoda do jazdy.

Normalnie po naszym rekonesansie trzeba było zrobić kilka poprawek, ale teraz nie było to konieczne. W niedzielę ma być sucho. Chcieliśmy deszczu i ten przyszedł w ubiegłym roku, ale teraz cieszymy się, że będzie słonecznie, bo wtedy jest trochę mniej nerwowo – powiedział Sporzy Thierry Gouvenou, dyrektor wyścigu.

WIĘCEJ O HISTORII PARYŻ-ROUBAIX PRZECZYTASZ W TYM MIEJSCU

To jednak nie oznacza, że będzie łatwo. Bo bruki to zawsze wyzwanie. Na czele z tym najbardziej ikonicznym – Laskiem Arenberg, który na kolarzy czekać będzie 95 kilometrów przed metą.

– W rzeczywistości ten bruk jest o wiele trudniejszy, niż wydaje się w telewizji. Niektóre z tych sektorów wyglądają, jakby ktoś rzucał te kostki z kilku metrów i ułożył zupełnie nieregularnie. To nie zwykła droga, bruki bardzo się odczuwa, zwłaszcza te sektory pięciogwiazdkowe. Do Lasku Arenberg wpada się z wielką szybkością i przez chwilę zupełnie traci się wzrok, bo wibracje są na tyle duże, że niewiele się widzi. Te odcinki brukowe stanowią największy problem, ale to nie tak, że poza nimi jest spokój. Od początku cały czas walczy się o pozycje, bo każdy wie, że jazda z przodu na brukach daje bardzo dużo. Ma się wtedy przewagę dzięki omijaniu potencjalnych kraks. To jest wyścig, w którym przez sześć godzin trzeba być w pełni skupionym – mówi Gołaś.

Reklama

W dodatku to wyścig, który zawsze może zaskoczyć.

Piekło bywa nieprzewidywalne

Często mówi się, że to najbardziej nieprzewidywalny z Monumentów – pięciu największych jednodniowych wyścigów w kolarskim świecie. A może nawet najbardziej ze wszystkich wyścigów klasycznych. Nie dlatego, że co roku trafia się niespodziewany zwycięzca – w jego przypadku zasada jest raczej podobna, co i gdzie indziej, wygrywa najmocniejszy, zwykle z grona faworytów.

W Paryż-Roubaix jednak każdy moment może okazać się decydującym. Jeden defekt, kraksa, złe ustawienie w peletonie i nagle okazuje się, że nie nadąża się za atakiem, że traci się siły na nadrobienie dystansu, że jest się zamkniętym i na welodrom w Roubaix wjeżdża się już pozbawionym marzenia o wielkim triumfie.

– Poza wszystkim trzeba mieć bardzo dużo szczęścia. Przez ostatnie 160 kilometrów jedzie się na granicy ryzyka. Nie mówię tylko o kraksach, ale też o tym, że sprzęt może być przygotowany świetnie, ale wypadki losowe i tak się zdarzają. Rok temu sam złapałem trzy gumy, a nie byłem jedyny. Tutaj wygrać nawet raz to niesamowity sukces. Powtórzenie wydaje się piekielnie trudne. Trzeba wiele razy próbować, mieć swój dzień, świetną ekipę i szczęście. Ekipę dlatego, by cię osłaniała, gdy jest to możliwe i stworzyła ci szansę na ominięcie ryzyka – mówi Gołaś.

Przez to wszystko Paryż-Roubaix to jeden z tych wyścigów, w których doświadczenie liczy się niesamowicie. Nie chodzi nawet o lata spędzone na rowerze, ale szczególnie o przejechanie jego trasy w poprzednich sezonach, poznanie jej. Osiągnąć sukces w debiucie wydaje się zadaniem niemal niemożliwym. Często za to świetnie radzą w nim sobie prawdziwi weterani, nestorzy peletonu. Choćby w 2019 roku wygrywał tam niespełna 37-letni Philippe Gilbert, zresztą kolarz w dużej mierze stworzony pod rywalizację na francuskich trasach. Dlaczego? Odpowiada Michał Gołaś.

– Z jednej strony kolarstwo się rozwija – patrząc choćby na Tadeja Pogacara, Vincenzo Nibalego czy Alejandro Valverde – i dziś jest o wiele większa grupa kolarzy, którzy mogą wygrać ten wyścig. Gdybym jednak miał opisać takiego idealnego zawodnika, to byłby to ktoś ważący minimum 75 kilogramów, mający przy tym świetne umiejętności jazdy na rowerze. Śmiejemy się też, że powinien mieć nisko osadzony środek ciężkości. Wygrywał tu co prawda wysoki [192 cm – przyp. red.] Tom Boonen, ale on ważył grubo powyżej 80 kilogramów. Mówię jednak o tym, że potrzebny jest określony styl pedałowania, by rower nie odskakiwał na tych kocich łbach. Waga lekka ma większe problemy – nie generuje takiej mocy i trudniej im przez to prowadzić rower.

Wspomniany Boonen to zresztą jeden z dwóch królów tego wyścigu. Wygrywał go czterokrotnie, tylko jego rodak, Roger De Vlaeminck – wielki zawodnik z lat 70., jeden z trzech kolarzy, którzy skompletowali wszystkie pięć Monumentów – osiągnął wcześniej coś podobnego. Od 2014 roku z kolei – czyli pierwszej edycji po trzeciej wygranej Fabiana Cancellary – mamy w Roubaix wyłącznie debiutujących mistrzów. Nikt z ostatnich siedmiu zwycięzców nie zdołał powtórzyć swojego sukcesu.

Wiemy już zresztą, że nie zrobi tego Sonny Colbrelli, ubiegłoroczny triumfator. On niespełna miesiąc temu, po finiszu pierwszego etapu wyścigu Dookoła Katalonii doznał ataku serca. Tak się składa, że to zawodnik ekipy Bahrain Victorious, gdzie jako dyrektor sportowy pracuje Gołaś.

– Na pewno nasi kolarze zrobią wszystko, by wygrać ten wyścig i zadedykować ten triumf właśnie jemu, bo bardzo go brakuje w naszej grupie klasykowców. Patrząc na to, co pokazał w zeszłym roku i jak świetnie zaczął ten sezon, pewnie byłby w grupie faworytów. To też udowadnia, jak wszystko jest kruche w sporcie. W jednym sezonie wygrywasz Paryż-Roubaix i jesteś w czołówce wielu wyścigów, drugi też zaczynasz dobrze, a z dnia na dzień balansujesz na granicy życia i śmierci, nie mówiąc nawet o tym, że pod znakiem zapytania stoi twoi kariera – mówi „Goły”.

Oznacza to zresztą, że całkiem prawdopodobne jest, że po raz kolejny wyścig wygra ktoś, kto jeszcze w nim nie triumfował. Tym bardziej, że w tym roku może być jeszcze bardziej nieprzewidywalny – minimalnie bowiem zmieniono jego termin. Zwykle (bo dwa lata temu go odwołano, a w zeszłym roku był jesienią) odbywał się tydzień po Ronde van Vlaanderen. Tym razem – ze względu na pierwszą turę wyborów we Francji – zamieniono go w kalendarzu miejscami z Amstel Gold Race. A to oznacza, że kolarze, którzy chcą w nim osiągnąć sukces, musieli minimalnie zmodyfikować swoje przygotowania w stosunku do tego, co robili na ogół.

I choć to zmiana niewielka, to niewykluczone, że zamiesza w stawce. Choć główny faworyt wydaje się być oczywisty.

Van der Poel i cała reszta

Mathieu van der Poel już dawno zapracował sobie na status jednego z najlepszych specjalistów od klasyków w obecnym pokoleniu kolarzy. W dodatku w tym sezonie prezentuje się na razie fenomenalnie – w Mediolan-San Remo był trzeci, potem wygrał jeden z etapów Settimana Internazionale Coppi e Bartali, a wreszcie najlepszy okazał się na trasie Ronde van Vlaanderen, innego z Monumentów. Triumfował tam już zresztą po raz drugi w karierze.

W Paryż-Roubaix po raz pierwszy pojechał rok temu i był bliski dokonania rzeczy wielkiej – wygrania całego wyścigu w debiucie. Wyprzedzili go tylko Sonny Colbrelli i Florian Vermeersch, z którymi finiszował na welodromie. Między wierszami przyznawał potem, że ta porażka mocno go zabolała. Można więc podejrzewać, że wśród jego celów na rok 2022 Paryż-Roubaix jest jednym z największych.

Tym bardziej, że dwóch innych wielkich kolarzy status faworyta straciło. Tadej Pogacar na starcie w ogóle się bowiem nie pojawi, a Wout van Aert wraca po przerwie spowodowanej zakażeniem koronawirusem, przez który ominął choćby Amstel Gold Race. W swojej ekipie nie ma być nawet główną postacią – Jumbo-Visma zamiast tego stawia przede wszystkim na Christophe’a Laporte’a, który zdaje się być w tym sezonie w dobrej formie. Choć sam Francuz twierdził, że van Aerta skreślać nie można.

Jeśli pojedzie w wyścigu, to znaczy, że jest dobrze przygotowany. Ciężko trenował, myślę, że w niedzielę może być groźny. Ja miałem dobrą wiosnę, podobnie jak zespół. Będziemy mieć mocną ekipę, chcemy powalczyć o zwycięstwo. Rok temu byłem tu szósty, chciałbym poprawić tę lokatę – mówił Laporte.

W gronie faworytów nie powinno się przeoczyć Stefana Künga z Groupamy, który w ostatnich latach stał się jednym z lepszych klasykowców. Zwykle nieco brakuje mu do zwycięzców (tylko w tym sezonie był piąty w Ronde van Vlaanderen, trzeci w E3 i ósmy w Amstel Gold Race), ale niezmiennie jest w czołówce i udowadnia, że noga doskonale podaje mu na trasie. Jeśli wyścig dobrze się dla niego ułoży, może zaatakować. Swoją drogą warto też zwrócić uwagę na jego całkiem spory fanklub, który wymyślił nawet specjalną przyśpiewkę dla Szwajcara, wykonywaną niezależnie od tego, czy ten akurat zaliczył dobry wynik.

Wśród kolarzy, na których na pewno trzeba zwrócić uwagę, znajduje się też Mads Pedersen (zresztą Trek-Segafredo wystawia mocny skład, w którym pokazać może się również Jasper Stuyven). On finiszował w czołowej ósemce w Ronde, Gent-Wevelgem i Mediolan-San Remo. Do tego wygrał dwa etapy w Pays de la Loire, a najlepszy byłby też w klasyfikacji generalnej, gdyby nie… kraksa na cztery kilometry przed końcem ostatniego etapu.

Kto jeszcze? Groźni będą z pewnością tacy zawodnicy jak Zdenek Stybar, Yves Lampaert czy Kasper Asgreen. Bardzo mocny skład wystawi Total Energies, znajdą się w nim Peter Sagan (wygrywał już Paryż-Roubaix w przeszłości, ale na razie w tym sezonie jest bez formy po przechorowaniu koronawirusa), Niki Terpstra, Edvald Boasson Hagen czy Daniel Oss, jednak największym kandydatem do sukcesu wydaje się Anthony Turgis, który nieźle radził sobie w poprzednich dwóch edycjach wyścigu.

O zwycięstwo, jak już wspominaliśmy, z pewnością chcieliby powalczyć kolarze Bahrain-Victorious, których ekipa w pewnym sensie broni tytułu. Tam liczyć powinien się przede wszystkim Matej Mohoric. Eksperci sugerują też, że nie powinno się lekceważyć jeszcze trzech kolarzy. Tak się składa, że wszyscy są z Ineos Grenadiers, a jeden z nich jest Polakiem.

Michał z kolegami

Michał Kwiatkowski decyzję o starcie w Paryż-Roubaix podjął stosunkowo niedawno, pierwotnie jego kalendarz nie obejmował tego wyścigu. Zmieniło się to jednak po jego wspaniałym zwycięstwie w tegorocznym Amstel Gold Race. Podobnie jak zmieniła się ocena początku sezonu w wykonaniu Polaka. Przed holenderskim wyścigiem był on bowiem jednym z najgorszych w jego karierze.

Kwiatkowski tradycyjnie stawiał bowiem na mocną wiosnę. Zwykle atakował na trasie Strade Bianche, walczył o sukces w Mediolan-San Remo, a potem przenosił się na ardeńskie klasyki. Paryż-Roubaix unikał – debiut w tym wyścigu zaliczył dopiero w zeszłym roku, gdy rozgrywano go jesienią, a więc w zupełnie innym terminie. Jechał wtedy razem z Michałem Gołasiem, przez lata byli w końcu kolegami z drużyny.

– Michałowi się podobało – w takim sensie, że mimo bólu i ekstremalnych warunków, bawił się tym wyścigiem. Był tam, gdzie trzeba. Miał pecha, bo złapał gumę i to w takim miejscu, gdzie nie można było mu szybko pomóc. To jest to szczęście, czy też jego brak, o którym mówiłem. W tym roku na pewno nie należy do grona największych faworytów, ale bardzo dobrze radzi sobie na brukach. Pewnie niewielu ludzi pamięta, ale kilka lat temu był bliski wygrania etapu na Tour de France, gdzie też były sektory brukowe. Tam też poszła mu opona. Sądzę, że w tym roku powalczy w Roubaix – mówi Gołaś.

Kwiatkowski jednym z opcjonalnych faworytów stał się właśnie przed tygodniem, gdy okazał się najlepszy na trasie Amstel Gold Race. Wcześniej – nawet gdyby od początku planował pojechać do Roubaix – nie byłoby go na liście potencjalnych triumfatorów wyścigu. Przed sezonem przechorował koronawirusa, był w izolacji, a potem albo radził sobie słabo (niezły występ zanotował jedynie w Mediolan-San Remo), albo wycofywano go ze składu ekipy na jakiś czas przed zaplanowanym startem.

A że w 2021 roku nie wygrał ani jednego wyścigu czy etapu, powoli zaczynała się dyskusja o tym, czy Michał jeszcze kiedyś będzie wielki. Drugi w jego karierze triumf w Amstel ją uciszył. I bardzo byśmy chcieli, by kolejne starty to potwierdzały. Choć na odbywającej się w środku tygodnia Brabanckiej Strzale Kwiato nie dojechał nawet do mety. Ineos i tak mogło tam jednak świętować, bo wygrał 19-letni Magnus Sheffield.

MICHAŁ KWIATKOWSKI WYGRAŁ AMSTEL GOLD RACE

On zresztą też pojawi się w Paryż-Roubaix. Brytyjska ekipa ogółem wystawia zresztą piekielnie mocny skład, w którym znajdą się też Ben Turner (czwarty w Brabanckiej Strzale), Luke Rowe, Cameron Wurf, Dylan van Baarle (drugi w Ronde van Vlaanderen) i nominalny lider – Filippo Ganna. Włoch dwukrotnie startował już na francuskich brukach i… dwa razy nie dojechał do mety (choć wygrał edycję dla młodzików w 2016 roku). Tym razem szykował się w dość zaskakujący spokój – na torze. Jego rywale zwykle wybierali start w Amstel, Brabancji lub obu tych wyścigach.

Z tych dwóch powodów – słabych dotychczasowych wyników i niecodziennych przygotowań – eksperci typują, że Filippo może być swego rodzaju czarnym koniem. Bo niby znamy jego możliwości, ale nie wiemy, czego się spodziewać przed tym konkretnym wyścigiem. Ineos będzie miało jednak opcje rezerwowe. Pierwszą powinien być van Baarle, w Paryż-Roubaix bardzo regularny, ale zwykle zajmujący lokaty w drugiej dziesiątce. Drugą – Kwiatkowski, który w Amstel pokazał się z dwóch dobrze znanych nam stron. Po pierwsze, znakomicie rozegrał wyścig taktycznie. Po drugie, dał sobie radę na finiszu z dwuosobowej grupki.

Działał więc i mózg, i nogi. I o ile o ten pierwszy nigdy się nie martwiliśmy, to te drugie dawały powody do niepokoju. Ale skoro „podają”, to świetnie. Bo na Paryż-Roubaix będą bardzo ważne. Jak pisaliśmy – ten wyścig premiuje nieco cięższych kolarzy. Kwiato do nich nie należy. Ale ma inne atuty.

– Na trasie Paryż-Roubaix bardzo liczy się moc absolutna. Gdy zestawisz to z aerodynamiką i umiejętnościami ścigania, to Michał pewnie trochę zyskuje. Jednak może mu brakować nieco mocy na płaskim. Nadrobi to w pewnym stopniu umiejętnościami i wytrzymałością, ale czy to wystarczy? On waży teraz pewnie jakieś 65 kilogramów, a na Paryż-Roubaix mógłby przekroczyć te 70, byłoby mu łatwiej – mówi Michał Gołaś.

I dodaje:

– Wygrana Michała w Amstel była sporym zaskoczeniem. Kwiato miał w końcu ciężką wiosnę. Wcześniej jednak powtarzałem, że jeśli wcześniej miał problemy, to pewnie będzie dobry w marcu i kwietniu. Prawda jest bowiem taka, że zwykle tę formę miał świetną od początku, ale nie starczało mu jej do końca kwietnia. W tym roku wchodził w sezon później i się rozkręcał. Zaskoczył mnie, ale to pokazuje, że nigdy nie można go przekreślać. Skoro mimo problemów w przygotowaniach był w stanie wygrać jeden z najważniejszych wyścigów na świecie, to jest w grze we wszystkich wyścigach jednodniowych. Na pewno jeszcze sporo ich wygra.

Jutro Kwiato pewnie jednak będzie w pierwszej kolejności harować na kolegów. Powalczyć może spróbować, jeśli wyścig ułoży się tak, że dostanie szansę. Nawet jeśli nie na zwycięstwo, to może chociaż na poprawę najlepszego w historii wyniku Polaków – tym pozostaje bowiem 14. miejsce Joachima Halupczoka (w 1990 roku) i Zbigniewa Sprucha (1999).

O swój najważniejszy cel Kwiatkowski powalczy jednak dopiero tydzień później.

Marzenie na horyzoncie

Michał nigdy nie krył, że z wiosennych wyścigów szczególnie upodobał sobie jeden i marzy o zwycięstwie właśnie w nim. Chodzi o Liege-Bastogne-Liege, inny z Monumentów, najstarszy z nich (nosi zresztą przydomek „Staruszka”). Polak dwukrotnie był tam trzeci – w 2014 i 2017 roku. W tym drugim przypadku finiszował trzy sekundy za Alejandro Valverde i Danielem Martinem. W pierwszym był w czteroosobowej grupie, która dojechała do mety najszybciej, ale na sprinterskiej końcówce przegrał z Simonem Gerransem i wspomnianym Valverde. Hiszpan zresztą wygrywał ten wyścig już czterokrotnie, a na podium stał siedem razy.

Stałem się tak głodny wygranej, że w końcu muszę to osiągnąć. Im dłużej tego nie robię, tym bardziej desperacko tego chcę – mówił przed edycją z 2019 roku. Wtedy mu się nie powiodło, był 12., a wygrał – daleko przed wszystkimi rywalami – Jakob Fuglsang. W 2020 roku był za to 10., rok później 11. Cały czas jest w czołówce, często brakuje mu tylko kilka sekund do najlepszych. Jego rezultat z poprzedniego sezonu był zresztą naprawdę dobry, biorąc pod uwagę, że nieco ponad miesiąc wcześniej złamał żebro. Dla niego liczyło się jednak przede wszystkim zwycięstwo, a tego nie osiągnął.

Czy w tym roku wreszcie mu się uda?

– Liege to faktycznie jego cel i to od ładnych kilku lat. Może właśnie ten rok, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, zostanie przełomowym? Zobaczymy, jak będzie jutro na Roubaix. Na pewno ta kombinacja wyścigów: Roubaix, Walońska Strzała [odbędzie się w środę, 20 kwietnia – przyp. red.] i Liege nie jest łatwa, ale ze względu na zmiany w kalendarzu próbuje ją pojechać wielu kolarzy. Podejrzewam, że Michałowi to nie zaszkodzi – mówi Gołaś.

Kwiatkowski faktycznie ma pewien atut w tym, że wszedł w sezon nieco później i wolniej. W Liege do sukcesu potrzeba jednak idealnego wyścigu i mocnej ekipy. O ile drugie Michał zapewne dostanie, o tyle jego forma będzie zagadką, bo Amstel to na razie jeden – piękny, owszem, ale jednak samotny – wyskok. Jeśli na trasie Paryż-Roubaix i Walońskiej Strzały potwierdzi, że jego dyspozycja rośnie, to Liege-Bastogne-Liege stanie się wyścigiem, który powinien włączyć każdy fan kolarstwa w Polsce.

Bo możliwe, że Kwiato napisze tam wspaniałą historię.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

3 komentarze

Loading...