Reklama

Dawid Kubacki. Patron spraw beznadziejnych i wielkich niespodzianek

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

06 lutego 2022, 16:03 • 8 min czytania 9 komentarzy

Już w czasach juniorskich za zdecydowanie większe talenty uznawano innych skoczków. Potem czekał lata, jego kariera wydawała się stracona dla wielkich momentów. I gdy się wreszcie doczekał, to okazało się, że ma talent do sprowadzania sukcesów odnoszonych w chwili, gdy już nikt na nie nie liczył. Oto Dawid Kubacki, patron spraw beznadziejnych i wielkich niespodzianek. 

Dawid Kubacki. Patron spraw beznadziejnych i wielkich niespodzianek

Maciej Kot. Jego brat, Jakub. Grzegorz i Krzysztof Miętusowie. Oraz szereg innych skoczków. Każdego z nich przed laty uznawano za gościa z większym potencjałem niż Dawid Kubacki. Brązowy medalista olimpijski od dziecka skakał nieźle, ale w porównaniu do rówieśników był stosunkowo przeciętnym zawodnikiem, choć całkiem harmonijnie przechodził kolejne szczeble kariery – Lotos Cup, FIS Cup, Puchar Kontynentalny i wreszcie Puchar Świata, w którym debiutował w 2009 roku w Zakopanem (był tam 49.).

Ale żeby ktoś miał liczyć na to, że w przyszłości będzie zdobywać najważniejsze medale? Nie no, bez przesady.

Mówimy o skoczku, który w mistrzostwach świata juniorów – gdzie nasi zawodnicy regularnie zajmowali wysokie miejsca i zdobywali medale – nigdy nie wszedł do drugiej serii. Zresztą początkowe występy w Pucharze Świata też zdawały się potwierdzać krążącą o nim opinię. Na pierwsze punkty w karierze czekał aż trzy lata od debiutu. A przecież wchodził do rywalizacji w okresie, gdy pojawiały się kolejne „cudowne dzieci”, na czele z Gregorem Schlierenzauerem, który w wieku niespełna 18 lat był już jednym z najlepszych skoczków świata.

Reklama

Kubacki szedł zupełnie inną drogą, był przy tym niezwykle cierpliwy, ale też potrafił wychodzić z momentów, które innych by pokonały. Choć w 2013 roku w końcu coś drgnęło i stał się medalistą mistrzostw świata (brąz w drużynie), to niedługo potem wszystko w jego karierze się popsuło. Skakał źle, miał problemy z techniką, nic mu nie wychodziło. Wybijał się w górę, wysoko, ale potem spadał niczym kamień w wodę. Łukasz Kruczek się poddał, uznał, że nie może zabierać takiego skoczka na zawody Pucharu Świata.

Dla wielu Kubacki stał się sprawą beznadziejną, nie do naprawienia. Fani mówili, że jest jak worek kartofli, tworzyli kolejne memy, niektórzy nawet go wyzywali. On sam jednak nadal wierzył. A tę wiarę podsycał w nim Maciej Maciusiak, który wziął go pod swoje skrzydła.

*****

Technikę poprawiono, Kubacki wrócił do Pucharu Świata. Dalej nie walczył o wysokie cele, ale na powrót stał się skoczkiem solidnym, na którego można było liczyć choćby w konkursach drużynowych. W nagrodę w Lahti w 2017 roku został mistrzem świata w drużynie. Ale przecież on wiedział – i wiedzieli wszyscy, którzy jego sytuację obserwowali – że mało brakowało, by go tam nie było.

Zaraz po zakończeniu sezonu zimowego[2014/15] powiedziałem sobie dość – albo coś zmienię, albo zostanę po prostu przeciętnym skoczkiem. Przeanalizowałem parę rzeczy, doszedłem do kilku wniosków i rozpocząłem mocną pracę nad sobą. Oczywiście byłem zaskoczony i musiałem przetrawić to, że zostałem przesunięty do kadry B, ale jednocześnie uznałem, że nowy trener, nowy sztab i nowa koncepcja moich skoków może przynieść rezultaty. Usiedliśmy, porozmawialiśmy i wprowadzamy ustalenia w życie. Jak widać – skutkuje. Dużo daje mi także systematyczna współpraca z psychologiem – mówił wtedy.

Po mistrzostwie świata z Lahti jego kariera nabrała tempa. W kolejnym sezonie wreszcie stanął na podium Pucharu Świata, a w klasyfikacji generalnej był dziewiąty. Został też medalistą igrzysk olimpijskich, znów w drużynie, ale jednak. Od tamtej pory już nie zwalniał. W sezonie 2018/19 wreszcie wysunął się na pierwszy plan. Kiedy beznadziejna wydawała się walka z Ryoyu Kobayashim, który zdawał się nie do zatrzymania, to on – przy okazji odnosząc pierwszy w karierze triumf w konkursie Pucharu Świata – zatrzymał Japończyka i okazał się najlepszy w Predazzo.

Reklama

Na taki triumf czekał niemal 10 lat od debiutu. Wielu innych skoczków dawno by zrezygnowało. On nie, trzymał się skoków, nawet gdy wydawało się, że to sprawa beznadziejna. Wkrótce mieliśmy się przekonać, że Dawid właśnie w takich spisuje się najlepiej.

*****

Bo to w tamtym sezonie rozgrywano przecież mistrzostwa świata. Konkurs w Seefeld, na normalnej skoczni, był prawdopodobnie najbardziej szalonym w dziejach. Jasne, całkowicie wypaczyły go warunki, zarówno w pierwszej, jak i – zwłaszcza – drugiej serii. Ale my nie mieliśmy prawa na to narzekać. W końcu to właśnie dzięki temu stało się coś, co zapamiętamy na zawsze. A Dawid Kubacki tym bardziej.

Bo sytuacja była przecież absolutnie beznadziejna. 27. miejsce po I serii. Tylko szaleniec myślałby o tym, że da się coś tam jeszcze osiągnąć. Kubacki szaleńcem nie był – drugi skok oddawał bez wielkiej nadziei na cokolwiek, ale postarał się polecieć jak najdalej, w końcu zawsze milej wygląda miejsce w drugiej dziesiątce, niż pod koniec najlepszej „30”. Skoczył 104,5 metra – o 11 metrów dalej niż w I serii.

Wiecie, co sobie wtedy myśleliśmy? „Cholera, gdyby tak było też w poprzednim skoku, walczyłby o medal”. Byliśmy przekonani, że to wszystko na nic. Bo przecież niemożliwe zdawało się osiągnięcie czegokolwiek w tym konkursie. Gdy jednak Dawid podnosił się, miejsce po miejscu, zaczęliśmy myśleć, że może awansuje do najlepszej „10”. A gdy do niej wszedł i kolejni zawodnicy nie dawali sobie rady w gęsto padającym śniegu – sprawa nie prezentowała się już tak beznadziejnie.

Jasne, „nigdy się nie poddawaj” to utarty slogan. Ale w sporcie sprawdza się niesamowicie często. I tak właśnie było tamtego dnia. Gdyby Kubacki drugi skok odpuścił, nie zostałby mistrzem świata. Gdyby stwierdził, że nie ma sensu już o nic walczyć, nie odniósłby największego sukcesu w karierze, na podium stając razem zresztą z Kamilem Stochem, który też zaliczył ogromny awans.

Tamten konkurs był w pewnym sensie podsumowaniem jego kariery – nikt na niego już nie liczył, wszystko wydawało się stracone. A on jakimś cudem osiągnął znacznie więcej, niż się po nim spodziewano.

A co w tym wszystkim było najlepsze? Że na tym wcale nie zamierzał poprzestać.

*****

Sezon 2019/2020. Puchar Świata dla Dawida Kubackiego zaczął się nieźle – w pierwszych trzech konkursach był 7., 12. i 5. Solidne wyniki, całkiem niezłe wejście w sezon, biorąc pod uwagę, że Polacy zwykle rozkręcali się czasem. Ale potem? Potem z konkursu na konkurs było coraz gorzej. W kolejnych trzech był 17., 14. i 22. W ostatnim przed przerwą świąteczną wylądował na samym końcu stawki – zajął 47. lokatę. A to był przecież Engelberg, uznawany powszechnie za miejsce, gdzie nasi reprezentanci skaczą znakomicie.

Czy ktoś mógł przed Turniejem Czterech Skoczni uznać Dawida za faworyta? Nie, nie mógł. Nie było ku temu żadnych podstaw. A jednak…

Kubacki znów pokazał, że sukcesy odnosi wtedy, gdy wydaje się, że nic mu nie sprzyja. W Oberstdorfie był trzeci, w Garmisch-Partenkichen to powtórzył. W Innsbrucku wspiął się już na drugie miejsce. I wreszcie w Bischofshofen, walcząc o triumf w całej imprezie, wygrał w fantastycznym wręcz stylu. Nie pozostawił wątpliwości co do tego, że jest najlepszy. To już nie był triumf jak w Seefeld, gdzie pomogły mu warunki, uśmiechnęło się szczęście.

To było jego własne zwycięstwo, odniesione jednak wbrew wszelkim przewidywaniom ekspertów. Kubacki znów wychynął z cienia.  Z drugiego, może nawet trzeciego szeregu. I długo do niego nie wracał – z podium nie zszedł jeszcze przez sześć kolejnych konkursów po niemiecko-austriackiej imprezie.

*****

Beznadziejną sprawą wydawały się też jednak tegoroczne igrzyska olimpijskie. Nie tylko dla niego, dla Polaków w ogóle. Nasi skoczkowie prezentowali się słabo, trudno było wierzyć w medale. A jeśli już – to na pewno nie ten Kubackiego. W seriach próbnych w Pekinie dobrze prezentował się Kamil Stoch, daleko skakał też Piotr Żyła. Dawid był co najwyżej solidny.

W tym sezonie sporo już przeszedł. Wyników nie było, do tego przechorował COVID, męczył się z własną techniką skoku. Na 14 konkursów, w których wziął udział, siedmiokrotnie nie wszedł do drugiej serii! Najlepszy wynik zanotował w Niżnym Tagile, na inaugurację sezonu. Był tam 13. W Willingen, tuż przed wylotem do Chin, zajmował 27. i 14. miejsce. Do tego doszła sprawa sprzętu, na czele ze słynnymi już butami, których Polacy nie mogli użyć. Wydawało się, że jego najlepszym momentem z igrzysk będzie… przywiezienie Oli Król kołdry, która nie uczulała naszej snowboardzistki.

Ale już właściwie to, że w Pekinie się znalazł, było jakimś osiągnięciem.

– Nie wiedziałem, czy w ogóle tu pojadę. Cały ten sezon – to jak nie szło, mimo że pracowałem… Jestem naprawdę szczęśliwy, że ta praca się opłaciła. Oddałem dwa najlepsze skoki w tym sezonie właśnie w tym momencie, w którym ich potrzebowałem. Wyjadę stąd z medalem indywidualnym. To jest piękne – mówił na antenie Eurosportu, już po swoim medalu. Dodawał jednak, że to nie tak, że wierzył zawsze, niezmiennie. – Nie było momentów zwątpienia w to, że muszę pracować dalej. Były jednak takie, że nie miałem stuprocentowej pewności, że to w końcu ruszy.

Dziś po pierwszej serii był ósmy. Miał trochę szczęścia, skakał wcześnie, jeszcze w lepszych warunkach, niż kończąca pierwszą serię grupa. Swoimi decyzjami pomogło mu też nieco jury, faworyci mieli spore problemy. Gdy jednak w drugiej serii skoczył 103 metry, wydawało się, że może powalczyć o podium. Do trzeciego Kamila Stocha tracił w końcu ledwie 3,2 punktu. I faktycznie na pudle wylądował, awansując z ósmego miejsca. Oddał skoki, których nikt po nim nie oczekiwał. Nikt nie wierzył. Nawet on sam.

– Czy jestem specjalistą od ataków? Trudno mi to teraz z mojej pozycji ocenić. Dziś zaatakowałem, choć do ostatniej chwili w to nie wierzyłem. Stałem pod skocznią z Piotrem, on mówił, że będzie medal, a ja powtarzałem, że ciężko. Gdybym prowadził do skoku Kamila to tak, ale przeskoczył mnie Manuel Fettner… Mówiłem, że Kamil sobie poradzi, będzie miał medal, trzymałem za to kciuki. Wyszło inaczej, musiałem czekać na skok Petera, opłaciło się. 

Powtórzmy: opłaciło się. Opłaciło się harować. Opłaciło do końca atakować, walczyć. Niekoniecznie wierzyć, bo przecież sam Dawid przyznał, że tej wiary momentami nawet jemu brakowało. Najpierw przed igrzyskami, gdy zupełnie nie szło. A potem na nich, kiedy był pewien, że rywale go wyprzedzą. Sprawa kilkukrotnie w tym sezonie wydawała się beznadziejna. A jednak z tej beznadziei wyłonił się medal.

Nie złoty, jak w Seefeld, ale kto wie, czy nie najcenniejszy w jego karierze.

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Szymon Szczepanik
2
Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Inne sporty

Polecane

Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Szymon Szczepanik
2
Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]
Polecane

Zniszczoł: Skłamałbym, jakbym powiedział, że nie stresowała mnie nowa rola w kadrze

Szymon Szczepanik
0
Zniszczoł: Skłamałbym, jakbym powiedział, że nie stresowała mnie nowa rola w kadrze

Komentarze

9 komentarzy

Loading...