Jest pierwszą czarnoskórą kobietą w historii, która wywalczyła indywidualny złoty medal igrzysk olimpijskich w łyżwiarstwie szybkim. Chociaż posiadała solidne podstawy do uprawiania tej dyscypliny, to na profesjonalnym poziomie na lodzie zaczęła rywalizować zaledwie pięć lat temu. Na igrzyska do Pekinu mogła w ogóle nie pojechać – przepadła w amerykańskich próbach olimpijskich. Lecz wtedy przyjaciółka z kadry odstąpiła jej swoje miejsce. Mimo tej wpadki trzeba napisać jedno – Erin Jackson jest w tym sezonie najlepszą sprinterką na świecie. I potwierdziła to na igrzyskach.
Spis treści
KOBIETA IMIENIEM RENEE
Jej historia nie jest jedną z opowieści o młodych, zdolnych talentach, które w nastoletnim wieku zadziwiają cały świat. A w każdym razie nie w dyscyplinie w której obecnie święci triumfy. Zresztą trudno, żeby tak było. Wszak warunki naturalne miejsca zamieszkania Erin Jackson zdawałyby się zaprzeczać temu, że w okolicy może wyrosnąć świetna łyżwiarka szybka. Amerykanka pochodzi z miejscowości Ocala – niespełna sześćdziesięciotysięcznej mieściny położonej na Florydzie. Możecie powiedzieć – hej, to Stany Zjednoczone, kraj wielkich możliwości, przecież na Florydzie muszą mieć lodowiska. I owszem, mają. Z Ocali najbliższe są w Orlando oraz Daytonie – oddalone o ponad godzinę jazdy samochodem.
Niewielka miejscowość słynie jednak z innego sportu, który stanowi idealną podstawę do panczenów. To jazda szybka na rolkach. W wielkim uproszczeniu można określić ten sport jako letni odpowiednik short tracku. Ocala stała się wręcz jedną z najważniejszych miejscowości dla amerykańskich rolek. Wszystko dzięki pewnej starszej pani, która swoją posturą przypomina troskliwą ciocię. Renee Hildebrand, bo o niej mowa, poświęciła rolkom całe życie, a szkoleniem zajmuje się od ponad trzydziestu lat. Przez trzy dekady wytrenowała nie setki, a wręcz tysiące młodych zawodników. Podstawy jej treningu są proste w założeniach.
Pierwsze lata stanowi zabawa, gdyż, jak sama mówi, dzieci nie zainteresują się daną rzeczą, jeżeli ta nie będzie sprawiała im frajdy. Następnie przychodzi pora na to, by wymagać od podopiecznych pełni zaangażowania.
– Atmosfera ćwiczeń musi być intensywna i wysoce konkurencyjna, nawet podczas ćwiczeń technicznych. Nauczyłam się, że dzieci będą starały się sprostać oczekiwaniom, więc oczekuję od moich podopiecznych 100% wysiłku podczas treningu. I dają radę! Wierzę, że zostaną mistrzami i przekonuję ich, że mogą opierać się na sukcesach innych łyżworolkarzy, którzy przeszli przez mój program. Kolejnym ważnym aspektem mojego podejścia jest zaangażowanie bardziej doświadczonych wrotkarzy do pracy z młodszymi kolegami. To nie tylko uczy nowicjuszy, ale sprawia, że zaawansowani zawodnicy są jeszcze lepsi, ponieważ muszą w kółko demonstrować prawidłową technikę – mówiła Hildebrand w wywiadzie dla strony First Loser.
W trakcie wielu lat swojej obecności w tym sporcie, Renee miała jedno marzenie, które dawno temu zawarła na… naklejce samochodowej. Takiej, którą umieszcza się na zderzakach pojazdów. Napisane na niej hasło brzmiało „Następny przystanek – Igrzyska Olimpijskie”. Podobno Hildebrand napisała tę myśl na początku lat osiemdziesiątych, więc musiała uzbroić się w cierpliwość, by dopiąć swego. Jej plan się ziścił, ale chyba nie do końca w sposób, w który sama trenerka to sobie wyobrażała. Rzeczywiście, zawodnicy Renee w końcu pojechali na tę imprezę. Miało to miejsce w 2014 roku, podczas zimowych igrzysk olimpijskich w Soczi.
Zaraz, jak to zimowych, skoro cały czas piszemy o rolkach? A tak to, że chociaż od wielu lat próbowano wprowadzić wrotkarstwo szybkie do programu letnich igrzysk olimpijskich, ta sztuka nigdy się nie udała. Ale Renee doczekała się w swojej trenerskiej stajni dwójki fenomenalnych zawodników, którzy spełnili jej marzenie – Joeya Mantii oraz Brittany Bowe.
Obydwoje na rolkach osiągnęli praktycznie wszystko, lecz chcieli więcej. Pragnęli pokazać się na największej imprezie na świecie, ale ich sport po prostu to uniemożliwiał. Obserwowali to, jak ich rówieśnicy zamienili rolki na łyżwy i reprezentowali kraj podczas igrzysk w Vancouver. Skoro oni dali radę, to dlaczego miałoby się nie udać dwójce, która na rolkach regularnie zostawiała ich za plecami? Przebranżowili się i po kilku latach treningu oraz mozolnego wspinania się w hierarchii krajowych panczenów sami pojawili się na ceremonii otwarcia igrzysk, reprezentując barwy Stanów Zjednoczonych. Ku uciesze swojej trenerki.
PÓŹNE OBJAWIENIE NA LODZIE
Jednak Renee Hildebrand posiadała wśród swoich podopiecznych inną zawodniczkę, którą uważała za prawdziwy skarb – Erin Jackson. Choć do tego, by Amerykanka zaczęła ćwiczyć wrotkarstwo szybkie, trenerka musiała przekonać jej mamę. Rodzicielka posłała córkę na zajęcia jazdy figurowej na rolkach. Dziewczynka trenowała tę dyscyplinę od siódmego roku życia. Lecz gdy zakładała wrotki, jej aktywność nie ograniczała się wyłącznie do kręcenia piruetów.
– Zawsze uwielbiałam szybko jeździć. Nawet w moich małych łyżworolkach artystycznych lubiłam się ścigać. Więc to był zdecydowanie wielki plus wybrania jazdy szybkiej na rolkach – wspominała Jackson na łamach portalu wuft.com.
Po zmianie dyscypliny prędko okazało się, że mała posiada wszystkie cechy do tego, by w przyszłości zdominować nowo poznany sport. W szczególności w konkurencji sprintu, czyli wyścigu na dystansie 500 metrów. Tak też się stało. Już po kilku miesiącach treningów Jackson w ogóle nie odstawała od starszych kolegów i koleżanek, który na rolkach jeździli od lat.
Rozwijała się w bardzo szybkim tempie – w wieku piętnastu lat zdobyła mistrzostwo świata juniorów. A mogła być nawet jeszcze lepsza, ale na „przeszkodzie” stanęły jej… priorytety. Celowo piszemy o przeszkodzie w cudzysłowie, gdyż Erin to po prostu rozsądna osoba. Jazda na rolkach była jej pasją, ale wiedziała, że na dłuższą metę trudno będzie jej wyżyć z tego sportu. Uwielbiała trenować, jednak kiedy zbliżały się jej egzaminy, potrafiła nie zakładać rolek nawet przez kilka tygodni. Nauka była ważniejsza.
To właśnie z tego względu Amerykanka tak późno przerzuciła się z rolek na łyżwy. Ten szlak przetarli jej wspomniani już Joey Mantia i Brittany Bowe. Wszyscy – nawet nauczyciele – doradzali młodej, perspektywicznej zawodniczce, by przeniosła się do Salt Lake City i wzięła udział w programie adaptacyjnym. Został on stworzony po to, by rolkarze mogli poradzić sobie w nowym środowisku – łyżwiarstwie szybkim. Tymczasem Erin postanowiła pozostać w domu. Zaczęła studia na Uniwersytecie Florydy, gdzie z wyróżnieniem ukończyła kierunek inżynierii materiałowej.
Na pierwszy poważny trening łyżwiarski Jackson przyszła dopiero w 2016 roku, jednak nawet wtedy nie od razu skupiła się wyłącznie na panczenach. Wciąż jeździła na rolkach. Odwiedziła również Polskę. Miało to miejsce w 2017 roku we Wrocławiu, gdzie rozgrywane były World Games – impreza będąca swoistymi igrzyskami dla dyscyplin nieolimpijskich. Amerykanka startowała tam w sprincie na 500 metrów. Niestety, w półfinale na ostatnim okrążeniu popełniła błąd i zaliczyła wywrotkę.
Tymczasem wielkimi krokami zbliżały się zimowe igrzyska olimpijskie w Pjongczangu, a Amerykanka postanowiła powalczyć o udział w tej imprezie. Z rekordem 39.51 uzyskanym na torze w Salt Lake City, Jackson pojechała do West Allis w Wisconsin, gdzie odbywały się amerykańskie próby olimpijskie. Była zupełnym żółtodziobem w bądź co bądź nowym dla niej sporcie. Na łyżwach ścigała się zaledwie od czterech miesięcy.
Ale zupełnie jak wtedy, kiedy zaczynała swoją przygodę z wrotkarstwem, zaszokowała bardziej doświadczone koleżanki i wykręciła czas 39.04, który okazał się trzecim najlepszym rezultatem. Szybsze były tylko Heather Bergsma i dobra znajoma Jackson – Brittany Bowe. Erin zyskała jednak prawo wyjazdu na igrzyska.
– Naprawdę się tego nie spodziewałam, przyjechałam tu jako nowicjusz i prostu starałam się zrobić wszystko, co w mojej mocy, by dobrze wypaść. Nadal w to nie wierzę – mówiła rozemocjonowana po swoim występie.
W Pjongczangu nie zrobiła wielkiej furory. W sprincie na 500 metrów zajęła 24. miejsce na 31 zawodniczek. Zapewne dla większości kibiców stanowiła ciekawostkę. Również z powodu koloru skóry, gdyż widok panczenistki afroamerykańskiego pochodzenia należy do rzadkości. Spoglądając w jej metrykę – miała 25 lat – oraz na suchy rezultat, można było dojść do wniosku, że to kolejna przeciętna zawodniczka. Jednak zważywszy na fakt, że jeszcze pół roku wcześniej wywracała się na lodzie, ucząc się poprawnej techniki niemalże od podstaw, jej progres był wręcz gigantyczny!
DRUGI RAZ NA IGRZYSKACH – PIERWSZY JAKO FAWORYTKA
Dalsze cztery lata jej kariery to żmudne doskonalenie techniki, skutkujące stopniową poprawą rezultatów. Sezon 2018/2019 zakończyła już na czternastej pozycji w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata. Tak szybki postęp był możliwy dzięki wykształceniu w zawodniczce odpowiednich podstaw treningu, które wpoiła jej Renee Hildebrand. Jak w przypadku wrotkarstwa, tak i w łyżwiarstwie Erin uważnie obserwowała starszych i bardziej doświadczonych kolegów. Bo chociaż wrotki są dobrym punktem wyjścia do uprawiania łyżwiarstwa szybkiego, to na profesjonalnym poziomie różnice są znaczące.
– Moi podopieczni musieli nauczyć się zupełnie nowego sportu. Choć wygląda podobnie, tak naprawdę nie jest tak podobny. Potrzeba dużo treningu, aby przełamać pamięć mięśniową, którą już mieli i rozwinąć nową – tłumaczyła Hildebrand na łamach Yahoo Sports.
Ale to nie zmienia faktu, że zarówno Jakcson, jak wcześniej Bowe i Mantia, mieli bardzo solidny podkład zarówno fizyczny, jak i mentalny. Oni wszyscy chcieli wygrywać, pragnęli być najlepsi. Pracę, którą wcześniej wykonała Hildebrand, podkreślał również Ryan Shimabukuro, trener amerykańskich panczenistów:
– Jeśli wrotkarz pragnie spełnić swoje olimpijskie marzenie, musi przejść na lód. Renee jest jednym z największych autorytetów wrotkarstwa na świecie. Mamy doskonałą relację. Moje doświadczenie na lodzie w połączeniu z jej doświadczeniem na we wrotkarstwie szybkim stworzyło świetną kombinację.
W końcu mozolna praca przyniosła u Erin oczekiwany efekt. W obecnym sezonie jej potencjał wręcz eksplodował – na osiem rozegranych zawodów Pucharu Świata Amerykanka zwyciężyła aż cztery razy. A w sprincie, przy minimalnych różnicach, to wynik znakomity.
Nie dziwił zatem fakt, że przed drugimi w jej karierze próbami olimpijskimi status Jackson był zupełnie inny. W teorii miała po prostu odhaczyć te zawody i jechać do Pekinu, by powalczyć o medal. Tymczasem w swoim biegu, zaraz po wyjściu z łuku popełniła niewielki, lecz kosztowny błąd. Źle postawiła prawą nogę, przez co jej płoza nie złapała przyczepności z podłożem. Amerykanka się poślizgnęła, co wpłynęło na czas jej przejazdu. Kiedy przekroczyła linię mety, stoper wskazał 38.25. Szybsze były dwie zawodniczki: Kimi Goetz (37.86) oraz… Brittany Bowe, która wygrała tę konkurencję w czasie 37.81.
W konkurencji 500 metrów kobiet Amerykanie posiadali tylko dwa miejsca, uprawniające do startu na igrzyskach. Amerykański system kwalifikacji z pewnością jest emocjonujący, ale trudno nazwać go sprawiedliwym. Nie liczyły się dokonania zawodniczek na przestrzeni całego sezonu. Znaczenie miał ten jeden, konkretny występ. Wszystko albo nic. I akurat w tym przejeździe Jackson popełniła błąd. Pomyłka, która kosztowała faworytkę nie tyle medal, co wręcz cały występ na igrzyskach.
Na szczęście Erin, Brittany Bowe – jej przyjaciółka z kadry – również uważała, że taki wynik amerykańskich trialsów jest niesprawiedliwy. Jackson w trakcie sezonu udowodniła w końcu, że jest najlepsza. Przytrafił jej się błąd, który mógłby zdarzyć się każdemu. Jej pech polegał na tym, że popełniła go akurat w takim momencie. Z tego względu krajanka po prostu… zrzekła się swojego miejsca w konkurencji na 500. Chciała, by jej młodsza koleżanka otrzymała realną szansę walki o olimpijski medal i mogła ją wykorzystać. By mogła poczuć to, co ona sama czuła, kiedy w Pjongczangu w biegu drużynowym kobiet zajęła z reprezentacją USA trzecie miejsce.
Bez wątpienia był to piękny gest starszej koleżanki, która dorastała z Jackson w tym samym miejscu. Rozwijała się pod skrzydłami tej samej trenerki, mogącej w tamtym momencie pękać z dumy, że przekazała swoim podopiecznym coś więcej, niż umiejętności czysto sportowe. Renee Hildebrand wpoiła im wartości wykraczające daleko poza sport.
– Jej gest znaczył dla mnie więcej niż cokolwiek innego, co kiedykolwiek wydarzyło się w mojej karierze trenerskiej. Staram się wychowywać moich zawodników w kulturze oddawania się zespołowi i wspierania się nawzajem, ale czuję, że Brittany przeniosła to na wyższy poziom – mówiła Hildebrand.
Nie chcemy w tym momencie umniejszać wspaniałej postawie Bowe, jednak nie możemy też nie wspomnieć o tym, że jej decyzję można rozpatrywać w nieco szerszym kontekście. Otóż Amerykanka przede wszystkim jest specjalistką na dystansie 1000 metrów. I na nim również wywalczyła kwalifikację. To w tej konkurencji – której finał zostanie rozegrany jutro – będzie walczyć o medal. Na dwa razy krótszym dystansie też jest niezła, ale od kilku lat nie osiąga wielkich sukcesów. Występując na 500 metrów, nie byłaby faworytką do olimpijskiego podium i chyba sama traktowała tę konkurencję jako dodatek. Ponadto, Bowe wciąż miała szansę wystartować na 500 metrów. Amerykanka znajdowała się na liście rezerwowej. To oznaczało, że odpowiedni przydział miejsc zawodniczek z innych krajów dałby jej prawo startu w sprincie. I tak też się stało.
Reszta jest najnowszą historią, która przyznała rację Brittany. Zgodnie z regułami łyżwiarstwa szybkiego, najlepsze zawodniczki startowały w ostatnich parach. Stąd sensacyjny był występ Japonki Miho Takagi, która wystartowała w biegu numer 4, ale wraz z przejazdami kolejnych zawodniczek wciąż utrzymywała się na pierwszym miejscu. Starsza z Amerykanek, startująca w piątej parze, ostatecznie zakończyła zawody na szesnastej pozycji. Kiedy wolniejsza od Takagi okazała się również Angielina Golikowa, pozostały tylko cztery zawodniczki, mogące strącić Japonkę z piedestału.
Erin Jackson pojawiła się na torze w przedostatniej parze, wraz z Kają Ziomek. Jednak – z całym szacunkiem do naszej rodaczki – to był teatr jednej aktorki. To na Erin skupiał się cały łyżwiarski świat. A ta pojechała tak, jak zwykle ma to w zwyczaju. Od początku mocno, agresywnie, notując najlepszy czas na pierwszych stu metrach – 10.33 – osiem setnych sekundy szybciej niż Takagi. To właśnie świetne otwarcie biegu, mające ogromne znaczenie na dystansie 500 metrów, zapewniło jej złoty medal. Po pierwszej setce, pełne, czterystumetrowe okrążenie Amerykanka i Japonka pokonały w dokładnie takim samym czasie – 26.71. Zatem ostatecznie to Jackson z czasem 37.04 została mistrzynią olimpijską! Choć gdyby nie gest przyjaciółki, mogłaby w ogóle nie pojechać na igrzyska.
Oczywiście to Bowe była pierwszą osobą, która pogratulowała Jackson sukcesu. Amerykanka jest dumna z tego, że ma swój wkład w złoty medal Erin. Medal jakże symboliczny z tylu różnych powodów. Jackson jest pierwszą czarnoskórą indywidualną mistrzynią olimpijską w łyżwiarstwie szybkim. Sama chce w ten sposób przyczynić się do promocji zimowych dyscyplin wśród afroamerykańskiej części społeczeństwa:
– Mam nadzieję, że więcej osób zobaczy mój sukces i powie „Hej, może powinienem spróbować niektórych z tych sportów zimowych” – mówiła, cytowana przez KSL News Radio.
Mało tego, jej złoto jest pierwszym od dwudziestu lat, które zostało zdobyte przez Amerykankę. Dwie dekady temu w Salt Lake City ta sztuka udała się Chris Witty, która startowała na 1000 metrów. W dodatku krążek Jackson był premierowym krążkiem, który amerykańskie łyżwiarstwo szybkie wywalczyło w Pekinie. Jankesi liczyli na to, że teraz już worek z medalami się rozwiąże. I w pewnym sensie tak się stało, gdyż dwa dni później reprezentanci USA wywalczyli brązowy medal w biegu drużynowym mężczyzn. A częścią tej drużyny był nie kto inny jak Joey Mantia – trzeci zawodnik wychowany w Ocali.
Może się zatem zdarzyć, że cały dorobek medalowy amerykańskich panczenistów będzie udziałem zawodników pochodzących z malutkiego miasteczka, położonego w słonecznej Florydzie, które nawet nie ma lodowiska. Ku uciesze pewnej starszej pani, która od ponad trzydziestu lat uczy dzieciaki tego, jak szybko jeździć na rolkach.
SZYMON SZCZEPANIK
Fot. Newspix
Czytaj także: