Najlepszy z Europejczyków. To brzmi dumnie. Niestety, taki tytuł nie wystarczył do olimpijskiego medalu. Piotr Michalski, na którego liczyliśmy w rywalizacji panczenistów na 500 metrów, skończył o trzy setne sekundy za podium, na piątym miejscu. To świetny wynik, nasz najlepszy w historii. Ale i tak można się zastanawiać, co by było, gdyby nie jedno potknięcie na wirażu…
Kandydat do podium
Michalski miał świetną zimę. Pobił dwa rekordy Polski (na 500 i 1000 metrów), które miały już swoje lata – utrzymywały się od 2015 i 2013 roku. Notował dobre rezultaty w Pucharze Świata. Przede wszystkim jednak – został mistrzem Europy, pokonując w tej imprezie nawet Holendrów. A to już wielka sztuka, bo na całych mistrzostwach reprezentanci kraju tulipanów najlepsi nie okazali się tylko w trzech konkurencjach.
Taki wynik robił wrażenie. I dawał nadzieję na igrzyska.
Zresztą Michalski nie był sam. Powody, by stawiać na ich dobre miejsca, dawali też Marek Kania i Damian Żurek. Choć przez moment nasz najlepszy sprinter jednak mógł poczuć się nieco samotny – Kania wylądował bowiem na izolacji w Pekinie, a Żurek był przetrzymany w Polsce z powodu pozytywnego wyniku testu. To nie była komfortowa sytuacja dla żadnego z nich, zresztą wydaje się, że odbiło się to zwłaszcza na wyniku Marka (dziś 16., Żurek był 11.). Ale i Michalski miał przez to problemy.
– Piotr nie miał lekko, bo musiał trenować sam. A łyżwiarstwo szybkie to sport drużynowy, nie indywidualny. Trzeba mieć minimum trzyosobową grupę, by przeprowadzać odpowiedni trening, zwłaszcza w sprincie. Michalski przez uziemienie Marka został sam, sporo na pewno na tym stracił – mówił nam Paweł Zygmunt, nasz były łyżwiarz, medalista mistrzostw Europy.
Kto wie, czy gdyby wszyscy nasi sprinterzy mogli trenować razem bez przerw, nie mielibyśmy właśnie medalisty olimpijskiego.
Tak blisko…
Nigdy wcześniej Polak nie był tak wysoko w łyżwiarskim sprincie. Żaden panczenista z Europy nie zajął lepszej lokaty w dzisiejszej rywalizacji – wyżej byli tylko reprezentanci Chin, Korei, Japonii i Kanady. To wszystko brzmi wspaniale i warto docenić wyczyn Michalskiego (zresztą mamy nadzieję, że nie ostatni na tych igrzyskach, bo startować ma też na 1000 metrów), który pojechał znakomicie (34.52 s, świetny rezultat). O tym nie można nawet dyskutować.
Natomiast można się zastanawiać, co by było, gdyby nie jeden błąd, który Polakowi długo może śnić się po nocach.
Bo na wirażu Michalski stracił na moment równowagę. To była krótka chwila, nic więcej, szybko wrócił do swojego rytmu. Ale jeśli medale rozstrzygają się na przestrzeni setnych części sekundy, każdy taki problem na lodzie może oznaczać, że traci się przez to szanse na podium. I Michalski pewnie na pudle by stanął, gdyby tylko się nie zachwiał. A co najgorsze – trudno nawet powiedzieć, czy to jego błąd, czy też może wina lodu, który kilkukrotnie w trakcie rywalizacji poprawiano i nawierzchnia miejscami zostawiała nieco do życzenia.
Trzy setne sekundy na pewno tam stracił. Co do tego nie ma wątpliwości. Czy dwie dziesiąte, których brakowało mu do pierwszego miejsca? Trudno rozstrzygać, może i tak, wytracił w końcu delikatnie prędkość. I niestety, skończyło się poza podium, na piątym miejscu. Przed startem pewnie wzięlibyśmy takie bez problemu, teraz – mamy poczucie niedosytu. Choć znajdą się i powody do zadowolenia – bo jeśli nie cieszy nas w pełni najlepsze miejsce w historii naszych łyżwiarskich sprintów, to znaczy, że mamy w nich i w osobie Michalskiego wielki potencjał.
A on ma czas. Na kolejnych igrzyskach będzie mieć 31 lat. To wiek idealny by odnieść wielki sukces. I tego się trzymajmy.
Fot. Newspix