Na początku wojny na Ukrainie mogliśmy zaobserwować niechęć do wszystkiego, co ma jakiś związek z Rosją. Taki stan rzeczy utrzymuje się właściwie do dzisiaj, jest nawet spotęgowany, choć warto zauważyć, że nie wszystkie zachowania antyrosyjskie mają sens. To znaczy: nie każdy przykład potępienia przynosi pozytywny skutek, a bywa wręcz zwykłym populizmem. Gestem pod publiczkę, który tak naprawdę przynosi odwrotny skutek od zamierzonego. Sam zamiar może być jak najbardziej słuszny, ale pełna gama konsekwencji, którą nie zawsze bierze się pod uwagę, dopiero z czasem daje o sobie znać. I właśnie coś takiego ma miejsce w przypadku jachtów rosyjskich oligarchów, których rekwirowanie przez poszczególne państwa rodzi problemy i doprowadza do ludzkich tragedii. Nie z perspektywy Rosjan, a zwykłych ludzi, którzy z krajem najeźdźcy nie mają absolutnie nic wspólnego.
Spis treści
„Jachty albo utrzymywane są przez rządy państw, albo niszczeją. To kolosalne koszty”
O co chodzi? Na czym polega problem? Tłumaczy nam człowiek pracujący na największych jachtach na świecie, który poprosił o anonimowość z racji pełnionej funkcji w tej branży: – Warto przedstawić najpierw logiczną stronę tej sprawy – jakie państwo przejęło jacht, jakie prawo o tym decyduje… Od strony medialnej to fajny zabieg. Zabieramy Rosjanom ich zabawki, wszystko wygląda super. Ale czy którykolwiek z polityków zastanowił się, czy to prawnie dozwolone? Co potem zrobią z jachtem? Wylicytują go? Zmienią do tego prawo? Nałożą wyrok sądowy? Do czasu jakichkolwiek tego typu działań trzeba taki jacht opłacać, zajmować się nim. A to zajmie sporo czasu, jeśli w ogóle do takich ruchów dojdzie.
O jakie jachty chodzi? Oczywiście o te z najwyższej półki: – Jachty, o których mówię, nigdy nie wpłynęłyby na Morze Bałtyckie. Raz, że nie ma powodu, a dwa – nie ma u nas takiej kei, przy której jacht o długości ponad 100 metrów mógłby się zatrzymać. Żeby lepiej zdać sobie sprawę, o czym mówimy, warto taki jacht zobaczyć na żywo. Samo opłacanie miejsca postojowego dla takiego jachtu to kolosalny wydatek. No więc pytanie – kto teraz pokrywa koszty? Rosyjski właściciel, który ma zablokowane konta i nie może przyjechać na miejsce? Tym bardziej, że jacht został zarekwirowany, więc nawet nie ma sensu z jego perspektywy teraz płacić? No nie, teraz taki jacht jest opłacany przez rząd. Wbrew pozorom nie jest tak, że jacht tylko stoi, pływa i ładnie pachnie. Nim trzeba zajmować się permanentnie.
Stan techniczny ciągle musi być wzorowy, a do tego trzeba ogromnej załogi, którą się oczywiście opłaca. Nie można takiego jachtu odstawić, wyłączyć silnik i iść do domu. Zniszczy go słona woda. Korozja potrafi działać bardzo szybko i nie mówię nawet o Bałtyku, który jest mało zasolony, choć też potrafi czynić cuda. Z innej strony taki jacht niszczy też drobny piasek np. w Dubaju. Kończysz mycie jachtu, które trwa kilka dni, a i tak okazuje się, że jest brudny. Jeżeli przez tydzień-dwa nikt nie będzie czyścił jachtu, tego nie będzie dało się odratować. A to będzie wiązało się z ogromnymi odszkodowaniami dla właścicieli.
Marynarz, z którym omówiliśmy ten temat, zdradza, ile kosztuje utrzymanie ogromnego jachtu: – W Wielkiej Brytanii jest pewne prawo. Jeśli rząd państwa przejmuje coś tego pokroju na jakiś czas, bierze na siebie wszelkie opłaty z tą rzeczą związane. Tylko że samo utrzymanie odpowiedniego stanu technicznego takiego jachtu to jakieś 15-20% wartości jachtu rocznie. Jeśli ktoś ma jacht za 200-300 mln [redakcja: taki Aliszer Usmanov, jeden z oligarchów, ma jacht wart 600 mln dolarów, który skonfiskowano w Hamburgu], łatwo sobie policzyć, jakiego rzędu to są pieniądze.
Obciążenia finansowe z perspektywy rządu danego państwa to dość zawiła kwestia. Z logicznego punktu widzenia powinny się w nich znajdować płatności dla zwykłych pracowników na jachcie, ale prawda jest taka, że ci ludzie nie mogą liczyć na zapłatę. – Takiego Romana Abramowicza 700-800 tys. dolarów kosztują same tygodniówki całej załogi jachtu. Chciał te pieniądze pożyczać w gotówce, bo nie lubi zalegać z płatnościami. I wie, że tymi jachtami ktoś przecież musi się opiekować – mówi nasz rozmówca. Według „Forbesa” wynagrodzenia dla załogi jachtów wahają się od 3,3 tys. dolarów do 33 tys. miesięcznie
Ludzka tragedia w tle. „Rodziny pracujące na jachcie utrzymywały całe wioski”
No dobrze – a co z argumentem, że na zarekwirowaniu jachtów cierpią też przeciętni Rosjanie w myśl maksymy „jak wszyscy, to wszyscy”? Okazuje się, że taki argument można wyrzucić do kosza. Nie tyle, że generalizacja nie ma tutaj sensu, co bardziej nie ma na nią możliwości z prozaicznego powodu: – Gwarantuję panu, że nie spotkałem się z taką sytuacją i nie słyszałem nawet, żeby Rosjanin pracował na jachcie rosyjskiego właściciela. Kiedyś było tak, że jeśli ktoś miał jakąkolwiek znajomość języka rosyjskiego, to nie miał najmniejszych szans, żeby dostać się do pracy. Wszyscy Litwini, Czesi, Słowacy, Polacy i generalnie ludzie z Europy Środkowej mieli utrudnione zadanie. Wobec nich były podejrzenia, że mogą nie przyznawać się do znajomości języka rosyjskiego. Rosjanie chcieli czuć się swobodnie, żeby nikt ich nie podsłuchiwał. Dzisiaj to już się zmieniło i na rosyjskich jachtach pracują – właściwie to „pracowali” z wiadomych względów – Ukraińcy, ale mowa co najwyżej o jednej-dwóch osobach z obsługi.
Do czego dążę… na takim jachcie jest międzynarodowa załoga. Nie ma żadnego Rosjanina, a są Filipińczycy, Indonezyjczycy, ludzie z Afryki, Australijczycy, Brytyjczycy czy Brazylijczycy. W dodatku nasze kontrakty są skonstruowane w taki sposób, że np. jesteśmy cztery miesiące na morzu, dwa w domu. Albo 5/1. Mowa tu jednak o Europejczykach czy krajach mających związek z Wielką Brytanią – ich, nas, obejmują konkretne konwencje. Pracownicy z Azji nie mogą na nie liczyć, nie są objęci tak szczelnym prawem związku marynarzy. Często zdarzało się tak, że siedzieli na morzu nawet po 10 miesięcy, a ich urlopy były symboliczne. Stawki też mają zupełnie inne. Taki chłopak z Nepalu za tę samą pracę może mieć co najwyżej połowę mojej wypłaty. Takie są realia. Tylko że u nich to jest zupełnie normalne – opowiada nasz rozmówca.
– Zdarza się tak, że na jednym jachcie pracuje jakaś rodzina. Widziałem taką – pięć osób, bracia i kuzyni, którzy pracą na jachcie utrzymywali całą wioskę. To kilkadziesiąt, czasami setki osób. Teraz rozumiesz? Nagle wszyscy dostali bezpłatny urlop do odwołania, a takich przypadków jest sporo. Ci ludzie nie wiedzą, kiedy to się skończy. Oni nawet nie wskazaliby Ukrainy na mapie i nie mają żadnego zdania oprócz tego, że wojna nie jest fajna. Mają swoje problemy. Takie Białorusinki, które są przeciwne wojnie, pytały mnie, jak założyć Revolut czy coś w tym stylu, żeby jakoś otrzymać pieniądze. Miały konta w rosyjskich bankach i przez wykluczenie banków z usługi Swift biuro nie mogło wysłać im wypłaty. Trzymiesięcznej wypłaty nie wezmą w torebce. Ktoś powie „super, Białorusinów też trzeba banować”. Tylko że ta jedna koleżanka ma chorych rodziców, nie popiera Putina, nie jest zbrodniarzem. Większość zarobków wysyła do domu, a sama żyje za granicą – dodaje.
Jachty są rekwirowane wszystkim właścicielom z Rosji. Państwa wychodzą z założenia, że skoro kogoś stać na jacht, to zapewne wspiera reżim Putina. Torpedowani nie są tylko ludzie z oficjalnych list oligarchów objętych sankcjami. W Finlandii przejęto nawet kilkaset mniejszych i większych jachtów, bo każdy z nich ma związek z rosyjskim właścicielem. Nie ma znaczenia bandera. Z jednej strony to zabieg, który można pochwalić. Ale w praktyce okazuje się, że kosztem kilkudziesięciu tysięcy ludzi z całego świata, których z Rosją nie łączy nic, wykonano gest populistyczny. Nie utrudniono życia oligarchom. Oni stracili na jakiś czas tylko dostęp do jednej ze swoich zabawek, a zwykli ludzie aż pieniądze na chleb.
– Problem polega na tym, że rynek jachtów jest bardzo mały. To wąska branża. Załogi jachtów, które zostały zarekwirowane, po prosto zwolniono. Ci ludzie nie pójdą od razu do nowego miejsca pracy. Bardzo małej części się uda. Tuż po przejęciu największego rosyjskiego jachtu właściciel zwolnił 100 osób z załogi. To tak, jakby pan Stanowski z dnia na dzień powiedział do całej swojej firmy „jutro musicie znaleźć sobie nową pracę”. Iluś z was znajdzie, ale ten rynek nie jest tak duży, żeby pomieścić wszystkich w tym samym momencie. To nieciekawa sprawa. Tym bardziej, że mieliśmy Covid i wielu pracowników z biedniejszych krajów nie mogło wylatywać na jacht przez długi czas. Problemy z wizami, szczepionkami… Tacy ludzie nie dość, że w ostatnich latach mieli mocno wybrakowany czas pracy, to jeszcze zarekwirowanie jachtów dodatkowo komplikuje im życie – podkreśla polski marynarz.
„Rekwirowanie jachtów może uderzyć w zwykłych podatników”
Nasz rozmówca nie ma wątpliwości, że rekwirowanie jachtów to zwyczajne robienie sobie pod górkę. Zwraca uwagę na Stany Zjednoczone, gdzie firmy zajmujące się finansami zaczynają się budzić i zadawać pytania, co dalej z tym fantem zrobić.
– Tak naprawdę poszkodowani są ludzie zupełnie niezwiązani z wojną, którzy na jachtach pracowali. Nie pan Abramowicz i inni. On sobie przeżyje. Prędzej czy później jachty przecież wrócą do swoich właścicieli. Jeśli chodzi o teraźniejszość, załóżmy, że oligarcha X ma zakaz wjazdu do Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych. No więc on i tak nie może korzystać ze swojego jachtu. W amerykańskiej prasie już o tym trąbią, że zaczyna się robić duży problem. Z prawnego punktu widzenia nie wiadomo, jak do tego podejść. To samo z zarządzaniem załogą – czy politycy będą decydować, ile osób ma być na jachcie? Wyrzucą tylko stewardessy, bo nie są potrzebne? Albo oficerów, bo jacht nigdzie nie wypłynie? Nie ma takiej mocy prawnej, żeby robić coś takiego. Świetnie to wygląda pod względem PR-u, ale to rekwirowanie jachtów w praktyce okazało się po prostu kretyńskie. Widziałem poklask dla tego typu zachowań, a nikt chyba nie pomyślał, że takie działanie może uderzyć w zwykłych podatników – mówi polski marynarz.
Konkretny przykład na bezsensowność opisywanych tutaj działań? Dwa tygodnie temu Norwegowie odmówili zatankowania jachtu należącego do jednego z oligarchów. Załodze powiedziano, że może wiosłować do domu albo postawić żagiel. Gdyby to była rosyjska załoga – okej. Ale teraz kilkunastoosobowa załoga pochodząca z krajów zachodnich, nie mająca nic wspólnego z właścicielem [ważne: polityka w tej branży jest taka, że nie podaje się nazwy jachtu podczas rozmowy o pracę], utknęła w martwym punkcie. Jacht utknął na mieliźnie, a ludziom na nim stacjonującym pozostało łowić i grillować ryby. Co więcej, akurat ten jacht („Ragnar”) nie mógł zostać zarekwirowany, bo właściciel nie znajduje się na liście sankcji. A nie ma takiej drogi, żeby kraje trzecie mogły zgłosić własne propozycje do listy. Ot, dodatkowa komplikacja, która rodzi groteskowe sytuacje.
***
Agencja „Reuters” podaje, że nie ma chętnych, żeby zapłacić faktury idące z europejskich portów za cumowanie i obsługę. Taki jacht „Amore Vero” stacjonujący niedaleko Marsylii, należący do rosyjskiego wicepremiera, jest tego dowodem. Każdy umywa ręce. Tam nie ma takiego prawa jak w Wielkiej Brytanii, gdzie przejmuje się też odpowiedzialność za przejęte dobra. I tu dochodzimy do ostatniej kwestii, czyli szkód ekologicznych…
Ogromny jacht potrzebuje wyjątkowo regularnej i dokładnej obsługi. Mowa o utrzymywaniu dosłownie stanu idealnego. Gdy mają miejsce sytuacje wyżej opisywane i nie można nienagannego stanu osiągnąć przez dłuższy czas, rodzą się komplikacje. Usterki, które prowadzą np. do wypływania zanieczyszczeń a nawet ropy do wody. Nie jest to scenariusz, którego pragną setki portów na świecie.
Sumując: nie ma komu pokrywać kosztów i zapewne pieniądze z banków krajowych zostaną na to przeznaczone, jachty niszczeją, załogi międzynarodowe (nie Rosjanie) na tym cierpią. Co natomiast zyskały kraje, które z dużym optymizmem po wybuchu wojny ruszyły na „łowy”? Wygląda na to, że problemy. Tylko problemy.
Rekwirowanie rosyjskich jachtów. Zamiar zacny, ale skutki problematyczne
Akcje pokroju „przejmujemy rosyjskie jachty” miesiąc temu cieszyły się naprawdę dużym poklaskiem. Patrząc choćby na nasze podwórko, łatwo było zobaczyć powszechnie panujące zadowolenie. W międzyczasie widzieliśmy reakcję większej części Europy, ba, wielu państw z reszty świata, które jednoznacznie przeciwstawiały się działaniom Rosji. Do tego stopnia, że wśród polityków pojawiła się myśl, żeby najbogatszym obywatelom Rosji maksymalnie utrudnić życie. Zamrozić ich dobytki, zagrać na nosie, zniechęcić tym samym do Władimira Putina.
O ile szereg sankcji nałożonych przez Unię Europejską się broni (choć mogłyby one być jeszcze ostrzejsze i lepiej egzekwowane), o tyle rekwirowanie jachtów, okrętów, statków, łodzi czy czegokolwiek, co czeka na rosyjskich oligarchów w dokach portów na całym świecie – zdaje się być tak naprawdę strzałem w stopę. Okazało się, że to złożona sprawa, z której prędzej czy później będzie trzeba się po cichu wycofać.
Czytaj więcej o wojnie na Ukrainie:
- Mam tylko torbę i dziecko na ramieniu. Reportaż o Warszawie Wschodniej
- Jak wygląda pomoc po drugiej stronie granicy?
- Wojciech Szewko: – Wojnę na Ukrainie ufundowaliśmy my, czyli Zachód
- Nie możemy do domu. Reportaż o uchodźcach z Ukrainy
- Jak w XX wieku ginęli najważniejsi rosyjscy przywódcy?
- Wołodymyr Zełenski. Historia prezydenta, który stanął na drodze Putina
- Anonymous. Od internetowych trolli do wirtualnej potęgi
- Ramzan Kadyrow. Człowiek, którego boi się nawet Putin
Fot. Newspix