Jeżeli po wczorajszych skokach mężczyzn, postanowiliście dziś obejrzeć pierwsze w historii igrzysk drużynowe zawody mieszane, to z pewnością nie poczuliście się zawiedzeni, bowiem w tym konkursie skoki pań trzymały w napięciu o wiele dłużej. Było tak – zawodniczki oddawały swoje próby, starały się w powietrzu o jak najlepszy rezultat, ale ich prawdziwa walka o wynik zaczynała się dopiero po lądowaniu. A przeciwnik był najbardziej wymagający z możliwych. Oto w kontenerze, służącym za pomieszczenie do kontroli sprzętu, stała ona, uzbrojona w linijkę. Prawdziwy kiler, postrach nawet najlepszych skoczkiń. Bo musicie wiedzieć, że karty w konkursie rozdawała nasza rodaczka – Agnieszka Baczkowska. Lecz choć praca Polki wywróciła wyniki konkursu do góry nogami, to z formalnego punktu widzenia polska kontrolerka miała rację.
Każdy sztab wie, że przepisy dotyczące strojów są bardzo restrykcyjne, a sędziowie nie mogą celowo przeoczyć nawet najmniejszego uchybienia w tej kwestii. Nawet jeżeli jest ich sporo – jak miało to dziś miejsce – i połowa reprezentacji kończy z nieuznawanymi skokami. Inna kwestia, że czasami kontrolerzy istotnie potrafią doczepić się do najmniejszych detali. Mika Jukkara – który również był obecny na zawodach – potrafi odstawić niezłą manianę podczas kontroli. Ale okazało się, że w swojej skrupulatności Fin, który odpowiadał za kontrolę skoczków, nie dorasta do pięt polskiej koleżance po fachu, która sprawdzała, czy kombinezony pań są zgodne z regulaminem. I nie było dla niej świętych krów.
Na pierwszy ogień poszła Sara Takanashi. Japonka skoczyła świetnie. 103 metry uplasowały jej drużynę na pozycji lidera oraz dawały zawodniczce nadzieję na przełamanie własnej olimpijskiej klątwy. Ale wtedy do gry weszła czujna Baczkowska i zaprosiła ją na kontrolę. I Azjatka została odstrzelona. A później jej los podzieliła Austriaczka Daniela Iraschko-Stolz.
Wtedy można było się śmiać, że polska kontrolerka robi wszystko, by Polacy zajęli jak najwyższą lokatę w konkursie. Ale oczywiście, nic takiego nie miało miejsca – Baczkowska po prostu wykonywała swoją pracę. Wpływającą na wyniki i dla wielu kibiców kontrowersyjną. Ale skoro już zauważyła pewne nieścisłości w kombinezonach, to chyba gorzej by o niej świadczyło, gdyby odwróciła wzrok i udawała, że wszystko jest w porządku.
– Żadna dyskwalifikacja nie jest miła. Człowiek zna te dziewczyny od wielu lat. Naprawdę trudno jest przekazywać zawodniczkom, że nie przeszły kontroli sprzętu. Ale na tym też polega moja praca, chociaż po ludzku bardzo mi zawodniczek szkoda. Przykro mi, że to wszystko stało się na igrzyskach. Ale teamy próbują być na limicie, wykorzystać wszelkie możliwości, a jeśli ktoś te limity przekracza, to musi zostać zdyskwalifikowany – powiedziała Baczkowska w rozmowie ze sport.pl
Efektem ubocznym było to, że nasza kadra, którą tworzyli Nicole Konderla, Dawid Kubacki, Kinga Rajda i Kamil Stoch, miała sporo łatwiejsze zadanie w wywalczeniu wyższej pozycji. Zatem po skoku Kubackiego, Polska znajdowała się sensacyjnie nad Austrią oraz Japonią! Sęk w tym, że chociaż żaden z naszych zawodników nie został zdyskwalifikowany, to Polska drużyna również notowała wyniki, jakby występował w niej jeden skoczek mniej, niż u najlepszych zespołów. Weźmy za przykład skok Konderli, która pokazała się na skoczni w pierwszej grupie zawodniczek. Skoczyła słabiej nawet od Chinki. Zdobyła blisko dwa razy mniej punktów, niż Słowenka!
Druga z naszych skoczkiń – Kinga Rajda – wcale nie była wiele lepsza. Kiedy jej koleżanki z innych krajów latały sobie za dziewięćdziesiąty metr, Polka skoczyła 80.5 metra. Na skoczni K95. A najlepsze, że i tak można było uznać jej skok za spory progres. Dwa dni wcześniej nie dobiła nawet do 70. metra…
Na nasze szczęście, podczas kontroli u Baczkowskiej tym razem wpadła Niemka – Katherina Althaus. Tym samym, po jednym dobrym skoku Dawida oraz dwóch tragicznych w wykonaniu naszych reprezentantek, do grona wyprzedzonych przez nas krajów dołączyli Niemcy. Ale w przeciwieństwie do Austrii i Japonii, oni nie zdążyli odrobić strat na tyle, by awansować do drugiej serii. Zawody zakończyli na dziewiątym miejscu, wyprzedając zaledwie Chiny.
W drugiej serii ostra niczym chirurgiczny skalpel linijka Agnieszki Baczkowskiej wycięła z konkursu dwie reprezentantki Norwegii – Annę Odine Stroem i Silje Opseth . Obie w swoich pierwszych próbach skoczyły ponad dziewięćdziesiąt metrów, a Skandynawowie walczyli wtedy o drugie miejsce – prowadząca Słowenia była poza zasięgiem wszystkich. I w obliczu tego, co spotkało ich najpoważniejszych rywali, pewnie by je wywalczyli. Ale nic z tego jednak nie wyszło…
A gdzie w tym wszystkim była Polska? Niestety, działania naszej rodaczki nie “pomogły” nam w zdobyciu medalu. Bo o ile Dawid Kubacki i Kamil Stoch w drugiej serii skakali na dobrym poziomie, to Konderla i Rajda w dalszym ciągu skutecznie niwelowały wysiłki swoich kolegów, na skoczni K95 lądując ponad dwadzieścia metrów przed punktem konstrukcyjnym.
Mało tego, dyskwalifikacje z uwagi na sprzęt ominęły Słoweńców. Choć Ursa Bogataj, świeżo upieczona mistrzyni olimpijska, również była na kontroli. Baczkowska stwierdziła, że Bogataj skacze w regulaminowym kombinezonie. Przez to konkurs stracił na emocjach w kontekście walki o pierwsze miejsce. Przy takim obrocie spraw, Słoweńcy odstawili drugi Rosyjski Komitet Olimpijski o ponad 110 punktów. A trzecią Kanadę o przeszło 150 oczek.
TO BYŁA KOMPROMITACJA
Co się pośmialiśmy oglądając te zawody, to nasze, ale teraz coś całkiem na serio. Oczywiście, że nie oskarżamy pani Agnieszki Baczkowskiej o to, że celowo starała się wypaczyć wynik konkursu, czy też sprzyjała Polakom. Nie – ona po prostu skrupulatnie wykonywała swoją pracę. Ta praca skutkowała dramatem niektórych zawodniczek. Widok zapłakanej Takanashi, która straciła kolejną ogromną szansę na medal, ściskał za serce.
Praca Baczkowskiej to nie jest jej kompromitacja jako kontrolera. To udowodnienie niedorzeczności całego systemu kontroli sprzętu.
Przecież te same zdyskwalifikowane zawodniczki jeszcze dwa dni temu brały udział w konkursie indywidualnym. Żadna z nich nie została wykluczona za kombinezon, a jesteśmy przekonani, że skakały w tych samych strojach. I jakoś nie chce nam się wierzyć, że żadna z nich po sobotnim konkursie – lub w jego trakcie – nie została zawołana do kontroli. To jak to jest – wtedy kombinezony były regulaminowe, a teraz już nie są?
– Nie wszystkie zawodniczki są kontrolowane w konkursie indywidualnym. Nie da się sprawdzić wszystkich 40 skoczkiń z pierwszej serii i 30 z drugiej. Dlatego wtedy niektórym się upiekło. A niektóre założyły, że skoro już dwa dni temu były kontrolowane, to może tym razem im się uda. Niestety, nie udało się – odbija piłeczkę kontrolerka.
Istotnie, konkurs drużyn mieszanych to zawody w których panie i panowie skaczą naprzemiennie grupa po grupie. A to daje organizatorom sporo więcej czasu na sprawdzenie większej liczby zawodniczek. Ale według nas, problem leży gdzie indziej.
Obecne przepisy są na tyle wyśrubowane, że każde odstępstwo od normy, każdy gram czy milimetr długości może wiązać się z dyskwalifikacją. A ta następuje wtedy, kiedy strój choć trochę za bardzo odstaje od ciała zawodnika. W połączeniu z faktem, że w skokach narciarskich panuje technologiczny wyścig zbrojeń, każdy sztab i zawodnik stara się nagiąć je do granic możliwości. Chodzi tu na przykład o słynne już przyleganie kombinezonu do ciała, gdzie dochodzi do absurdów. I to w obie strony. Zawodnicy chcieliby skakać w jak najszerszych strojach, zwiększających powierzchnię aerodynamiczną.
Z drugiej strony FIS dąży do tego, by kostium możliwie jak najbardziej przylegał do ciała. A przecież skoczkowie i skoczkinie to nie kulturyści. Bardziej obfity obiad może sprawić, że założony kombinezon będzie zgodny z przepisami. Z kolei mocniejszy trening, przy którym skoczek spali więcej kalorii, albo wizyta w saunie mogą spowodować, że ten sam strój będzie już nieprzepisowy. Ba, tak może się stać nawet wtedy, kiedy zawodnik przyjmie nieodpowiednią sylwetkę podczas kontroli i któraś część kombinezonu będzie za bardzo odstawała od jego ciała.
To jest paranoja. Czy te przepisy nie powinny być niczym same stroje – bardziej elastyczne? Przecież skoro Sara Takanashi została w sobotę dopuszczona do skakania, to co ta dziewczyna mogła zmienić? Nie twierdzimy, że kontrole nie są potrzebne – okej, niech one będą. Jednak trudno nie odnieść wrażenia, że FIS pod tym względem wyraźnie się zagalopował i wystawia całą dyscyplinę na pośmiewisko.
SŁÓWKO O SPORCIE
Na zakończenie wypada nieco więcej napisać o sporcie, choć same skoki zostały skutecznie przyćmione przez zamieszanie związane z dyskwalifikacjami.
Zwyciężyli wspomniani Słoweńcy, więc Ursa Bogataj wraca do kraju jako podwójna mistrzyni olimpijska, a Peter Prevc powetował sobie wczorajszą porażkę o pół punktu z Dawidem Kubackim w walce o brązowy medal. Jak wspomnieliśmy, przewaga ponad 110 punktów nad Rosyjskim Komitetem Olimpijskim to była przepaść. Mało tego, nawet gdyby pierwszy skok Takanashi został zaliczony, to Słowenia i tak zwyciężyłaby zawody nad Japonią z czterdziestoma punktami przewagi.
Japońskiej skoczkini na wielkich imprezach nie opuszcza zaś pech, gdyż jej zespół skończył na czwartej pozycji. Brązowe medale sensacyjnie wywalczyła reprezentacja Kanady. I – pomimo zaistniałych okoliczności – jest to świetna historia. Gdyby ktoś przed igrzyskami powiedział nam, że Mackenzie Boyd-Clowes i Matthew Soukup z najważniejszej imprezy czterolecia wrócą z medalami, to stwierdzilibyśmy, że chyba przedawkował syrop klonowy. Tymczasem sympatyczni skoczkowie zza oceanu, którzy na co dzień trenują w półamatorskich warunkach, stanęli na podium najważniejszej zimowej imprezy na świecie.
Polacy zakończyli konkurs na szóstym miejscu. I cóż, te zawody były kolejnym dowodem na to w jak dramatycznym stanie znajdują się kobiece skoki nad Wisłą. Kiedy Kinga Rajda oddała skok na 80,5 metra poczuliśmy… ulgę, że nasza zawodniczka nie zawaliła skoku aż tak, jak można się było tego spodziewać. Wciąż mówimy o lądowaniu daleko przed punktem K, ale po prostu tak niskie oczekiwania mieliśmy względem naszych skoczkiń.
Japonii wystarczyło siedem zaliczonych skoków, by nas wyprzedzić. Tak samo Austrii, która zajęła piąte miejsce. Norwegia również pokonałaby Polskę w siedmiu próbach, ale tam akurat dyskwalifikacje były dwie. Zresztą, jaka Norwegia, jaka Austria? W pierwszej serii Chinka skoczyła lepiej od naszej zawodniczki. Już nie chce nam się bardziej pastwić zarówno nad podopiecznymi kadry Łukasza Kruczka, jak i odpowiedzialnym za nie szkoleniowcem. Ich występ na tych igrzyskach zrobił to wystarczająco dosadnie.
Zatem zawody były emocjonujące, ale nie do końca takiego rodzaju emocji oczekiwaliśmy. Obfitowały w zaskakujące rezultaty, jednak nie wynikały one bezpośrednio z samej rywalizacji. A głównym aktorem widowiska była Polka. Ale niestety, nie miała na sobie ani nart, ani kasku, ani kombinezonu. Ona tylko sprawdzała czy parametry strojów zawodniczek zgadzają się z chorymi przepisami.
Fot. Newspix
Czytaj także: