Reklama

42-letni dzieciak. Urodziny najbarwniejszego bramkarza ligi

Jakub Olkiewicz

Autor:Jakub Olkiewicz

20 lutego 2022, 15:15 • 14 min czytania 54 komentarzy

Czterdzieste drugie urodziny w roli podstawowego bramkarza zespołu mistrza Polski. Jakkolwiek oceniać zachowanie Artura Boruca z ostatnich dni czy nawet tygodni, jakkolwiek oceniać jego kolejne kompromitacje, czy to boiskowe, czy wizerunkowe, jakkolwiek deprecjonować wątpliwą siłę obecnej Legii – to jest wielki wyczyn. Znamienne, że te 42. urodziny są trochę jak cała kariera zasłużonego bramkarza. Z jednej strony – wybrany najlepszym piłkarzem jesieni w Warszawie, świeżo po mistrzostwie Polski i tym wyczekanym awansie do fazy grupowej Ligi Europy. Z drugiej – w trakcie zawieszenia za totalny meltdown w meczu z Wartą Poznań, reprezentując barwy przedostatniej drużyny tabeli, która wczoraj była zmuszona grać na czas, broniąc remisu z czerwoną latarnią ligi. 

42-letni dzieciak. Urodziny najbarwniejszego bramkarza ligi

Absurdy. Skandale. Świetne występy przeplatane dziwacznymi zachowaniami, godna podziwu długowieczność zmieszana z dziecinnością w chwili wielkiej próby dla całej Legii. Gdybyśmy mieli ułożyć życzenia na tę wyjątkową okazję… Drogi Arturze – spokoju ducha. Jak pokazuje cała kariera – to właśnie tego elementu momentami mocno brakowało. Z drugiej strony – Artur to emocje, również pozwalanie, by te emocje wygrały. Bez nich takiego Boruca może by po prostu nie było.

ZDROWIA, CIERPLIWOŚCI, WYTRWAŁOŚCI

Kibice, dziennikarze, nawet koledzy z szatni są zgodni – może niewielu przypuszczało, że Artur Boruc zrobi aż taką karierę, natomiast na pewno nikt nie przypuszczał, że będzie aż tak długowieczny. Ba, nawet sam Boruc podchodził do tego z dużą rezerwą. Początkowo buńczucznie zapowiadał: kończę przed trzydziestką, potem nie ma co robić z siebie pajaca. Dziennikarz Playboya w jednym z najlepszych wywiadów z Borucem poruszył tę kwestię w 2014 roku.

– Kiedyś mówiłeś, że będziesz grał tylko do 30-tki.
– Ale wtedy byłem przed 30-tką.

Później padały te słowa o rekordzie Shiltona, że jednak 48. urodziny spędzi już raczej na emeryturze, niż fruwając między słupkami. Zwłaszcza, że przecież Boruc nigdy nie był wzorcem profesjonalizmu, ba, nigdy nawet nie silił się na jakiekolwiek udawanie. Nie krył się z papierosami, nie maskował brzuszka, który zawsze pojawiał mu się pod bluzą w przerwie zimowej, nie odmawiał wina.

Reklama

Mam na to swoją teorię. Może Artur się nie obrazi, on też to przyznawał w niektórych wywiadach, żadnej tajemnicy więc nie zdradzam. Na pewno nie był wtedy typem pracusia. Taki modelu bramkarza, jakim byli Maciej Szczęsny, Grzesiek Szamotulski, Zbyszek Robakiewicz czy ja, potrzebowali bardzo ciężko przepracować treningi, wtedy czuli pewność w meczu. Artur miał inne podejście. Pewne rzeczy przychodziły mu dużo łatwiej, był swobodniejszy, na takim „lighcie” pracował. Być może dzięki temu tak nie wyeksploatował swojego organizmu i te kontuzje go omijały. Ale też to lata doświadczeń, później przyznawał, że zmienił swoje nawyki. Powiem tylko tyle, że zazdroszczę Arturowi tej długowieczności, patrzę na nią z podziwem. Dalej jest sobą, dalej jest kontrowersyjny, jak to bramkarz, bo nie tylko Artur – my potrafimy coś wywinąć, wyjść gdzie poza ramy pewnych standardów, ale na tej pozycji czasem trzeba działać poza standardami – wspomina Wojciech Kowalewski, który był jednym z pierwszych rywali Artura Boruca, a przy tym też jego bliskim kolegą z szatni.

– Jakbyś mi powiedział 20 lat temu, że Artur zrobi taką karierę, to chyba bym nie uwierzył. Zawsze się dobrze zapowiadał, ale wtedy, w młodych latach, głowa nie zawsze była w tym miejscu, w którym trzeba. Artur sam nie kryje tego, że niekoniecznie był nastawiony tylko na trening i piłkę. To nie tak, że Warszawa huczała plotkami o Borucu – nic takiego się nie działo. Artur był towarzyski i tyle. Natomiast na pewno gdyby opowiedział o wszystkim, jak wtedy trenował, odżywiał się, no to nie byłaby to historia jak u Roberta Lewandowskiego. Może uwierzyłbym, że zrobi dużą karierę, ale raczej pomyślałbym, że będzie grał do trzydziestki, nie do czterdziestki. Natomiast w pewnym momencie miał potencjał, by bronić w najlepszych klubach świata. Mówiło się nawet o Barcelonie. Tego bym się nie spodziewał – potwierdza Marcin Szymczyk z Legia.net.

To są rzeczy stałe, powtarzają się w każdej rozmowie. Młody Artur? Kapitalny gość, świetny bramkarz, człowiek bez układu nerwowego, który niczym się nie stresuje. Ale też leser, niespecjalnie przykładający wagę do takich pierdół jak… No właśnie, waga.

– Mogę zdradzić, że naszą tradycją w pokoju było to, że po wieczornej kolacji dzień przed meczem jeszcze sobie domawialiśmy coś do jedzenia do pokoju. Czy to była pizza, czy skrzydełka w megakubełku z KFC – mieliśmy niesamowicie rozkręcony metabolizm, pewnie to nie zawsze było zdrowe, ale nikt od tego cierpiał – uśmiecha się Wojciech Kowalewski.

– Od razu wyglądał na dobrego bramkarza, ale też widać było od początku, że to kawał skurczybyka jeśli chodzi o charakter. Lubiliśmy się, wracaliśmy często jedną taksóweczką po treningach, podwoziłem go do domu na Pragę. Zawsze mieliśmy troszeczkę wspólnego, nawet w tym – dodaje Wojtek Kowalczyk.

SPOKOJU, ALE I MŁODZIEŃCZEJ FANTAZJI

Banałem i truizmem jest to słynne powiedzonko o szajbniętych bramkarzach i lewo-skrzydłowych, ale patrząc na Legię Warszawa – coś w tym jest. Tradycja nieco odstrzelonych golkiperów jest w tym klubie wyjątkowo silna – sięga Macieja Szczęsnego na Żylecie, Grzegorza Szamotulskiego z całym pakietem swoich absurdalnych przygód, czy Artura Boruca właśnie, im starszego, tym bardziej finezyjnego. Zaczynało się przecież dość niewinnie.

Reklama

– Na początku rywalizowaliśmy jeszcze o… grę w drugiej drużynie. Trzecioligowe rezerwy, ale to była mocna liga. Przynajmniej ja to tak wspominam, że nie nudziłem się w tych spotkaniach. Zawsze coś się działo. Potem spotkaliśmy się z Arturem po wypożyczeniach – ja po wypożyczeniu do Groclinu, on po wypożyczeniu do Dolcanu – wspomina Kowalewski w rozmowie z nami. – Gdy przyszedłem, o pierwszy skład rywalizowali Grzesiek Szamotulski ze Zbyszkiem Robakiewiczem. Ja byłem trójką. Gdy odszedł Grzesiek, zostałem zmiennikiem Zbyszka. Mniej więcej wtedy pojawił się Artur. To był czas wspólnej pracy i rywalizacji, ale ta rywalizacja odbywała się na bardzo fajnych, normalnych zasadach. Byliśmy na prawie każdym zgrupowaniu razem w jednym pokoju. Te relacje były jak najbardziej normalne, fajne, koleżeńskie. Fajny czas naszych wspólnych początków w piłce. Wspólne dorastanie w realiach warszawskim, trochę szaleństwa. Ciekawe wspomnienia. Młodość rządzi się swoimi prawami, na wszystko musi być czas. Generalnie w życiu potrzebna jest równowaga. Trzeba umiejętnie korzystać z tych radości życia.

To, co przykuwa uwagę – w tym okresie bardzo często pisze się i mówi o „charakterku”, o ekstrawagancji, czasem też o aroganckich zachowaniach, ale nigdy nie ma mowy o żadnych istotnych skandalach. Pytani przez nas kibice czy dziennikarze powtarzają: Boruc był towarzyski, nie odmawiał wyjść, ale nigdy nie przekraczał pewnych granic. Nie ma swojej „kartoteki”, nie ma rajdów samochodowych po mieście, nie ma nawet jakichś bójek o 4 nad ranem. Wyróżniały go za to stroje i fryzury, wyróżniała zażyłość z kibicami, wizyty na Żylecie, siedlecka przeszłość, od początku związana ze światem kibicowskim.

Tyle wystarczyło, by zapracować na opinię, którą utrzymuje do dzisiaj. Swoją drogą – to też znamienne. Te najgłośniejsze afery z jego udziałem po czasie przecież okazywały się mocno dęte, by wspomnieć pamiętne wino za czasów Franciszka Smudy w reprezentacji Polski.

– Artur od początku wiedział czego chce. Był przekonany, że swój cel osiągnie. Jak odchodziłem do Szachtara, ranking bramkarzy wyglądał tak, że Radostin Stanew dostał numer jeden, ale później, w okolicznościach nieprzyjemnych dla Stanewa, przejął to Artur. Stanew doznał urazu głowy i Artur wskoczył do bramki: pamiętam to dobrze, choć byłem już w Szachtarze, ale oglądałem ten mecz, to było spotkanie z Pogonią Szczecin wyjazdowe. Na pewno Artur musiał popracować nad tym, by wypracować sobie zaufanie w zespole, ale zrobił to doskonale. Ta pewność siebie pomagała mu w funkcjonowaniu w szatni, ale też w grze na boisku. To dawało się odczuć. Nigdy nie było w tym jakiejś przesady, przerysowania, zawsze wychodziło to naturalnie, spontanicznie. Myślę, że Artur nie tylko dzięki swojej grze, ale także dzięki tym cechom, zjednał sobie sympatię reszty. Natomiast ostatecznie w drużynie piłkarskiej trzeba dobrze grać i Artur na pewno to robił – charakteryzuje kolegę Kowalewski.

To przewija się we wszystkich wspomnieniach. Boruc był po prostu autentyczny, nie robił niczego na pokaz. Gdy podchodził do kibiców po treningu, to nie po to, by kreować się na ulubieńca Żylety, ale pogadać z wieloletnimi znajomymi. Gdy wydzierał się na obrońców, po prostu inspirował jako lider. Nie na potrzeby dziennikarzy za bramką, nie na potrzeby przypodobania się starszyźnie – po prostu, jako ambitny i nastawiony na zwyciężanie młody piłkarz.

Ta jego legijność na pewno nie była na pokaz. Był dumny, że gra w tym klubie, że ma zaszczyt go reprezentować. Szczerze po koleżeńsku mu zazdroszczę, bo tych spotkań w Legii ma znacznie więcej niż ja i miał więcej okazji, by z tym klubem i jego kibicami bardziej się utożsamić, wygrywając kolejne spotkania, odnosząc sukcesy. Artur nigdy nie ukrywał, że pochodzi z legijnego miasta, Siedlec, że ta miłość do klubu sięga u niego lat dziecięcych – mówi nam Kowalewski.

Poza tym – kurczę, to był po prostu kawał grajka jak na warunki naszej ekstraklasy. I tu również wszyscy pozostają zgodni.

DOBRYCH WYSTĘPÓW, ŚWIETNEGO REFLEKSU

Można się z tego śmiać – szydził z tego sam Artur Boruc, ale mimo wszystko – chyba sporo dały mu te występy taneczne w zespołach pieśni i tańca. Boruc wspominał to wielokrotnie ze śmiechem, twierdził, że na zajęcia ciągnęła go mama, natomiast to fakty udowodnione naukowo – trenowanie więcej niż jednego sportu zazwyczaj wpływa zbawiennie na zawodnika. Boruc z tańca miał wynieść koordynację ruchów, zwinność, pewnie również pewność siebie. Trudno złamać, zawstydzić czy zastraszyć gościa, który występował w zespole tańca ludowego, nie ma o czym dyskutować.

– Artur imponował od samego początku doskonałą reakcją, taką plastycznością. Był niesamowicie skoordynowany, swobodny w ruchach. Miał to z tańca ludowego i towarzyskiego, które uprawiała w młodych latach, na pewno było widać, że to go jakoś ukształtowało – wspomina Kowalewski.

– Pamiętam go jako młodziutkiego chłopaka, który stawiał pierwsze kroki. Nie mieliśmy wiele tego czasu razem – najbardziej w dwójce, gdzie on wchodził do gry, a ja próbowałem wyjść z kontuzji. Trenowaliśmy razem tutaj, trochę z pierwszą drużyną. Na pewno jednak dało się zauważyć, że nie miał układu nerwowego. Mimo praktycznie zerowego doświadczenia, nie stresował się grą, jaka by nie była stawka – uzupełnia Tomasz Łapiński.

Kocie ruchy. Niechęć do przerzucania kilogramów na siłowni, ale za to wycięty układ nerwowy i wyjątkowa zwinność. Ten układ nerwowy był tym istotniejszy, że w piłce uległa zmianie rola bramkarza, który coraz częściej musiał używać nóg.

– Byliśmy bramkarzami na przełomie zmiany przepisów gry w piłkę, ale też roli bramkarzy – coraz ważniejszy był element gry nogami. Szybko musieliśmy się adaptować i Artur robił to doskonale, przychodziło mu to naturalnie. Ja w tym elemencie miałem swoje ograniczenia, potrzebowałem więcej pracy. Jeśli chodzi o element, nad którym wtedy Artur czuł, ze musi więcej pracować, to wydaje mi się, że gra na przedpolu. Przy tym niezbędne jest doświadczenie meczowe. Tylko wtedy, przy nagromadzeniu sytuacji, jest możliwość zbudowania sobie „warsztatu”. Później było już u niego widać pewność w tym elemencie – mówi nam Wojciech Kowalewski.

– Czasami Boruc wchodził do gierki na treningu jako napastnik, dziewiątka. Myślę, że to mu zostało, później grywał też tak w treningach reprezentacji. Myślę, że to mu pomogło być takim nowoczesnym, odważnie grającym bramkarzem, który nie boi się zagrać nogami i wyjść z bramki. Zawsze był do grania – dodaje Tomasz Sokołowski.

– O Arturze czasem żartowaliśmy, że on już po rozgrzewce z Lucjanem Brychczym miał dość. Ale inna sprawa, że jak pan Lucjan strzelał, to piłka leciała tam gdzie chciał! – uśmiecha się Wojciech Kowalczyk. Jednocześnie według niego, przynajmniej na początku, masa momentami przeszkadzała Borucowi. – Artur wtedy nie mógł dostawać szansy, był bardzo młody, ale też Artur nie zawsze wyglądał na gościa, który chodził w normalnej wadze. Piłkarz to czasem ukryje, ale bramkarz, który na treningu robi kilkadziesiąt interwencji, wyskoków, parad – wszystko wyjdzie.

Pamiętam, wtedy przy Łazienkowskiej nie było jeszcze siłowni, jakieś ze dwa, trzy sprzęty. On niekoniecznie był nimi zainteresowany. Myślę, że w pełni przyłożył się dopiero, gdy został pierwszym bramkarzem – mówi nasz piątkowy felietonista. – Wydaje mi się, że miał takie naturalne przeświadczenie – ja i tak będę bronił w Legii. Mi się to miejsce należy.

Pytamy o to Wojciecha Kowalewskiego.

– Jak trenerzy reagowali na tą lekkość treningów Boruca? Zdecydowanie to był naturalny talent, ale też ja i Artur mieliśmy wielkie szczęście, że trafiliśmy na kogoś takiego jak Krzysztof Dowhań. On doskonale umiał ocenić naturalny potencjał bramkarza i dostosować metody treningowe do jego potrzeb. Bo jaki sens jest piłować zawodnika, męczyć go nadmiernie, kształtując pewne cechy, które on już posiada? Wtedy taki trening może przynieść szkodę. Trenerzy czasem próbuję przebudować zawodników, a de facto ich psują. Trener Dowhań jest jednak doskonałym fachowcem, a potwierdzeniem tego długowieczność Artura do dziś. Widać, że metoda na Artura była już wtedy prawidłowa.

WIELU GOLI, NIEWIELU CZERWONYCH KARTEK

Ten temat zawsze wraca przy jakimkolwiek tekście próbującym uchwycić wyjątkowość Artura Boruca. Gol na 6:0. Z Widzewem. Kiedyś, przy okazji pucharowego meczu Legii z Widzewem, zapytaliśmy o to obie strony.

Najlepiej z tego meczu zapamiętałem opowieść Maćka Rowińskiego, czyli popularnego „Konia”. Pracował bodajże w „Życiu Warszawy” z Maćkiem Białkiem, kibicem Widzewa, który nie mógł obejrzeć tego meczu. „Koniu” relacjonował mu gol za golem, aż w końcu napisał: „jesteście tak słabi, że nawet nasz bramkarz wam gola wpakował”. Białek nie uwierzył, był przekonany, że to wkrętka. Ja sam… Koncentrowałem się bardziej na tym, żeby zrobić dobre zdjęcie strzelającego Boruca! – opowiadał nam Piotrek Kucza, fanatyk Legii i fotograf.

Maciej Wojciechowski, kibic i dziennikarz związany z Widzewem, wspominał całą sytuację tak:

– Na pewno można pozazdrościć kogoś takiego jak Artur Boruc. Jest to człowiek szczerze i mocno związany z Legią. Nie idzie raz w jedną, raz w drugą stronę, ta identyfikacja jest prawdziwa. Pamiętam oczywiście 0:6 na Łazienkowskiej i jego gola. Myślałem kiedyś, jak można swojego piłkarskiego wroga upokorzyć, i ten rzut karny strzelony przez bramkarza zawsze mi się kojarzy. Taki gwóźdź do trumny. To był jeszcze ostatni klasyk przed spadkiem. W każdym klubie są tacy piłkarze i można mieć do nich za coś „ale”, szczególnie jak jest się kibicem wrogiego klubu, ale kibice szanują, gdy przywiązanie wyraża się czynami, a nie słowami. Boruca pojawienie się na wyjeździe, wizyta w Ibrox Park – to pokazuje, że jego przywiązanie nie jest pustym sloganem, tylko prawdziwie identyfikuje się z Legią. 

Cała ta otoczka wokół gola przeciw Widzewowi potęgowała uwielbienie dla Boruca. Jego cieszynka, wymachiwanie chorągiewką w narożniku boiska, szaleńcza radość – dla kibiców Legii to obrazki, które stały się kultowe. Zresztą, tym bardziej bolesne jest dla nich to, co dzieje się obecnie. Artur Boruc ze swoim widowiskowym zjazdem – czerwona kartka, karny, kłótnie z sędzią, odepchnięcie operatora, zero refleksji w mediach społecznościowych… Druga strona tej samej monety. Drugi, równie ostry, koniec tego samego kija.

– Co do sytuacji z Wartą Poznań… Nie ukrywam, nie jest wyjątkiem, też miałem podobne na boisku. Nigdy nie tolerowałem takiego typu zachowania, gdzie przeciwnik uciekał się do głupich metod powstrzymywania czy prowokowania, bo też to nie ma nic wspólnego z walką sportową. Nie pochwalam, ani zachowania Artura, ani swoich zachowań, do których się dopuściłem w podobnych sytuacjach, ale przede wszystkim to są emocje. To jest najtrudniejsze – te emocje powstrzymać. Czasem się nie da. One są im większe, z im większymi oczekiwaniami mamy do czynienia. Ja miałem przyjemność grać w w zespołach, w których byliśmy wyczuleni na takie prowokacje – jeśli ktoś z rywali się tego dopuścił, mieliśmy swoje sposoby, by go „naprawić” w trakcie gry. Ktoś powie, że to nie fair, moim zdaniem to często reakcja na niesportowe zachowanie. Bo to, co się stało ze strony piłkarzy Warta, to też była błazenada – niuansuje Kowalewski.

– Jeśli chodzi o mecz z Wartą, to trzeba rozumieć charakter Artura. Ten charakter dla sportowca jest bardzo fajny, bo Artur nie znosi przegrywać. To widać na każdym kroku. On mógłby już się nie przejmować, patrząc ile osiągnął, w ilu klubach grał. Na tym etapie mógłby mieć wywalone. Ale Artur nawet w gierkach treningowych, gdy zawodnicy są podzieleni na drużyny, a jego zespół popełnia błędy, to robi się czerwony, krzyczy, zdarza mu się soczyście przeklnąć. Widać, że cały czas mu zależy. Z Wartą w tym meczu nic nie wychodziło drużynie. Totalnie nie szło. Popełniali jakieś absurdalne błędy w defensywie. Po kilku takich błędach padła też bramka dla Warty. I on w pewnym momencie był już tak sfrustrowany, że to z niego uszło. Ta bezradność. To wkurwienie – mówi z kolei Marcin Szymczyk.

Nie zmienia to wszystko faktu, że osłabił drużynę, gdy najbardziej go potrzebowała, pogrzebał już do reszty wizerunek, i tak poważnie naruszony po zachowaniu przez cały okres warszawskiego kryzysu, z odwiedzinami w autokarze włącznie.

I WSZYSTKIEGO DOBREGO

To długo pachniało bajką. Legendarny bramkarz wraca na koniec kariery, po 19 latach dokłada do swojej gabloty drugie mistrzostwo w barwach ukochanego klubu, wprowadza go jeszcze do fazy grupowej europejskich pucharów. Trybuny skandują nazwisko, młodsi koledzy z uwagą obserwują rzemieślnicze mistrzostwo, szatnia czeka na wskazówki, na to, gdzie zaprowadzi ją lider.

Ale bajek nie ma. Po meczach ze Spartakiem czy z Leicester – ten drugi opuścił przez uraz, można byłoby ograniczyć życzenia urodzinowe: zdrowia, resztę przecież masz. Dziś? Wypada chyba życzyć odnalezienia spokoju ducha, powrotu do formy fizycznej oraz… utrzymania w lidze. Byłoby zbyt cukierkowo, gdyby dwie dekady Boruca spięły klamrą dwa mistrzostwa z Legią. Ale byłoby też trochę przykro, gdyby na finiszu kariery stał się jednym z architektów pierwszego powojennego spadku Legii.

JO i LM

CZYTAJ WIĘCEJ O BORUCU:

Fot. FotoPyk

Fot.Newspix

Łodzianin, bałuciorz, kibic Łódzkiego Klubu Sportowego. Od mundialu w Brazylii bloger zapełniający środową stałą rubrykę, jeden z założycieli KTS-u Weszło. Z wykształcenia dumny nauczyciel WF-u, popierający całym sercem akcję "Stop zwolnieniom z WF-u".

Rozwiń

Najnowsze

1 liga

Grał przeciwko Realowi i Barcelonie, jest testowany przez Arkę

Szymon Piórek
0
Grał przeciwko Realowi i Barcelonie, jest testowany przez Arkę

Komentarze

54 komentarzy

Loading...