Konkursy olimpijskie rządzą się swoimi prawami. Jeżeli mielibyśmy ułożyć w głowie listę najbardziej wyświechtanych powiedzeń związanych ze skokami, to zdanie znalazłoby się wysoko na liście. Ale jak tu z nim polemizować, kiedy spojrzymy na wyniki zawodów olimpijskich w Pekinie? Wszak podium każdego z trzech do tej pory rozegranych konkursów jest mniej lub bardziej sensacyjne. Wśród mężczyzn stanęli na nim goście, którzy w obecnym sezonie stanowili tło dla konkurencji. Rywalizację pań wygrała zawodniczka, która ani razu nie zwyciężyła w zawodach Pucharu Świata. Z kolei w historycznym mikście medale zdobyli Rosjanie oraz Kanadyjczycy – reprezentanci kraju w którym skoki to sport amatorski. I bardzo prawdopodobne jest, że zawody na dużej skoczni dostarczą nam podobnych niespodzianek.
Spis treści
JAK BĘDZIE NA DUŻEJ SKOCZNI?
Gdybyśmy mieli określić to, jak do tej pory przebiegały konkursy olimpijskie w Pekinie, to powiedzielibyśmy, że… zadziwiająco sprawnie. A to nie było takie pewne. Wprawdzie skocznie kompleksu Snow Ruyi wyglądają zjawiskowo, ale istniały spore obawy, że ich nie najlepsza osłona przed wiatrem wywróci wyniki zawodów do góry nogami. Albo że będziemy musieli nastawić się na powtórkę z Pjongczangu.
Tamtejszy konkurs przeszedł do historii jako pierwsze zawody olimpijskie w skokach narciarskich, które rozpoczęły się jednego dnia, a zakończyły dopiero nazajutrz. Choć tak po prawdzie, albo nie powinny się one w ogóle odbyć, albo jury – w obliczu niesprzyjających warunków – mogło zakończyć je po pierwszej serii. I nie piszemy tego dlatego, że wówczas Kamil Stoch był drugi, a Stefan Hula sensacyjnie znajdował się na pierwszym miejscu, a ostatecznie Polacy skończyli odpowiednio na czwartej i piątej pozycji.
Ale powróćmy do Pekinu. Oczywiście, na normalnej skoczni czasami wiało tak, że zawodnicy musieli nieco dłużej czekać na swoją kolej. Z kolei kiedy podmuchy zupełnie ustały, niektórzy skoczkowie nie mogli za wiele wycisnąć ze swoich skoków. Lądowali w okolicach punktu K, kiedy ich rywale chwilę wcześniej przekraczali granicę setnego metra. Jednak nie zrzucalibyśmy tu winy na samą skocznię. Po prostu taki jest urok tego sportu, że nie da się go rozegrać w warunkach laboratoryjnych.
I bardzo dobrze, bo wówczas ten sport nie obfitowałby w tak wiele niespodzianek. I chociaż przesadą byłoby stwierdzenie, że w Pekinie wiatr dyktował warunki, to na normalnej skoczni olimpijskiej nie brakowało zaskoczeń.
ZGADZAŁ SIĘ TYLKO ZWYCIĘZCA
Gdybyśmy spojrzeli na konkurs indywidualny na skoczni K95 wyłącznie przez pryzmat zwycięzcy, moglibyśmy dojść do wniosku, że żadnej sensacji nie było. Zwyciężył jeden z głównych faworytów – Ryoyu Kobayashi. Chociaż przed igrzyskami można było wręcz zachodzić w głowę, czy aby jego peak formy w sezonie olimpijskim nie nadszedł za wcześnie. Podczas Turnieju Czterech Skoczni prezentował się wręcz fenomenalnie i wygrał trzy z czterech konkursów. Ale później delikatnie obniżył loty. Owszem, dalej znajdował się w czołówce, jednak seria czwartych i piątych miejsc w porównaniu do tego, co wcześniej prezentował, mogła sugerować, że Kobayashi złapał zadyszkę. Nic bardziej mylnego.
Wprawdzie Ryoyu nie imponował swoją postawą w Pekinie podczas treningów, ale wynikało to z jego podejścia. Mówił nam o tym Jakub Kot, z którym rozmawialiśmy po konkursie: – Podczas pierwszych treningów na igrzyskach mówiliśmy, że Japończyk nie błyszczy, ale on ma taki styl pracy. Bardzo na luzie podchodzi do próbnych skoków. On odpalił dopiero wczoraj [dzień przed konkursem na normalnej skoczni – dop. red.] – w serii próbnej przed kwalifikacjami miał najwyższą notę. Zatem wtedy przełączył tryb skakania z treningu na zawody. W kwalifikacjach skoczył bardzo dobrze, ale dziś odpuścił serię próbną. Zastanawiałem się, czy może jest już nieco zmęczony całym sezonem i oszczędza siły, czy czuje się aż tak pewnie, że daje konkurencji sygnał – wy skaczcie, ja pokażę na co mnie stać podczas zawodów. Wyszło na to drugie.
Oczywiście, Ryoyu to wyjątek, a zdecydowana większość zawodników podchodzi do skoków treningowych bardzo poważnie. Ale spoglądając na czołowe lokaty trudno było nie mówić sobie – spokojnie, to tylko ćwiczenia.
Poza kilkoma wyjątkami, najbardziej błyszczeli w nich zawodnicy, których forma w obecnym sezonie była przeciętna. Na przykład Piotr Żyła, u którego dopiero w Willingen było widać pewien progres. Ale do dyspozycji z poprzedniego sezonu, kiedy na normalnej skoczni zdobywał mistrzostwo świata, nijak nie mógł nawiązać. Albo Peter Prevc – bez wątpienia świetny skoczek. Wygrywał Puchar Świata, był mistrzem globu, a z igrzysk w Soczi przywiózł dwa medale. Tylko to było ładnych kilka lat temu. Tymczasem w ostatnich dwóch sezonach Pucharu Świata Słoweniec zaledwie dwa razy kończył zawody w pierwszej dziesiątce. Dość powiedzieć, że podczas treningów błysnęli również Rosjanie – Jewgienij Klimow i Danił Sadriejew – a nawet Kanadyjczyk, Mackenzie Boyd-Clowes. Wówczas wydawało się, że to będą najmilsze wspomnienia, które zupełni outsiderzy zabiorą z igrzysk w Pekinie…
Ale konkurs indywidualny mężczyzn przyniósł jeszcze sensacyjne rozstrzygnięcia. Wicemistrzem olimpijskim został Manuel Fettner. Jeżeli w Polsce słychać było głosy niezadowolenia, które podważały sens powołania Stefana Huli na igrzyska, to co mogli powiedzieć Austriacy? Kraj z którego co rusz – nomen omen – wyskakuje jakiś nowy talent, posłał do boju faceta, który ma trzydzieści sześć lat! Gościa, który dwa lata temu nie łapał się do kadry na zawody Pucharu Świata. Człowieka, który w zeszłym sezonie został sklasyfikowany na 49. miejscu – za takimi zawodnikami jak Paweł Wąsek, Artti Aigro czy Sander Vossan Eriksen. W obecnym sezonie jest na 18. pozycji, ale wciąż daleko mu do rodaków – Jana Hoerla, Stefana Krafta czy Daniela Hubera.
Lecz w Pekinie doświadczony reprezentant ojczyzny Mozarta zdawał się nic z tego nie robić. Podczas sesji treningowych spośród sześciu oddanych prób, cztery razy kończył w pierwszej dziesiątce. Wtedy jeszcze można było spoglądać na wyniki treningów nieco przez palce. Ale w kwalifikacjach był szósty, a dzień później, podczas rozgrywanej przed konkursem serii próbnej – piąty. Dwa, może trzy skoki można było jeszcze uznać za przypadek. Jednak Austriak na normalnej skoczni skakał dobrze bez przerwy. W drugiej serii przeprowadził znakomity atak, a skok na 104 metry wywindował go z piątej pozycji na podium.
A skoro już jesteśmy przy atakach z dalszych miejsc, to na szczęście my również posiadamy takiego zawodnika. Bo Dawid Kubacki przez całą karierę może uchodzić za specjalistę od robienia wyniku w zawodach, w których jego sytuacja wydaje się beznadziejna. Oczywiście, najbardziej spektakularnym przykładem takiej akcji Polaka zostaną mistrzostwa świata w Seefeld, w których po pierwszej serii zajmował 27. miejsce, a skończył jako mistrz. Jednak tam warunki atmosferyczne wypaczyły całe zawody, które – według wielu obserwatorów – nie powinny się w ogóle odbyć.
W Pekinie podobna sytuacja nie miała miejsca. Po pierwszej serii zajmował 8. pozycję. Owszem, do trzeciego Kamila Stocha tracił niewiele – zaledwie 3.2 punktu. Ale właśnie – po pierwsze, przed nim było aż siedmiu zawodników. Trudno było spodziewać się, że aż tylu skoczków zepsuje swoje próby. Nie przy takich nazwiskach i nie przy tym, jak prezentowali się na treningach. Z tego względu medal Kubackiego jest chyba największym zaskoczeniem. Polak w Pekinie prezentował się… w porządku. Tylko w porządku. Jednak po jego skokach bynajmniej nie zbieraliśmy szczęk z podłogi. Nawet spośród samych Polaków lepiej od niego prezentowali się Stoch i Żyła.
Ileż tu można snuć porównań do drugiego w konkursie Manuela Fettnera. Przecież Dawid, podobnie jak jego austriacki rywal, przez wiele lat był uznawany za zawodnika z którego nic nie wyrośnie. Z Kubackiego wręcz szydzono, nadawano przezwiska: “worek ziemniaków” czy też “żelazko”. Obaj stosunkowo późno weszli na swój najwyższy poziom. Wreszcie, spoglądając na ich formę z tego sezonu, absolutnie nikt na nich nie stawiał. Przecież Dawid w tym sezonie ani razu nie znalazł się w pierwszej dziesiątce zawodów Pucharu Świata. Ale obaj wracają z medalami igrzysk olimpijskich, ucierając nosa faworytom.
NIESPODZIEWANA TRIUMFATORKA I SZOKUJĄCY MIKST
Skład podium konkursu indywidualnego mężczyzn na skoczni normalnej bynajmniej nie był jedyną niespodzianką skoków na igrzyskach. Ale na razie powiedzmy o tej najmniejszej.
Ursa Bogataj ma 26 lat i może uchodzić za naprawdę niezłą skoczkinię narciarską. Bywała już na podiach poszczególnych konkursów Pucharu Świata, a obecny sezon w tych rozgrywkach już może uznać za swój najlepszy w karierze. Jednak do tej pory ani razu nie udało jej się wygrać turnieju z tego cyklu. Pod względem osiągnięć nijak nie mogła się równać z Austriaczką Maritą Kramer czy też Sarą Takanashi – Japonką, która aż czterokrotnie wznosiła do góry Kryształową Kulę.
Nawet wśród samych Słowenek – podobnie jak Kubacki w przypadku Polaków – nie była główną kandydatką do złota. W końcu Emma Klinec jechała na igrzyska jako mistrzyni świata, a Nika Kriznar w zeszłym sezonie wygrała Puchar Świata. Tymczasem to Bogataj stanęła na najwyższym stopniu podium przed Kathariną Althaus i wspomnianą Kriznar.
Kiedy do dwóch Słowenek – Bogataj i Kriznar – dodamy Petera Prevca oraz Timiego Zajca, którzy znakomicie zaprezentowali się w konkursie indywidualnym panów, wytypowanie faworytów do złota w pierwszym w historii mikście w skokach było dziecinnie proste. Ale jako kibice mogliśmy liczyć na to, że inne reprezentacje powalczą ze Słoweńcami. Chociażby Japończycy mieli w składzie Sarę Takanashi, która w indywidualnie zajęła najgorsze dla sportowca czwarte miejsce. Mając za kolegę z drużyny Ryoyu Kobayashiego, Sara mogła liczyć na to, że w końcu przełamie swą klątwę i wywalczy medal.
Austriacy – chociaż bez Marity Kramer, którą wykluczył koronawirus – również byli kandydatami do “pudła”. A przecież jeszcze byli Norwegowie – jedna z najbardziej rozczarowanych reprezentacji igrzysk, jeżeli chodzi o konkursy indywidualne. Zarówno panie jak i panowie kończyli je na wysokich lokatach, lecz niestety – do medali nieco im zabrakło. Nie mówiąc już o Niemcach, których skoczkowie prezentowali się zaskakująco słabo, ale w składzie posiadali dwukrotną wicemistrzynię olimpijską Katharinę Althaus.
Lecz wtedy do gry wkroczyła Agnieszka Baczewska – polska kontrolerka sprzętu zawodniczek z ramienia FIS. I zaczęła prawdziwy pogrom skoczkiń, wywracając klasyfikację do góry nogami. Polka stwierdziła nieregulaminowe kostiumy u aż pięciu zawodniczek! Tym sposobem przydzieliła dyskwalifikację dwóm Norweżkom, Niemce, Austriaczce oraz Japonce. Tak – dobrze się domyślacie. Pechową reprezentantką Kraju Kwitnącej Wiśni był nikt inny, jak Sara Takanashi.
POLKA GŁÓWNĄ BOHATERKĄ MIKSTA SKOKÓW! NIESTETY, NIE CHODZI O ZAWODNICZKĘ…
Takie decyzje – choć pani Baczewska miała podstawy by je podjąć – zupełnie zmieniły wyniki zawodów. Dość powiedzieć, że Polska ukończyła je na szóstym miejscu, przed Norwegią czy Niemcami. Ale prawdziwe sensacje pojawiły się na podium. Srebrny medal zdobył Rosyjski Komitet Olimpijski. Danił Sadriejew i Jewgienij Klimow wraz z Irmą Machiną i Iriną Awakumową utarli nosa reprezentacjom, w składach których znajdowali się medaliści olimpijscy, mistrzowie świata czy zwycięzcy Turnieju Czterech Skoczni.
Ale jeszcze większym zaskoczeniem był brązowy medal Kanady. Jej liderem był Mackenzie Boyd-Clowes. Pamiętacie jak wspominaliśmy, że Peter Prevc w ostatnich dwóch sezonach zaledwie dwa razy znalazł się w top 10 zawodów Pucharu Świata? Trzydziestoletni Kanadyjczyk osiągnął taki wynik trzy razy… w całej karierze. A skacze w zawodach tej rangi od sezonu 2008/2009.
Matthew Soukup? On zaledwie raz w życiu ukończył zawody PŚ z punktem – tak, jednym. W skokach jest ciekawostką – kimś na miarę Fatiha Ardy Ipcioglu. Fajnie, że ktoś z nietypowego kraju bierze się za skoki, kibice z pewnością spoglądają na jego poczynania z sympatią. Jednak nie traktują go jako kandydata do poważnych sukcesów. Zaś Abigail Strate i Alexandria Loutitt skaczą sezony życia, mając na koncie 73 punkty w zawodach Pucharu Świata. Łącznie. Panie podzieliły się tą zdobyczą niemalże po równo. Pierwsza posiada na swoim koncie 36, a druga 37 oczek. Przekłada się to na miejsca w czwartej dziesiątce klasyfikacji generalnej cyklu.
Ale czy można dziwić się takim wynikom? Przecież skoki w Kanadzie są sportem wręcz amatorskim. Zawodnicy zza Oceanu trenować muszą w Europie – we własnym kraju nawet nie posiadają ku temu odpowiednich warunków. Tymczasem wracają do kraju z medalami. Przed Niemcami, Norwegią, Austrią czy Japonią. Krajami, które samą infrastrukturą skoków wyprzedzają Kanadę o lata świetlne.
Swoją drogą dodajmy, że w tym sukcesie mamy polski wątek. Przez lata fundamenty pod tę dyscyplinę w Kanadzie kładł Tadeusz Bafia – emigrant, który od wielu lat mieszka w Calgary. Zajmował się tam szkoleniem skoczków oraz wyszukiwaniem talentów. W ojczyźnie syropu klonowego, Bafia wręcz budował ten sport od podstaw. I to bez wsparcia krajowego związku narciarskiego.
Po wywalczeniu medalu, o kulisach funkcjonowania skoków w Kanadzie, Polsk mówił na łamach TVP Sport w następujący sposób: – Nie macie pojęcia, jak to u nas wygląda. Jak opowiadam czasem Tajnerowi albo Małyszowi, to pukają się po czołach z niedowierzania. Związek narciarski ze skokami nie ma nic wspólnego. Sami robimy swój. Jesteśmy amatorami. Zarabia się tu pieniądze, na przykład organizując gry w bingo. Potrzeba 20 osób przez sześć godzin, żeby wyciągnąć tysiąc dolarów. Raz na dwa lata czasami też w zarobieniu pomagają takim fundacjom kasyna, ale to też jest bardzo trudne zajęcie. Działa jakoś crowdfunding, zbieramy dolar do dolara, żeby chociaż mieć na narty. Robimy tak od lat, żeby przetrwać. I okej, ale jak się zastanowisz, to to przecież jest upokarzające. Skoki w Kanadzie są oparte na grupce wariatów, którzy poświęcają swój czas jako wolontariusze.
PRZEBUDZENIE NIEMCÓW, CZY MOŻE MEDAL KRAFTA?
Na trzy zawody rozegrane na normalnej skoczni w Pekinie, mieliśmy trzy niespodziewane składy podiów. I choć hasło, że zawody olimpijskie rządzą się swoimi prawami brzmi niczym truizm, to dziś trudno nie nastawiać się na kolejne sensacyjne wyniki. Bo tak naprawdę jedynym faworytem do czołowych lokat wydaje się Ryoyu Kobayashi. Na treningach oczywiście nie błyszczał, ale jak wspomnieliśmy – w jego przypadku nie są one wyznacznikiem tego, w jakiej dyspozycji się znajduje. Japończyk obecnie jest na tyle mocny, że niespodzianką byłoby to, gdyby dziś nie wywalczył medalu.
Coś do udowodnienia z pewnością będą mieli Norwegowie. Tak potężna nacja w skokach narciarskich, podczas igrzysk w Pekinie nie może poszczycić się jeszcze żadnym medalem. A mają kim straszyć – w skokach próbnych Halvor Egner Granerud, Marius Lindvik czy Daniel Andre Tande prezentowali się naprawdę dobrze.
Z pewnością nikt nie zlekceważy już Petera Prevca. Doświadczony Słoweniec udowodnił, że w Państwie Środka znajduje się w kapitalnej dyspozycji. W dodatku powetował sobie przegraną walkę o brązowy medal indywidualny z Dawidem Kubackim podczas konkursu drużyn mieszanych, gdzie wywalczył złoto. Medalowym sukcesem mogą być też napędzeni Rosjanie. W szczególności Danił Sadriejew, który wczoraj na skoczni K125 huknął aż 136.5 metra. Czyżbyśmy zatem dziś zobaczyli pierwszy indywidualny medal Rosjanina od czasów złota Władimira Biełousowa z igrzysk w Grenoble w 1968 roku?
Spoglądając na poczynania poszczególnych skoczków w Pekinie, można pokusić się o zdanie, które przed rozpoczęciem igrzysk żadnemu kibicowi skoków nie przeszłoby przez gardło. W kategoriach niespodzianki będzie można traktować medal… reprezentanta Niemiec. Skoczkom Stefana Horngachera do tej pory praktycznie nic nie układa się na igrzyskach. Geiger w niczym nie przypomina gościa, który jest liderem cyklu Pucharu Świata. Pius Paschke podczas treningów na normalnej skoczni prezentował się tak beznadziejnie, że Horngacher nawet nie desygnował go na zawody. Podczas nich najlepszym z Niemców okazał się Constantin Schmid, który skończył na jedenastej pozycji. Z kolei Markus Eisenbichler zupełnie zawiódł, nie awansując nawet do drugiej serii. Ale ostatni z wymienionych podczas prób oddawanych na dużym obiekcie zdawał się nieco przebudzać. Warto będzie zwrócić uwagę na poczynania ekscentrycznego Niemca, choć do miana faworyta z pewnością wiele mu brakuje.
A co, gdybyśmy wam powiedzieli, że zaskoczeniem może być medal… jednego z najbardziej utytułowanych zawodników w całej stawce? I bynajmniej nie mamy tu na myśli Simona Ammanna, który od swojej kariery odcina już kupony. Stefan Kraft jest trzykrotnym indywidualnym mistrzem świata, a ponadto ma aż dziewięć innych krążków z tej imprezy. W swojej karierze stał na podiach prawie każdej liczącej się imprezy. Dwa razy zdobywał Puchar Świata, wygrywał Turniej Czterech Skoczni i bez wątpienia jest jednym z najlepszych zawodników swojego pokolenia.
Ale w jego bogatej kolekcji medalowej brakuje krążka z tej najważniejszej imprezy – igrzysk olimpijskich. Igrzyska w Pjongczangu cztery lata temu zakończyły były dla niego jednym, wielkim rozczarowaniem. Zawody indywidualne na normalnej i dużej skoczni Kraft ukończył w drugiej dziesiątce. Mało tego, Austriak musiał obejść się smakiem również w konkursie drużynowym, w którym jego reprezentacja zajęła rozczarowujące czwarte miejsce. Na szczęście dla nas, Polaków, którzy stanęli na najniższym stopniu podium.
Stefanowi jak do tej pory nie wiedzie się też w Pekinie. Na normalnej skoczni podczas treningów niby prezentował się dobrze. Jednak podczas konkursu olimpijskiego ponownie czegoś zabrakło i skończył na dziesiątym miejscu. Wydawało się, że swój pierwszy olimpijski krążek wywalczy w konkursie mieszanym. Ale przez dyskwalifikację Danieli Iraschko-Stolz ponownie musiał obejść się smakiem. Zatem Austriak ciągle czeka na swój premierowy medal igrzysk. Tak, Matthew Soukup z Kanady posiada taki krążek. Kraft, który z po zakończeniu kariery z pewnością będzie uchodził za jedną z legend tego sportu, jeszcze nie może poszczycić się podobnym osiągnięciem.
A gdzie w tym wszystkim są Polacy? Nasza sytuacja wygląda podobnie, jak w przypadku skoków na normalnym obiekcie w Pekinie. Podczas treningów skakali generalnie nieźle – Stoch, Kubacki i Żyła potrafili załapać się do pierwszej dziesiątki. Pierwszy z nich powtórzył ten wyczyn w kwalifikacjach. Ale trudno powiedzieć, by nasi rodacy grali w tych próbach pierwszoplanowe role. Tylko czy z tego względu powinniśmy ich przekreślać? Przecież Dawid Kubacki w sesjach treningowych na skoczni K95 również nie błyszczał, a na zawodach ostatecznie wyskakał medal. Nie mielibyśmy nic przeciwko temu, gdyby któryś z Polaków ponownie sprawił nam taką niespodziankę.
SZYMON SZCZEPANIK
Fot. Newspix
Czytaj też: