Rafała Zaborowskiego mogliście u nas poznać już dwa lata temu. Wówczas opowiedział swoją historię od grania w Polsce w III i IV lidze, przez pracę zarobkową połączoną z graniem na czwartym szczeblu w Norwegii, po przejście na piłkarskie zawodowstwo w drugiej lidze greckiej i rumuńskiej. Dziś 27-letni pomocnik jest pierwszym Polakiem, który trafił do bengalskiej ekstraklasy i ma o czym opowiadać. Jak zareagował na tak egzotyczną ofertę? Dlaczego mógłby zostać bez dolara przy duszy? Do czego najtrudniej się przyzwyczaić? Co nietypowego przytrafiło mu się podczas treningu? Czemu gra z napisem „Rafel” na koszulce? Ile zarabiają najlepsi piłkarze w Bangladeszu? Jak wyglądało Boże Narodzenie w kraju, w którym praktycznie nie ma chrześcijan? Zapraszamy.
Dwa lata temu pytałem, czy można cię już nazwać piłkarskim podróżnikiem. Wtedy jednoznacznie nie odpowiedziałeś, ale dziś już chyba możesz.
Teraz byłoby to bardziej adekwatne określenie. Wiadomo jednak, że nie przyjechałem tu w celach turystycznych. Celem jest rozwój sportowy, a przy okazji mogę zobaczyć coś nowego. Zawsze mnie to pociągało.
Pierwsze tygodnie w Bangladeszu utwierdziły cię w przekonaniu, że dobrze wybrałeś?
Na początku byłem podekscytowany. Wszystko inne, inne podejście ludzi, inne zainteresowanie kibiców w porównaniu do poziomów, na których wcześniej występowałem. Tu się mogłem poczuć jak prawdziwy piłkarz. Jakieś wiadomości, prośby o zdjęcia, okrzyki z trybun – tego wcześniej za bardzo nie doświadczyłem i to jest fajne.
Są też pewne minusy. Wszedłem do innej kultury, czasami widzisz coś, co cię kompletnie zaskakuje. Dla kogoś, kto całe życie obcował z mentalnością europejską, to duża zmiana, trzeba się przyzwyczaić. Konieczny jest ten „open mind”, żeby nie zbzikować.
To do czego musisz się przyzwyczajać? Żyłeś już wśród chłodnych Norwegów, uśmiechniętych i otwartych Greków czy lubiących stwarzać pozory Rumunów.
Ludzie w Bangladeszu mają rozmyte pojęcie prywatności. Bardzo lubią mocno ingerować w twoje życie. W przypadku obcokrajowców chcą wiedzieć wszystko – co robisz, gdzie idziesz, z kim rozmawiasz. Z pozoru to nawet miłe, ale na dłuższą metę jest trochę uwłaczające. Trening treningiem, ale po nim chcesz odpocząć od osób, które widzisz dzień w dzień w pracy. Do tego momentu cała drużyna mieszkała w jednym ośrodku. Ja i trzech innych obcokrajowców wychodząc gdzieś nieraz trafialiśmy na trenera, działaczy czy krajowych zawodników. I wtedy ciągle zadawali różne pytania, a przecież to nie są nasi rodzice (śmiech). Nie wiem, może się o nas martwią i nie chcą, żeby coś nam się stało.
Miejscowi mają podobnie. Jak jedziesz windą i robisz coś na telefonie, bez skrępowania sprawdzą, co czytasz czy oglądasz. W taksówce tak samo, kierowca jest w stanie dzielić uwagę między drogę i twój ekran. Trudno to wytłumaczyć komuś, kto tego nie doświadczył.
No i jak tłumaczyłeś, gdzie idziesz? Jakoś to komentowali, próbowali czegoś zabraniać?
Raczej nie mogą czegoś zabronić, bo nic złego nie robię. Czasami tylko sugerowali, żeby teraz nie wychodzić. Chyba boją się o obcokrajowców, żeby nikt ich nie zaczepiał, zwłaszcza wieczorami. Na razie jednak nie miałem żadnej przykrej sytuacji, która choćby częściowo mogłaby być niebezpieczna.
500 PLN ZWROTU BEZ OBROTU – ODBIERZ BONUS NA START W FUKSIARZ.PL!
Bangladesz jest krajem kontrastów?
Zdecydowanie. Centrum Dhaki robi wrażenie, aż byłem zdziwiony. Nawet na Google nie ma tego, co możesz tu zobaczyć. Wieżowce ze szkła, mnóstwo świateł, chwilami nawet przepych. A zaraz obok widzisz ludzi, którzy żebrzą o jedzenie i śpią na ulicy. Dla Europejczyka nie jest to normalny widok, potrafi złapać za serce.
Zawsze masz w zanadrzu jakieś drobne?
Gdybym spełniał wszystkie prośby o wsparcie, to do Polski nie przywiózłbym ani jednego dolara. Tych ludzi jest naprawdę bardzo, bardzo dużo, cały czas. Ciągle ktoś cię zaczepia, potrafi nawet gonić taksówkę, do której wsiadłeś. Tyle dobrze, że raczej nie jest to chamskie, nikt nie próbuje cię łapać i czegoś wymuszać.
Za każdym razem czułeś, że to realna bieda czy nie brakuje też naciągaczy?
Powiedziałbym, że realna bieda. To po prostu widać. Wiele z tych osób jest bez nogi czy ręki, co mówi samo za siebie. Niektóre sytuacje trudno nawet opisać.
Co do piłki, z twoich wcześniejszych słów wynika, że tu możesz się poczuć jak gwiazda.
Nie jest to poziom rozpoznawalności największych gwiazd w Europie, ale ciągle coś się dzieje. Samych zaproszeń na Facebooka dziennie dostaję między 50 a 100. Nieustannie ktoś do mnie pisze, a podczas pierwszego meczu kibice od razu skandowali na trybunach „Rafa, Rafa, Zaborowski!”. To było miłe. Dopiero co przyjechałem, a oni już mnie wspierali. Od razu po końcowym gwizdku ludzie wbiegają na boisko, proszą o zdjęcia czy koszulkę, aż klubowi działacze muszą ich przeganiać. To się zdarza notorycznie.
Raz też była sytuacja, w której kibice podczas treningu wołali, czy mogę sobie zrobić fotkę. Tutaj mało kto chce autograf, wszystkich interesuje selfie. Powoli kończyliśmy zajęcia, mieliśmy jeszcze strzały na bramkę. Podeszła grupa chłopaczków, mówię im „po treningu, po treningu”, a stojący obok trener mówi „dobra, idź od razu”. No to zrobiliśmy sobie zdjęcia i potem wróciłem do strzelania.
Sugerowałoby to, że nie jest tu najlepiej z profesjonalnym podejściem do piłki.
Wiedza na temat odżywiania i tak dalej jest trochę mniejsza niż w Europie, ale nie mogę powiedzieć, że piłkarze źle się tu prowadzą. Ich jadłospis opiera się przede wszystkim na ryżu i kurczaku lub wołowinie – w Bangladeszu, w przeciwieństwie do Indii, można jeść wołowinę. To wcale nie jest złe menu dla sportowca. Jeśli chodzi o same treningi, wymagania są normalne, nie ma większych różnic w porównaniu do Europy.
Co do tej scenki z treningu, to akurat była pojedyncza sytuacja, na co dzień coś takiego się nie zdarzało. Generalnie klubowi zależy na tym, żeby dużo się mówiło i pisało, działacze byli dumni, że wzbudzamy tak wielkie zainteresowanie wśród mediów i kibiców. Najwięcej w prasie jest o mnie i Bośniaku Nedo Turkoviciu. Określano nas jako „key players”. Swadhinata jest beniaminkiem w ekstraklasie, więc może ludzie w klubie bardziej to przeżywają. Sportowo zaczęliśmy obiecująco, graliśmy w dwóch pucharach i w obu wyszliśmy z grupy, dochodząc do ćwierćfinału. Dla drużyny, która pierwszy raz miała styczność z tymi rozgrywkami, był to mały sukces.
Czyli krajowa piłka medialnie jest fajnie opakowana?
Tak. Zawsze jest transmisja, są studia meczowe, konferencje, w dalszych fazach były nagrody dla zawodnika meczu. Zakładam, że jak liga ruszy, wszystko będzie wyglądało jeszcze lepiej. Na razie nie do końca wiadomo, kiedy to się stanie. 9 stycznia odbędzie się finał Federation Cup i potem ma zapaść decyzja. Jest ona powiązana z wyjazdem reprezentacji Bangladeszu na dwumecz do Indonezji. W krajach azjatyckich kadra przed spotkaniem trenuje jak w klubie przez 2-3 tygodnie i w tym czasie liga pauzuje. Mówi się, że może 15 lub 22 stycznia zaczniemy. Czekamy na konkrety.
Po liczbie kibiców na trybunach przekonałeś się, że piłka jest w Bangladeszu sportem numer jeden?
Różnie bywa z frekwencją. Najmocniejsze kluby miały naprawdę sporą publikę. U nas przyszło około 5 tys. ludzi, ale na 25-tysięcznym stadionie za bardzo się tego nie odczuwało. Covid trochę utrudnia sprawę. Są jakieś limity i trybuny nie mogą być zapełnione w stu procentach.
W jakich warunkach trenujecie?
Mamy dwa trawiaste boiska, nie można narzekać. Ze względu na koronawirusa, liga w tym sezonie będzie rozgrywana na sześciu stadionach. Na każdy obiekt przypadają dwie drużyny w roli gospodarza.
W klubie jest czterech chłopaków, którzy w każdym przypadku służą nam pomocą, jeśli na przykład potrzebujemy czegoś ze sklepu. Podczas treningów zawsze któryś z nich chodzi do nas z wodą, żebyśmy pili tylko butelkowaną i nie ryzykowali jakimś zatruciem żołądkowym.
Jakie pierwsze wrażenie co do poziomu bengalskiego futbolu?
Jest naprawdę przyzwoicie. W pierwszym meczu zmierzyłem się z Abahani Ltd., który miał w składzie Raphaela Augusto, kiedyś piłkarza Legii. Zrobił na mnie dobre wrażenie, muszę przyznać. Byli też tam w składzie reprezentant Kostaryki Daniel Colindres i brazylijski napastnik Dorielton, który przez lata z powodzeniem grał w Chinach. Do Bashundhara Kings przyszedł Stojan Vranjes, którego także znamy z polskich boisk. Obcokrajowcy wyraźnie podnoszą poziom, zwłaszcza w tym roku. Słyszę głosy, że liga jeszcze nigdy nie była tak mocna. Lokalni zawodnicy też są nieźli. Dobrze operują piłką, ale bywają chaotyczni. Sporo zależy od drużyny.
Zakładam, że gra jest bardziej techniczna i kombinacyjna, mniej jest biegania i kopania po nogach.
Tak by się mogło wydawać, ale w swoim debiucie zostałem tak niemiłosiernie pokopany, że byłem w szoku. W tym jednym meczu przyjąłem więcej fauli niż wcześniej przez całą karierę (śmiech). Po zejściu z boiska z trudem chodziłem. Każdy kontakt z piłką oznaczał, że ktoś się we mnie mocno wpieprzy. W następnych spotkaniach było podobnie, choć już bez skrajności. Może chodzi o to, że jestem obcokrajowcem, biegam z dziesiątką na plecach i mam kreować grę, więc chcą mnie możliwie najbardziej wykluczyć z gry. Inna sprawa, że na treningach też się z tym spotkałem, chłopaki potrafią pokopać po nogach. Poza tym jednak wszyscy starają się rozgrywać od tyłu, preferują futbol techniczny. Warunki fizyczne uniemożliwiają im granie inaczej. Bengalscy zawodnicy raczej są dość niscy i wątli. Rzadko spotka się kogoś, kto ma dużo powyżej 180 cm wzrostu.
Na koszulce masz nietypowy napis, co już cię wyróżnia.
Tak, nie ma tam Zaborowski, tylko Rafel. Wyszło trochę przypadkowo. Tutaj raczej używają imion zamiast nazwisk. Moje do tego jest dość długie, mógłby być kłopot, żeby je zmieścić na koszulce. Powinienem mieć „Rafal”, ale ktoś pomylił litery i skończyło się na „Rafel”. W pucharze już tego nie zmienialiśmy, ale jest szansa, że na ligę będę miał prawidłową wersję.
Ile meczów dotychczas rozegrałeś?
Cztery. Byłoby więcej, ale przed ćwierćfinałem Independence Cup dopadły mnie rewolucje żołądkowe. Trwały kilka dni. Cóż, typowa adaptacja, którą każdy musi przejść. W tym, co zagrałem, uzbierałem dwa gole i asystę. Dodatkowo między turniejami graliśmy przeciwko Saif SC, z którym mierzyliśmy się w ćwierćfinale. Zremisowaliśmy 3:3 podzieleni na dwie jedenastki, zanotowałem dwie asysty.
Klub przed transferem chciał, żebyś zafarbował włosy na blond. Spełniłeś tę prośbę?
Nie. Byłem w domu, dzwoni osoba z klubu i pyta, jaki mam teraz kolor włosów. Mówię, że naturalny, ciemny. Pada pytanie, czy mógłbym przefarbować na blond. Odpowiadam, że jutro mam lot i nie zdążę. Tamten nie odpuszcza i sugeruje, że może znajdę fryzjera na lotnisku, a koszty zostaną mi zwrócone. Wtedy zdałem sobie sprawę, że to jest na poważnie (śmiech). Pierwszy raz się z czymś takim spotkałem. Było trochę śmiechu i przedsmaku azjatyckiego podejścia. Na miejscu lokalni zawodnicy śmiali się, że chodziło o to, żebym bardziej rzucał się w oczy, bo nie dość że biały, to jeszcze blondyn.
Jaka była twoja pierwsza reakcja, gdy pojawił się temat przenosin w tak egzotyczne miejsce?
W zasadzie podejścia były dwa. Wcześniej rozmawiałem z dwoma gośćmi z Bangladeszu, ale covid wtedy mocniej szalał i sprawa ucichła. Ostatniego lata podczas wakacji w jeden dzień odezwały się do mnie trzy osoby z propozycją tego samego transferu. Jedną z nich już znałem, mieliśmy kontakt wcześniej i zaczęliśmy rozmawiać bardziej szczegółowo. Przekonałem się już, że wielu ludzi dużo mówi i na tym się kończy. Nie powiedziałem „nie”, tylko odpowiedziałem na pytania i czekałem na rozwój wydarzeń, żeby mogli sobie mnie przeanalizować. Pytali też o kolegę z przeszłością w Fulham, z którym grałem w Rumunii, ale koniec końców jego odrzucili.
Na początku nie brałem tych rozmów w pełni poważnie, ale potem okazało się, że chcą dokonać transferu. Musiałem się trochę zastanowić, wiadomo, że Bangladesz jako kraj nie kojarzył się najlepiej. Po drodze miałem opcje w Europie, jednak niezbyt satysfakcjonujące, dlatego stwierdziłem, że to już chyba dobry wiek na taki wyjazd i mentalnie jestem gotowy. W międzyczasie zaczęło się pojawiać coraz więcej informacji o zawodnikach przychodzących do tej ligi. Pogadałem też z Nedo Turkoviciem, który zachęcał do przyjścia. Mówił, żeby się nie zastanawiać, bo mogę sobie otworzyć wiele drzwi.
Jakie?
Ogólnie chodzi o rynek azjatycki. Można się tu fajnie pokazać bez nie wiadomo jakiego CV i pójść wyżej – czy to w samym Bangladeszu, czy w krajach ościennych. Ja gram w beniaminku, natomiast kluby z czołowej piątki płacą naprawdę godnie. Gdy usłyszałem o kwotach, aż się zdziwiłem, że można tak dobrze zarobić. Najlepsi mogą liczyć na 450 tys. dolarów za sześć miesięcy. Rok temu do Bashundary przyszedł Brazylijczyk Robinho – nie ten z Realu Madryt – i został królem strzelców. Miał mnóstwo ofert, ale jakoś go przekonali do pozostania. Nietrudno zgadnąć, jakich argumentów użyto.
Rozmowy kontraktowe trwały długo czy wystarczyła ci pierwsza kwota na umowie?
Aż tak to nie, ale nie negocjowaliśmy długo, byłem zadowolony z warunków.
W porównaniu do twoich poprzednich uposażeń, teraz rozbijasz bank?
Na pewno mam dziś najwyższy kontrakt z dotychczasowych.
Śmiałeś się w naszej poprzedniej rozmowie, że gdziekolwiek nie szedłeś, pojawiały się problemy z płatnościami.
W Bangladeszu wreszcie jest inaczej, pozytywne zaskoczenie. Przy podpisywaniu umowy od razu dostałem kwotę za podpis, a już dwa tygodnie później wpłynęła pierwsza pensja. Działacze wyjeżdżali do Indii i żeby nie mieć opóźnień, zapłacili nam przed czasem.
Gdy zadzwoniłem do ciebie pierwszy raz, ledwo cię słyszałem, bo z ulicy dochodziły miliony dźwięków. To tutaj norma?
Zdecydowanie. Na ulicy jest głośno, zawsze. Bangladesz to jeden z najgęściej zaludnionych krajów świata. Mega dużo ludzi, mega dużo samochodów. Ciągle ktoś krzyczy albo używa klaksonu. Kierowcy robią to już chyba z przyzwyczajenia, zupełnie bez powodu. Stoją w korku, nie ma szans, żeby ktoś się ruszył, a ci z pasją „titają”. Albo normalnie skręcają, nic wyjątkowego, a i tak każdy musi słyszeć, że nadjeżdżają. Musiałem się z tym oswoić.
Z czymś jeszcze poza hałasem i wścibskością miejscowych?
Z jedzeniem. Jest bardzo ostre i trudno znaleźć coś innego. Nieraz pytałem sprzedawców, czy to ostre, odpowiadali, że „trochę”. Prosiłem, żeby dali jeszcze mniej niż „trochę”, a i tak wypalało język. Do tego Bengalczycy praktycznie wszystko solą. Dostaję sok pomarańczowy czy pokrojony owoc i wyczuwam słoność. Nie wiem, dlaczego to robią, ale to kolejna rzecz, do której musiałem przywyknąć.
Klimat też był szokiem?
Być może dopiero mnie czeka. Na razie trwa tu zima, co oznacza, że codziennie jest 26-27 stopni. Trenuje się przyjemnie. Chłopaki ostrzegają, że naprawdę gorąco zacznie się robić w lutym, marcu. Mamy zawodnika wychowanego w Venezii, który zapowiada, że włoskie upały to nic przy tutejszych. Sam jestem ciekaw, jak je zniosę.
Jak się odnajdujesz w kraju, w którym prawie 90 procent mieszkańców to muzułmanie?
Brałem udział w jednej modlitwie przed naszymi pierwszymi meczami. Wezwali wszystkich zawodników. Z obcokrajowców dwóch i tak jest muzułmanami, a ten Bośniak jest powiedzmy 50 na 50. Mieliśmy przyjść w długich spodniach. Odprawiali jakieś modły, mężczyzna to prowadzący miał na sobie sutannę i nakrycie głowy. Ja tylko siedziałem i patrzyłem. Potem był słodki poczęstunek. Będąc gościem szanuję tutejszą kulturę, ale do niczego nie jest zmuszany. W Boże Narodzenie ze względu na mnie przynieśli do klubu tort z napisem „Merry Christmas” i drobne prezenty. Zrobili też grilla, serwowano owoce morza i mięso. Fajny gest w stronę mojej religii. Tym musiałem się zadowolić, bo nie było szans, żeby kupić polskie produkty i spożyć typowo polską wigilię. 24 grudnia był tylko w kalendarzu.
W trakcie naszej poprzedniej rozmowy awizowałeś już swoje pójście do drugiej ligi słowackiej. Byłeś już po sparingach w Partizanie Bardejov. Ostatecznie rozegrałeś tam tylko jeden mecz.
Miałem problemy z mięśniem dwugłowym, ale zdążyłem zadebiutować. Wszedłem w drugiej połowie na tabletkach przeciwbólowych i zaliczyłem asystę. Zaraz potem zaczął się lockdown, liga nie została dokończona i tyle wyszło z pobytu na Słowacji. Klub chciał mnie zatrzymać, rozmawialiśmy, jednak opcja rumuńska była ciekawsza: większa liga i większy klub. Partizan dostał po tyłku finansowo przez tych kilka miesięcy, były problemy z płatnościami, a skoro miałem lepszą ofertę, nie chciałem iść na mocniejsze ustępstwa.
Trafiłeś do Pandurii Targu Jiu, ale już tego prawdziwego.
Klub ten jeszcze kilka lat wcześniej grał w Lidze Europy, ma bardzo fajny stadion. Przyciągnęło mnie to. Wcześniej występowałem w ACS Viitorul P. Targu Jiu, które było nowym tworem. Właściciel miał pieniądze i ambicje, więc zmienił sobie nazwę, żeby z czasem jego klub stał się numerem jeden w mieście. Niewiele z tego wyszło.
Czyli rozumiem, że nie stałeś się teraz wrogiem kibiców poprzedniego klubu, bo i tak za bardzo ich nie było?
Dokładnie (śmiech). Gorzej, gdybym podążył w odwrotnym kierunku, wtedy mogłoby być nieprzyjemnie. Kilku zawodników na coś takiego się zdecydowało i nie otrzymywało później miłych wiadomości.
Prawdziwe Pandurii również ma pod górkę. Przed poprzednim sezonem ledwo otrzymało licencję na II ligę, a koniec końców nie zdołaliście się utrzymać.
Odezwały się sprawy z przeszłości. Klub miał zaległości względem byłych zawodników i to bardzo utrudniało wiele rzeczy. Na początku licencji nie dostano, ale po tygodniu decyzja została zmieniona. Pandurii czekało na 4 mln euro zaległych kwot od miasta i różnych sponsorów, którzy złożyli pewne gwarancje i nie wywiązali się z nich. Te pieniądze zostały odzyskane chyba dopiero pod koniec sezonu, gdy sportowo było już za późno na ratunek. Było jak było, ale na koniec zostałem spłacony, rozstaliśmy się rozliczeni.
Teraz wreszcie masz stabilizację.
Pod względem finansowym bez wątpienia. Już dostawałem sygnały, że jeśli dalej będę grał tak obiecująco, jak na początku, to po sezonie może być szansa przejść do lepszego klubu w lidze bengalskiej. Grunt, żeby zdrowie dopisywało. Po tych żołądkowych historiach schudłem pięć kilogramów, musiałem to nadrobić. Zobaczymy, co będzie dalej.
Nie ukrywałeś, że Adrian Mierzejewski i Łukasz Gikiewicz są dla ciebie inspiracją. Zaczynasz iść ich śladem.
Na pewno dużo dzięki piłce zobaczyli i będą mieli o czym opowiadać. To zostanie z nimi na zawsze. Lepiej pograć w egzotycznych krajach, niż całe życie być w jednym miejscu, zwłaszcza gdy nie zapowiada się na żaden przełom. Niech ta przygoda trwa.
rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK
CZYTAJ TAKŻE:
Fot. archiwum prywatne