Przerwa zimowa oznacza, że uwaga kibiców skupia się na sprawach transferowych i sparingach, których każda drużyna w tym czasie sobie nie szczędzi. Rozwój technologii sprawia, że ci najbardziej zainteresowani coraz częściej mogą śledzić sprawdzian swojego zespołu w transmisji na żywo. A skoro tak, dyskusji na temat gry, wyniku i postawy poszczególnych piłkarzy jest jeszcze więcej niż 10-15 lat temu. Siłą rzeczy wyciąga się jakieś wnioski i buduje określone oczekiwania. Dotyczy to także mediów, zwłaszcza tych lokalnych. Pytanie, czy ma to jakikolwiek sens.
Jaka jest specyfika “polskich” sparingów? Kiedy ich wyniki najbardziej myliły? Co może zgubić w ocenie takiego meczu? Którzy piłkarze na chwilę mogą zyskać poprzez sparingi? Czy warto je zamykać? Czy jest sens jeździć zimą w ciepłe kraje i grać potem ligę w minusowych temperaturach? Jak to jest z sędziami i krewkimi rywalami? Między innymi na te pytania odpowiadali nasi rozmówcy.
Sparingi polskich klubów
Orest Lenczyk mawiał podczas przygotowań, że “kto ma formę teraz, ten ma problem”. Łukasz Surma, rekordzista Ekstraklasy pod względem liczby występów, zawsze z olbrzymią rezerwą podchodził do wyników ze spotkań kontrolnych. – Im słabiej jest w sparingach, tym często lepiej w lidze – powtarzał, dodając, że to byłoby wręcz dziwne, gdyby już wtedy gra wyglądała super po ciężkiej pracy wykonanej na obozie.
– Może nie jest to reguła, ale często tak jest, że gdy nie idzie w sparingach, to idzie w lidze. Choćby teraz latem w Jagiellonii tak było. Jeśli mnie pamięć nie myli, wygraliśmy dopiero ostatni sparing, a mimo to w Ekstraklasę weszliśmy dobrze, bo po trzech meczach mieliśmy siedem punktów – potwierdza nam trener Ireneusz Mamrot.
I dodaje: – Wyniki sparingów nie mają żadnego znaczenia. Nie chcę wbijać szpilki kibicom, wiadomo, że oni podchodzą do tematu bardziej emocjonalnie, ale czasami mogliby pewne rzeczy mocniej przeanalizować. Trenerzy często w tym okresie testują nowe ustawienia i warianty personalne, nikt w pierwszych sparingach nie wystawia optymalnej jedenastki. Różne są też sposoby przygotowania do meczu. Niektórzy jeszcze dzień przed mają ciężkie treningi i potem to widać na boisku. Nieraz przeciwnik był świeższy od nas, co miało duże znaczenie, a czasami my już mieliśmy lżejsze nogi, bo tamci później zaczynali ligę. Okej, powiedzmy, że ostatni sprawdzian przed ligą może być już przynajmniej w pewnym stopniu miarodajny. Forma na pewno jeszcze nie jest optymalna, ale wyjściowa jedenastka przeważnie jest już zbliżona do tej, która ma się pojawić w lidze.
CZY DA SIĘ OBRONIĆ MAMROTA? LICZBY SUGERUJĄ, ŻE MOŻNA SPRÓBOWAĆ
– Moim zdaniem też nie ma co zbyt dobrze wyglądać w okresie przygotowawczym. Nie prowadziłem statystyk, ale wydaje mi się, że potem w lidze lepiej grały zespoły, które nie zachwycały w sparingach niż te, które podczas przygotowań imponowały formą. Trudno na sparingowej podstawie zawyrokować, co drużyna pokaże w danej rundzie, ale na pewno takie wygrane podnoszą morale w szatni – mówi nam Adam Kokoszka, 11-krotny reprezentant Polski, mistrz Polski z Wisłą Kraków, mający łącznie 165 występów na ekstraklasowych boiskach.
Wyniki są bez znaczenia, poza skrajnościami
Marek Wasiluk również uważa, że imponująca forma w sparingach to potencjalne pchanie się w kłopoty, ale absolutnie nie lekceważy ich znaczenia. – Nie do końca się zgadzam z opinią, że wynik nie ma znaczenia. Wiadomo, że różne są etapy przygotowań, nogi niosą lub nie niosą, ale takie okoliczności służą u sportowca przełamywaniu barier we własnej mentalności. Jeżeli ci nie idzie i fizycznie jesteś zajechany, ale przewalczysz to w głowie, wiele zyskujesz, ponieważ możesz dać z siebie więcej w krytycznym momencie. W meczu ligowym w 85. minucie też potem może być ciężko, jednak mentalnie jesteś już odpowiednio nastawiony i nawet w takich okolicznościach idziesz do przodu, pokonujesz swoje ograniczenia. Pod tym kątem sparingi są bardzo pożyteczne. Wynik nie musi być miarodajny, ale mimo wszystko jako sportowiec zawsze dążysz do zwycięstwa. Nigdy nie grałem w sparingach na pół gwizdka, zwłaszcza że trwała rywalizacja o miejsce w składzie i każdy walczył o swoje – przekonuje mistrz kraju ze Śląskiem Wrocław, a obecnie trener młodzieży w AP Jagiellonia.
Oczywiście jakieś minimum przyzwoitości obowiązuje zawsze. Są granice, których nie wolno przekroczyć bez względu na okoliczności. To przykładowo zrobili piłkarze Ruchu Chorzów, którzy w 2013 roku przegrali aż 2:9 z MSK Żylina i sami przyznawali, że to już była przesada. Musieli się gęsto tłumaczyć i mieli z czego.
Piłkarze Polonii zaszkodzili sobie zwycięstwami
Mniej wytrawnych obserwatorów małe sparingowe sukcesy potrafią mocno zmylić. Pół biedy, jeśli chodzi o kibiców czy dziennikarzy. Gorzej, jeśli na tej podstawie swoje oczekiwania buduje właściciel klubu. A tak właśnie było w Polonii Warszawa Józefa Wojciechowskiego. Gdy w lutym 2011 jego piłkarze pokonali 1:0 mistrza Rosji Zenit St. Petersburg, apetyty szefa “Czarnych Koszul” zostały mocno rozbudzone.
– Najniższy na boisku Ebi Smolarek trafił głową po rzucie rożnym i wygraliśmy. Może nie byliśmy tłamszeni przez rywala, ale generalnie zbyt wielu sytuacji w tym meczu nie mieliśmy. Wynik jednak się zgadzał – wspomina Adam Kokoszka. – Po sparingu prezes Wojciechowski myślał już pewnie, że Polonia zdobędzie mistrzostwo. Zenit znajdował się na topie, miał wielkie nazwiska w składzie, dobrze pokazywał się w europejskich pucharach. Prezes chodził, opowiadał, zrobiliśmy na nim wrażenie. Tak bardzo się ucieszył z naszego zwycięstwa. Zaprosił nawet całą drużynę na kolację do restauracji, było obficie.
Rzeczywistość okazała się brutalna. Polonia zaczęła od bezbramkowego remisu z Górnikiem Zabrze, a potem trzy razy z rzędu przegrywała po 0:1. Holender Theo Bos szybko wyleciał, stery przejął Jacek Zieliński. Wygrał pierwsze cztery mecze, a w jedenastu kolejkach łącznie wywalczył aż 23 punkty (najlepszy wynik w całej stawce za ten okres), ale wystarczyło to na siódme miejsce w tabeli. Może gdyby Zieliński od razu pracował przy Konwiktorskiej, na koniec byłyby europejskie puchary.
W pewnym sensie historia powtórzyła się pół roku później. W lipcu 2011 Polonia wygrała 2:1 z Borussią Dortmund, która zaczęła z Robertem Lewandowskim w ataku. Wojciechowski ponownie uwierzył, że ma zespól na miarę mistrzostwa. Początek rozgrywek był taki sobie, ale na koniec rundy jesiennej “Czarne Koszule” przegrały tylko jeden z ośmiu meczów. Wiosnę zaczęły od pokonania ŁKS-u (czwarte zwycięstwo z rzędu) i zajmowały drugie miejsce w tabeli ze stratą czterech punktów do prowadzącego Śląska. Naprawdę mogło się wydawać, że tytuł jest w zasięgu. Potem jednak nadszedł trochę gorszy okres i jak zawsze niecierpliwy prezes działał szybko – zwolnił Zielińskiego po porażce 0:3 w Kielcach. Sezon dokończył Czesław Michniewicz, ale niczego znaczącego nie wskórał i skończyło się na szóstej lokacie. Rok później Polonia na oparach rozegrała swój ostatni ekstraklasowy sezon, nie dostała licencji i zaczęła tułaczkę po niższych ligach.
Najlepsi nie grają na sto procent
Może gdyby nie te dwa sparingowe triumfy, Wojciechowski nie miałby na starcie aż tak wygórowanych oczekiwań i jego rozczarowanie byłoby później mniejsze. Może gdyby miał świadomość, że jego piłkarze przeciwko takim firmom jak Zenit czy BVB grali niemalże jak o punkty, a dla drugiej strony był to zwykły dzień w biurze, potrafiłby z większym dystansem podejść do tematu.
Nie ma się co czarować: jeśli polski klub pokonuje towarzysko dużą markę, musi się na to złożyć wiele sprzyjających okoliczności. W pierwszej kolejności takie, że zaangażowanie z obu stron nie jest identyczne. – Często tak bywa. Miałem okazję zmierzyć się na przykład z Lokomotiwem Moskwa i kilkoma innymi drużynami ze Wschodu. Przeważnie miały w składzie wielu Brazylijczyków. Ich granie zawsze cieszy i bawi, ale w sparingach nie włączą piątego biegu, żeby nie przeszarżować i nie zrobić sobie krzywdy. Prezentowali inną kulturę gry, byli w stanie robić różnicę umiejętnościami, my musieliśmy niwelować to fizycznością i zaangażowaniem. Gdyby podkręcili tempo do stu procent, raczej żaden polski klub nie byłby w stanie z nimi rywalizować – przyznaje Marek Wasiluk.
– Jako trener zawsze wyczujesz, czy twój przeciwnik jest zaangażowany na sto procent. Zespoły niżej notowane wolicjonalnie często kogoś takiego wtedy przewyższają, bo dla nich to atrakcja. Mierząc się z dobrymi rywalami z zagranicy czasami widziałeś, że chcą przede wszystkim zagrać bez kontuzji i wynik zdecydowanie nie jest dla nich najważniejszy. Liczy się odbycie kolejnej jednostki treningowej i realizacja nakreślonych założeń. Zawsze w takich okolicznościach determinacja drużyny niżej notowanej jest wyższa – potwierdza Ireneusz Mamrot.
Rozbudzone nadzieje
A czy nasi rozmówcy mieli przypadki, gdy ich samych postawa w sparingach potrafiła zmylić w jedną bądź drugą stronę?
Marek Wasiluk: – Od razu przychodzi mi na myśl lato 2010, gdy Cracovię objął Rafał Ulatowski. Byliśmy na obozie w Holandii i tam nasze sparingi z takimi rywalami jak NEC Nijmegen wyglądały bardzo obiecująco. Dobrze prezentowaliśmy się jako drużyna i wszystko zapowiadało, że będzie fajnie. Nie było, ligę zaczęliśmy od sześciu porażek z rzędu. Po części wzięło się to z tego, że Legia otwierała swój stadion w weekend i graliśmy z nią na wyjeździe w 2. kolejce raptem trzy dni po przegranej inauguracji ze Śląskiem Wrocław. Na Łazienkowskiej polegliśmy w kuriozalnych okolicznościach w doliczonym czasie, a po kolejnych kilku dniach dostaliśmy 0:5 z Lechem Poznań. Presja zaczęła rosnąć, wpadliśmy w spiralę porażek. Gdybyśmy jeszcze raz mogli rozegrać tamten sezon po tak przepracowanym obozie, na pewno by się to nie powtórzyło.
Ireneusz Mamrot: – W Ekstraklasie rozbudzenia apetytów po sparingach sobie nie przypominam, ale pamiętam taką historię w Chrobrym Głogów. Mieliśmy dużo sprawdzianów z zespołami z elity, prezentowaliśmy się z nimi naprawdę bardzo dobrze i wydawało się, że w I lidze będzie to owocowało wynikami. Tymczasem w tej ligowej młócce kompletnie nie mogliśmy się odnaleźć i długo czekaliśmy na zwycięstwo. Dlaczego? Z rywalami ekstraklasowymi paradoksalnie grało nam się łatwiej. Zostawiali więcej miejsca, byli bardziej zaawansowani taktycznie. Dziś różnice w tym względzie między pierwszym a drugim poziomem są już mniej widoczne. Wówczas wyglądało to inaczej. To była dla mnie cenna lekcja, że nie powinno się grać sparingów tylko z lepszymi od siebie, bo przyda się także test z kimś, kto się cofnie, zamuruje, będzie więcej faulował i zmusi cię do ataku pozycyjnego.
Trenerów znacznie częściej mogą zmylić poszczególni piłkarze, w jedną bądź drugą stronę. – Miałem sporo sytuacji, w których dany zawodnik świetnie wyglądał podczas przygotowań, wskakiwał do składu i po dwóch czy trzech kolejkach tracił miejsce, bo kompletnie nie pokazywał formy sparingowej. Tutaj kłaniały się kwestie mentalne, odporność na presję i stawkę meczu. Jest też grupa piłkarzy, która ponadprzeciętnie dobrze znosi obciążenia, nie widać po nich większego zmęczenia i w porównaniu do reszty kolegów wyglądają lepiej. Później, gdy od strony fizycznej wszystko się wyrównuje, tracą na tle reszty. Ale bywały również historie pozytywne. Praktycznie w każdym okresie przygotowawczym ktoś wcześniej grający mniej potrafił wywalczyć sobie plac i następna runda była dla niego znacznie lepsza – mówi Mamrot.
Podejrzani sędziowie
Do meczów kontrolnych nie powinno przywiązywać się zbyt dużej wagi również ze względu na okoliczności, w jakich często nasze kluby je rozgrywają podczas zagranicznych obozów. Od lat ich ulubionymi punktem wypadowym jest Turcja, w której raz, że przeciwnicy często dawali się ponieść emocjom, a dwa, że prowadzący zawody potrafili wyczyniać cuda. To samo dotyczyło Cypru. Z materiałów opublikowanych przez Football Leaks wynikało, że w latach 2016-2018 w ustawionych przez organizatorów sparingach brały udział Śląsk Wrocław, Ruch Chorzów i Wisła Płock. Najdziwniejszy był jednak mecz Pogoni Szczecin z Astrą Giurgiu z 2017 roku. Wałki kręcone przez sędziów były tak ewidentne, że piłkarze obu drużyn łącznie trzy razy specjalnie pudłowali z rzutów karnych. Opisywaliśmy tamte wydarzenia na Weszło:
Podczas pierwszej połowy odnotowano nagłe skoki zakładów u jednego z bukmacherów. W pierwszej połowie przy bezbramkowym remisie na to, że w spotkaniu padnie ponad 2,5 gola, w drugiej przy 1:1 na ponad 3,5 bramki. O bardzo podejrzanej sprawie mówi nam dalej Frączczak: – Ja tego nie zauważyłem, ale chłopaki mówili, że na trybunach siedziało czterech gości w kapturach i w pewnym momencie zaczęli klaskać w jeden rytm, jakby dawali jakiś sygnał. A właśnie chwilę po tym był pierwszy rzut karny.
Potem karny został przyznany Pogoni. Czy słusznie? – Wiesz, walczymy o piłkę, upadłem, bo straciłem równowagę, ale karnego bym nie przyznał, ja na pewno bym się o niego nie kłócił. Pomyślałem, że skoro Astra zachowała się fair w stosunku do nas, to ja też przestrzelę. W ogóle jestem pod wrażeniem, jak się zachowali, bo wiemy jak wyglądają niektóre takie sparingi, w meczu Zagłębia było ostatnio pięć czerwonych kartek po bójkach.
– Potem była sytuacja z autem. Piłka nie opuściła boiska, toczyła się przed linią, a liniowy stał metr obok i przyznał im aut. Musiał widzieć, że nie powinno go być, bo miał przecież piłkę przed oczami. Piłkarze Astry go obśmiali, spruli się do niego, żeby normalnie sędziował. I jak wyrzucili aut i chcieli go nam zaraz oddać, ich zawodnik kopnął z pełnej i piłka przeleciała tuż obok głowy tego sędziego. Dali mu znać wyraźnie, żeby się ogarnął.
Adam Kokoszka tak wyrazistych przeżyć nie doświadczył, ale z organizacyjną prowizorką nieraz miał do czynienia. – Zdarzało się, że w Turcji sędzią był ten sam gość, który później w hotelu obsługiwał nas jako kelner.
– Podczas tureckich obozów działy się takie rzeczy z sędziami, że człowiek nie dowierzał. Dyktowali rzuty karne w sytuacjach, w których nawet nie było faulu czy jakiegokolwiek przewinienia w polu karnym. Tym bardziej trzeba mieć do tego dystans – podkreśla Ireneusz Mamrot.
Krewcy rywale ze Wschodu
– Sędziowie z Turcji chwilami gwizdali takie rzeczy, że zastanawiałeś się, czy prowadzą mecz na poważnie, czy załatwiają jakieś bukmacherskie interesy. Dawali dziwne karne czy kartki, co wywoływało frustrację. Nikt tego wtedy nie monitoruje, a odpowiedzialność zawodników jest dużo mniejsza, bo nie pauzujesz za upomnienia, więc do różnych przepychanek dochodziło znacznie częściej. Kiedyś musiałem dostać trzy żółte kartki, żeby zobaczyć czerwoną. Sędzia nie skumał, że już raz mnie upomniał i dopiero za trzecim razem się doigrałem. To był jeden z tych meczów o podwyższonej temperaturze. Sparingi z bałkańskimi zespołami przeważnie były ostre i co najmniej ze dwa razy wszyscy w kółeczku się zbierali, żeby coś sobie wyjaśnić. Ale jak to na boisku: poskaczą, poskaczą i za chwilę się rozejdą – wtrąca Marek Wasiluk.
– Graliśmy kiedyś z drużyną z Azerbejdżanu. Już w pierwszej połowie wysoko przegrywała, zaczynała się frustrować, doszło do zamieszania i sędzia przedwcześnie zakończył pierwszą połowę. W przerwie jednak wszyscy ochłonęli i normalnie dokończyliśmy mecz. Generalnie wiele rzeczy pozostaje wtedy bez konsekwencji. Niektórzy zawodnicy grają bardzo ostro i bezpardonowo, co zwiększa ryzyko kontuzji. Dotyczy to zwłaszcza ekip z Ukrainy. Sędziowie wyrzucają z boiska tylko za naprawdę grube przewinienia. Nie pamiętam, żeby ktoś dostał w sparingu dwie żółte kartki, pomijając faule taktyczne. Są jednak rywale, z którymi się lubimy i zawsze chętnie ze sobą gramy. Tak mieliśmy w Jagiellonii z Viitorulem, z którym mierzyliśmy się już trzy czy cztery razy i nigdy nic złego się nie działo, obie strony się szanują – dodaje Mamrot.
Odcinanie się od świata
Wspominaliśmy na wstępie o tym, że dziś nawet drużyny z niższych lig są w stanie transmitować większość swoich sparingów i dostępność wydarzeń z tego okresu dla kibiców jest tak duża jak nigdy wcześniej. Nadal jednak zdarzają się mecze utajnione, gdy nawet składy nie wychodzą na zewnątrz. Podobnie rzecz ma się z treningami. Czy to naprawdę ma sens, czy to bardziej sztuka dla sztuki?
Adam Kokoszka: – Zimą jest więcej czasu na pracę i są elementy, jak chociażby stałe elementy gry, które można mocniej dopracować i później zaskoczyć nimi przeciwnika. Wiadomo, że na niższych poziomach nikt nie jeździ i nie śledzi treningów, ale jeśli połowa ligi w jednym momencie przebywa w Turcji i każdy każdego może podglądać, to taka decyzja czasami ma sens. Musi to być jednak wyważone, gdy naprawdę chce się czymś zaskoczyć i ma się to dobrze opracowane. Jeżeli robisz coś płynnie, w odpowiednim tempie, to druga strona może być bezradna, nawet jeśli wcześniej rozszyfrowała cię na papierze. Kuba Błaszczykowski polegał na jednym zwodzie, a i tak wszystkich ogrywał. Każdy wiedział, że Arjen Robben schodzi do środka na lewą nogę i to co zmieniało? Nic, Holender robił swoje.
KOKOSZKA: WYMUSZAJĄC ODEJŚCIE Z WISŁY KRAKÓW, PEWNE KIERUNKI SOBIE POZAMYKAŁEM
Marek Wasiluk: – Odnoszę wrażenie, że za bardzo w polskiej piłce skupiamy się na rywalu, a za mało myślimy o tym, żeby samemu tworzyć, kreować i grać według swoich założeń. Dla mnie generalnie takie zamykanie sparingów to ściema. Kto dziś tak naprawdę ma swój powtarzalny styl gry? Raków i może Lech. Poza tym raczej nie ma się z czym ukrywać przed światem. Wolałbym, żeby każdy był w stanie oszukać rywala tym, co ma, a nie tym, czego nie ma. Jestem teraz trenerem młodzieży i doszliśmy do etapu, w którym bardziej uczymy, jak grać w piłkę, a nie jak przeszkadzać rywalowi w graniu w piłkę. Wszyscy w Polsce jesteśmy “zapobiegaczami”, tylko potem nikt nie umie kreować.
Ireneusz Mamrot: – Nigdy nie zamknąłem sparingu, natomiast zdarzało mi się to z treningami. Na pierwszy mecz w rundzie zawsze możesz czymś zaskoczyć. Potem ten efekt mija, bo wszyscy odkrywają karty i kolejni rywale są mądrzejsi.
W trzy tygodnie można dużo zmienić
Inna sprawa, czy w ciągu dwóch lub trzech tygodni naprawdę może się coś diametralnie zmienić w fundamentach zespołu. Niektórzy w to powątpiewają. – Jeżeli chcesz wprowadzić nowy system gry czy nowe ustawienie, to może zadziałać. W okresie przygotowawczym jest więcej czasu, żeby coś takiego robić i poprawić wiele rzeczy. Ale czy to się potem przekładało na ligę? Nie powiedziałbym, żeby ktoś był w stanie wypracować styl gry drużyny w ciągu dwóch czy trzech tygodni w Turcji. Można sobie coś zaplanować, wykonać jakiś krok do przodu, ale aby zobaczyć wyraźniejszą różnicę potrzeba było dłuższego okresu. Różnicę mogłem poczuć głównie w aspekcie fizycznym – uważa Marek Wasiluk.
500 PLN ZWROTU BEZ OBROTU – ODBIERZ BONUS NA START W FUKSIARZ.PL!
Trochę inaczej patrzy tu Mamrot. – Można dużo rzeczy zmienić, ale co w praktyce z twojego przemodelowania wyszło, okaże się w lidze. Podczas sparingów bardziej zmęczony przeciwnik zmarnuje sytuacje, których normalnie by nie zmarnował i popełni błędy, których normalnie by nie popełnił, więc opieranie się na tym może nie wystarczyć. Dopiero rywalizacja o punkty wszystko wyjaśnia. W pierwszym sezonie w Jagiellonii podczas zimowych przygotowań zmieniliśmy system z 4-2-3-1 na 4-3-3 i wiosnę zaczęliśmy od pięciu zwycięstw. Sporo udało się wtedy poprawić. Kwestia tego, żeby poświęcić na to naprawdę dużo jednostek treningowych, a nie tylko liznąć temat – mówi były szkoleniowiec Chrobrego Głogów, Jagiellonii, Arki Gdynia i ŁKS-u.
W jednym wszyscy są zgodni: czasy porządnego dawania w kość powoli w polskim futbolu mijają. – Przerwy między rundami są coraz krótsze, piłkarze cały czas są na dość wysokim poziomie wytrenowania. Dwa tygodnie odpoczynku nie są powodem, żeby mocno dorzucać do pieca i sprawiać, że ktoś będzie wchodził po schodach na czworaka – komentuje Wasiluk. – Może jeszcze przygotowania klubów pierwszoligowych są bardziej zbliżone do stereotypów, ale w Ekstraklasie przerwa zimowa trwa dziś mniej niż latem. Naprawdę intensywnie pracuje się przez dwa lub góra trzy tygodnie. Dawniej po dwóch miesiącach ciężkiej harówy nogi faktycznie mogły nie nosić piłkarzy w pierwszych meczach, teraz ryzyko czegoś takiego jest znacznie mniejsze – dodaje Mamrot.
Co nie znaczy, że różnice w podejściu do tematu i stosowanych obciążeniach się nie zdarzają. Kokoszka granie w Ekstraklasie zakończył w połowie sezonu 2018/19, więc wspomnienia wciąż ma całkiem świeże. – Nie ma lekkich obozów, zawsze było ciężko. Kwestia tego, jak to potem rozwiązać w sparingach. Często trenerzy dają zawodnikom po 45 minut. Franciszek Smuda w Wiśle Kraków z kolei planował sparingi co 2-3 dni i grał w nich jeden skład. Ci, którzy się w nim nie znaleźli, biegali jakieś wymagające sprinty i grali dzień lub dwa później, a wtedy z kolei pauzowała druga grupa i to ona biegała. Smuda miał dwie jedenastki i tak budował ich formę przez cały okres przygotowawczy – opowiada były zawodnik nie tylko Wisły Kraków, Polonii Warszawa, Śląska Wrocław czy Zagłębia Sosnowiec, ale także Empoli i Torpedo Moskwa.
Jego zdaniem jeszcze w czasach grupy mistrzowskiej i spadkowej trenerzy potrafili kalkulować, kiedy drużyna powinna osiągnąć maksymalną świeżość. – Jeśli na przykład dawniej wiedziałeś, że raczej nie masz już szans na pierwszą ósemkę, mogłeś dołożyć bardziej na obozie, żeby do najlepszej dyspozycji dojść na ostatni miesiąc. Pozostawał aspekt psychologiczny. Gdy od razu przegrywałeś dwa mecze, to mimo że mogłeś się tego spodziewać i tak zaczynała się wytwarzać presja wokół drużyny. Wiadomo, z czym się to mogło wiązać. Trudno tu patrzeć długofalowo w polskiej piłce.
Treningi w słońcu, granie w śniegowej aurze
Skoro sparingi i tak są nieistotne jeśli chodzi o wyniki, a diametralnie oblicza drużyny raczej się przez kilka tygodni nie zmieni, czy jest w ogóle sens wyjeżdżać w ciepłe kraje, skoro i tak po powrocie jeszcze przez co najmniej miesiąc gra się ligę w mrozie lub chłodzie.
– Zdarzało mi się zadawać sobie takie pytania. W Widzewie, w którym nie było pieniędzy, nigdzie zimą nie wyjeżdżaliśmy i trenowaliśmy w kraju. Nie uważam, by miało to większe znaczenie dla naszej późniejszej postawy w lidze. Jedynym plusem tych wszystkich wyjazdów jest możliwość dobrania sobie ciekawszych sparingpartnerów, drużyn z różnych krajów, prezentujących odmienny styl. Na ich tle faktycznie można się sprawdzić i czegoś nauczyć, ale właśnie w kontekście kreowania gry, a nie przeszkadzania. Pod tym kątem zagraniczne obozy są sensowne – uważa Marek Wasiluk.
– Pamiętam, gdy w Śląsku Wrocław za Romualda Szukiełowicza pojechaliśmy do Zakopanego. Trenowaliśmy przy piętnastu stopniach na minusie. Nadeszła liga i niedługo po starcie przełożono nam mecz w Gliwicach z powodu kiepskiego stanu murawy, co zdenerwowało trenera. Stwierdził, że właśnie dlatego nigdzie nie wylatywaliśmy, żeby się przygotować do trudnych warunków w pierwszych kolejkach – opowiada Adam Kokoszka. – W Polsce boiska są dziś lepsze, płyty są podgrzewane, więc coraz mniej mamy spotkań w naprawdę trudnych warunkach.
– Podczas jednej z zim w Jagiellonii przemykały mi przez myśl tego typu wątpliwości. Mocno wtedy przymroziło i pierwsze kolejki też graliśmy w minusowych temperaturach. Samo granie nie było problemem, ale trenowanie już tak. Wylecieliśmy do Turcji na trzy tygodnie, a po powrocie przez półtora miesiąca trenowaliśmy na sztucznej murawie. Chwilami pokrywała ją cienka warstwa lodu. Efektem było sporo drobnych urazów. W Białymstoku klimat jest jednak nieco ostrzejszy niż na przykład na Dolnym Śląsku, a klubowa baza nie była jeszcze gotowa. Przy moim drugim podejściu do “Jagi” już takich problemów nie mieliśmy – wspomina Ireneusz Mamrot.
Jak widać, sparingi polskich klubów mają swój urok i koloryt, dostarczając ciekawych historii i wspomnień, ale w sumie niczego więcej nie powinniśmy od nich oczekiwać. Krótko mówiąc: kibicu, na podstawie sparingów na nic się na zapas nie nastawiaj – ani w dobrą, ani w złą stronę. Wyniki, o ile nie dochodzi do skrajności, traktuj jako ciekawostki. Postawą poszczególnych piłkarzy też się mocniej nie sugeruj, bo może dzieje się to, o czym mówił trener Mamrot. Jeżeli coś może mieć znaczenie, to ewentualnie próby zmiany ustawienia czy szukanie nowych pozycji dla jednego czy drugiego zawodnika.
Generalnie jednak okresy przygotowawcze wszyscy musimy zwyczajnie przetrwać. I nic więcej. Na szczęście za dwa tygodnie o tej porze będziemy już mieli ekstraklasowe granie.
CZYTAJ WIĘCEJ O SPARINGACH POLSKICH KLUBÓW:
- “Kluby na obozach chcą już czegoś więcej niż dobry hotel, boisko i wyżywienie”
- Dlaczego kluby Ekstraklasy wybierają kierunek turecki?
- Gdy siedzę przy stole z Carlosem, Cafu i Figo, cieszę się, że nie wyszło mi na boisku
Fot. FotoPyK