David Alaba twierdzi, że „meduzy rzadko poruszają się same”. Wayne Hennessey otrzymał od Owain Fon Williamsa propozycję zostanie namalowanym, jak Rose DeWitt Bukater przez Jacka Dawsona w filmowym Titanicu. Francisco Rebolo był dzikim samoukiem. Rudi Kargus przepracowuje bramkarskie traumy i wcale nie czuje się „malarzem ponurych wizji”. Lukas Klünter marzy, żeby stać się sławnym jak Jean-Michel Basquiat. Andreas Neuendorf zaczął malować obrazy, żeby móc grać z ksywką „Zecke” na plecach. Hector Bellerin jest bogiem. Paul Ince mówił, że Jody Craddock to „Picasso”. Oto podróż po świecie sztuki tworzonej przez piłkarzy.
Kwiecień 2020. Pierwsza fala pandemii paraliżuje świat piłki. Kluby powoli zaczynają organizować pierwsze grupowe treningi. Bundesliga zamraża rozgrywki, nie odbywają się mecze, więc po zajęciach piłkarze mają dużo wolnego. David Alaba kupuje sztalugę, pędzel, płótno i farby. Będzie malował, a chwilami spędzonymi w artystycznej zadumie podzieli się w mediach społecznościowych.
Wyświetl ten post na Instagramie
„Moje pierwsze samodzielnie namalowane dzieło sztuki. „Meduzy rzadko poruszają się same”. Co sądzicie? Ile mógłbym dostać za to arcydzieło?” – pisze austriacki gwiazdor. David Alaba do miana artysty ma jeszcze daleko, ale nie jest pierwszym piłkarzem, który zakochał się w malowaniu obrazów.
Jack maluje Rose na Titanicu
Owain Fon Williams to typ dobrego chłopaka z sąsiedztwa, kandydat na idealnego zięcia. Gareth Bale przyjeżdżał na zgrupowania reprezentacji Walii i tylko czekał, aż Williams wyciągnie z futerału swoją ukochaną gitarę. Rezerwowy bramkarz zgranej ekipy „Smoków” uśmiechał się szeroko i intonował kawałki Johnny’ego Casha – „Ring of Fire” i „Folsom Prison Blues”. Kiedy zaś już zebrał słuszne owacje za własne interpretacje hitów króla country, dobijał kolegów wzruszającym wykonaniem czegoś z repertuaru Eltona Johna. Bale niekiedy rejestrował to na swoich mediach społecznościowych, a Owain Fon Williams nie zamierzał się zatrzymywać i oddawał instrument innym zainteresowanym – grali i śpiewali jeszcze trener Chris Coleman, kitman Dai Griffiths, James Collins, Hal Robson-Kanu i Joe Allen. Jeśli ktoś nie miał wielkich umiejętności muzycznych, ale wystarczająco odwagi, żeby wykonać swój ulubiony kawałek, Owain Fon Williams przychodził z pomocą.
Wszyscy go uwielbiali, choć wcale nie zasłynął ani z gitarowych popisów, które traktował raczej w kategoriach ogniskowej formy integracji, ani z boiskowych wyczynów, bo nigdy spektakularnej kariery nie zrobił, zadowalając się zaledwie jednym występem w barwach reprezentacji Walii. Owain Fon Williams to malarz. Talent przejawiał już w szkole, potem porzucił go na chwilę dla piłki nożnej, żeby kilka lat później błyskawicznie do niego wrócić, traktując go jako idealną odskocznię od rzucania się w bramce.
– Nie robię tego dla pieniędzy. Maluję w każdej wolnej chwili, ale nie do szafy, nie wyrzucam tych obrazów, każdy coś dla mnie znaczy. Wielu artystów proces tworzenia traktuje przemysłowo, po prostu malują, malują i jeszcze raz malują. Nie potrafiłbym tak. Zajmuję się tym dla przyjemności – opowiadał.
Wayne Hennessey, świetny walijski golkiper i jego kumpel z kadry, wiedział o pasji Owaina Fona Williamsa, więc przez wiele miesięcy męczył go o obraz, który w symboliczny sposób przedstawiałby łączącą ich relację. Williams ze stoickim spokojem odpowiadał, że Hennessey musi liczyć się z tym, iż „będzie to musiało wyglądać tak, jak podczas sceny Leonardo DiCaprio malującego Kate Winslet w Titanicu”. Ostatecznie stanęło na kompromisie. Owain Fon Williams namalował całą drużynę. W brytyjskim środowisku artystycznym zasłynął jednak poważniejszą sztuką. W rodzinnym Penygroes wystawił serię dzieł poświęconym przemysłowi łupkowemu, opowiadając historie strudzonych górników, robotników, proletariuszy. „To historia Walii, to historia każdego walijskiego domu, to historia mojego dziadka, to historia moja i twoja”, opowiadał z przejęciem. Wiele galerii proponowało mu zorganizowanie wernisażu, ale on upatrzył sobie malutkie lokalne Llun Mewn Ffram i od początku do końca bronił swojego pomysłu.
Do tej pory jego twórczość to sześć serii.
„The Red Wall” to podróż przez najważniejsze miejsca odwiedzane przez walijskich kibiców na francuskim Euro. Bordeaux, Tuluza, Lille, Paryż. Odwrócone tyłem postacie przeżywają wspólne euforie, boisko jest zaledwie rozmazanym tłem. „Euro” hołduje atmosferze wewnątrz drużyny. Owain Fon Williams portretuje kolegów, momenty boiskowej radości, kultowe zdjęcia przemienia na zgrabne symboliczne obrazy. Pojawia się też dojrzalsze rozwinięcie wizji z „The Red Wall” – kibic w marynarce „ukryty za smokiem” z walijskiej flagi.
Ładna jest seria „Football Stadiums”. To ciaśniejsze, bardziej klimatyczne „The Red Wall”. Owain Fon Williams nie pokazuje twarzy swoich bohaterów, ale magazynuje w ich postawach i gestach zaskakująco dużo ciepła, jak na dość bladą kolorystykę obrazu i jednolitość wyglądu wszystkich postaci. Mężczyznom w szalikach towarzyszą dzieci i kobiety, wspólnota i rodzinność odgrywają tu kluczową rolę. Tym bardziej, że Williams portretuje małe, lokalne, na wskroś brytyjskie areny.
Od tematyki futbolu odchodzi wspomniana już wystawa „Quarrymen”. Owain Fon Williams, posiłkując się stylistyką Henriego Rousseau, przedstawia codzienność górników. Dominują szarości, odcienia czerni. Bohaterowie grupują się, wymykają się samotności, palą papierosy, grymaszą, ustawiają się w kolejkach. Wyglądają, jakby frustrowało ich, że powstali w czyjejkolwiek wyobraźni. Owain Fon Williams umieszcza na ich twarzach pokaźne mapy zmarszczek, wiernie oddaje brud i ciężar tej pracy.
Szkolne, prawidłowe i niezbyt porywające jest „Animals”. Owce, bawoły i psy w niezbyt wymyślnych pozach i kompozycjach. Ot, obrazy na ścianę leśniczówki. Przyjemne są za to obrazy z serii „Snippets of Life”. Codzienność postaci wyjętej z „Football Stadiums”. Drobne miłostki, namiętności, przyzwyczajenia, małe wzruszenia, smutki i tęsknoty.
Dzikość serca
„Dziki samouk w służbie bezczelnego talentu”, zachwycał się Sergio Milliet. Brazylijski pisarz całym sercem kochał Francisco Rebolo. Nazywał go „mistrza półtonów” i nie mógł uwierzyć, że tak świetny malarz przez sześć lat zachwycał kibiców piłki nożnej w barwach Corinthiansu. Rebolo tłumaczył swoje pochodzenie z anielską cierpliwością. Wychował się w skrajnej biedzie. Każdy posiłek traktował jak świętość. Codziennie wysłuchiwał dramatycznych rozmów swoich rodziców. Gdzie mieszkać? Gdzie pracować? Co jeść? Co poświęcić? Zatykał uszy, ale wiecznie nie dało się tego ignorować, więc wybiegł na ulicę, zoczył wóz z ładunkiem cegieł, ruszył za nim w myśl „gdziekolwiek się zatrzyma, na pewno będzie praca” i nie mylił się. Na miejscu dostał pędzel, puszkę z farbami i setkę zadań pseudo-dekoratorskich w domu jakichś bogaczy. Historycy sztuki uważają, że to jeden z najważniejszych momentów brazylijskiego malarstwa tamtego okresu.
Ale nastoletni Francisco Rebolo zarabiał za mało. Zaharowywał się na budowach, a rodzina i tak przymierała w nędzy. Postawił więc na piłkę nożną. Przełom drugiej i trzeciej dekady minionego wieku to futbolowe bajki i mity, więc należy zawiesić niewiarę i wyobrazić sobie dynamiczną karierę Rebolo na podstawie pojedynczych historii, kronik i podań. Filigranowy, niezwykle szybki, pojawiający się znikąd i frustrujący przeciwników gibkością swojego 162-centymetrowego ciała. W latach 1921-1926 reprezentował Corinthians. Strzelał gole, asystował, wygrywał trofea, cieszył się umiarkowaną popularnością. Ale też nudził się, przyjmował zlecenia dekoracyjne i szlajał się po artystycznych melinach.
– Piłka nożna naznaczyła moje życie, ale sztuka wypierała ją z każdym tygodniem. Uważam, że w sztuce i w futbolu należy robić rzeczy spontaniczne, wynikające z miłości i entuzjazmu, wzbudzać emocje i poruszyć innych ludzi. Już jako piłkarz wolałem kręgi artystów. Przesiadywałem w Cafe Paulista na Praca Antonio Prado czy w Cafe Guarani na Rua XV de Novembro. W końcu wynająłem pokój w „Santa Helena”. Odchodziłem do futbolu, zakochiwałem się w artystach. Niektórzy byli już po studiach, inni dopiero zaczynali, to był raj dla mojego intelektu. Wszyscy malowaliśmy z nowymi pomysłami w głowach, uciekaliśmy przed konwencjami, złym gustem i wypaczeniami, które definiowały sztukę w tamtych czasach.
Artyści z Santa Heleny szybko zachwycili mistrzów i krytyków sztuki. I choć starzy brazylijscy artyści długo nie chcieli oddać miejsca rosnącemu pokoleniu w lokalnych domach sztuki i salonach kultury, to wiatr nowoczesności zdmuchiwał ich jednego po drugim. Francisco Rebolo rzucił futbol, uczył się europejskiej szkoły malowania od Paulo Rossiego Osira i chłonął literacką wiedzę od Sergio Millieta. Przez całe życie malował pejzaże, cudownie lśni u niego zawsze woda w mniejszym i większych akwenach. W różnych okresach poświęcał swój pędzel martwym naturom, portretom i autoportretom, scenom miejskim i podmiejskim. Milliet charakteryzował: „jego twórczość malarska rozwija się bez przeskoków i pod wieloma względami pozostaje jednolita kolorystycznie”.
Kiedy Francisco Rebolo zdobył sławę, dostał się na stypendium, które pozwoliło mu zwiedzić wymarzoną Europę. Odwiedził Hiszpanię, Niemcy, Francję, Belgię, Holandię. Zamieszał we Włoszech. Zafascynowany architekturą Rzymu, Wenecji i Rawenny zmodyfikował swój styl, postawił na geometryczną surowość form, ale w sztuce swojego życia zawsze wracał w rodzinne strony, portretując dzielnice swojego dzieciństwa z wyjątkowo – jak opisywał to niezwodny Milliet – „ujmującą lirycznie empatią”. Na starość, jako ustatkowany malarz, wrócił do dzielnicy Morumbi i wybudował dom pięćdziesiąt metrów od gospodarstwa, w który się wychował. Umarł w wieku siedemdziesięciu dziewięciu lat. Jako nieznany piłkarz i znany malarz.
Wrócone życie Rudiego Kargusa
Rudi Kargus wygląda na surowego człowieka. Na zdjęciach rzadko się uśmiecha. Kiedy fotoreporterzy przyłapują go na śmiechu, jest w nim coś złowrogiego, może ironicznego. Dziennikarz „Die Welt” opisuje swoje spotkanie z legendarnym bramkarzem HSV Hamburg: „prezentuje się jak prawdziwy artysta – przyjmuje nas z trzydniową brodą na twarzy i w poplamionym farbą stroju”. Własna pracownia malarska to jego ulubione miejsce na ziemi. „Z jednej strony samotność tego pomieszczenie i wynikająca z niej autonomia to dla mnie orgiastyczna przyjemność, z drugiej strony podświadomie szukam publiczności, bo inaczej nie organizowałbym wystaw”, opowiadał w magazynie 11Freunde. Nienawidzi, kiedy ktoś traktuje go w kategoriach ciekawostki. Mdlił go widok nagłówków z kolorowej prasy: „piłkarz, który został malarzem!”, „był bramkarzem, a teraz maluje!”. Swoje życie dzieli na dwie części – w pierwszej z nich był piłkarzem, w drugiej z nich jest malarzem. Nie szuka nici, powiązań, to dwa odrębne byty.
Na przełomie lat 70. i 80. ubiegłego wieku wyróżniał się w Bundeslidze. Wyśmienicie bronił rzutu karne. Z HSV wygrał Puchar Niemiec w 1976 roku, Puchar Zdobywców Pucharów w 1977 i mistrzostwo Niemiec w 1979. Na mistrzostwach Europy w 1976 roku i na mistrzostwach świata w 1978 roku pełnił rolę zmiennika Seppa Maiera. Krajowi dziennikarze sytuują go w pierwszej piątce najlepszych bramkarzy tamtych czasów. Rudi Kargus jednak nie przepadał za swoim zawodem. Doskwierała mu presja samotności w bramce. Czuł się obserwowany. Bezradny wobec demonów stresu odpowiedzialności za każdy swój ruch. Oglądały go tysiące widzów, a on bał się tłumów. Unikał koncertów, przestał chodzić do kościoła. „Ten zgiełk, to publiczne zainteresowanie tą branżą – przez lata bardzo mnie to obciążało, paraliżowało”, uzewnętrzniał się w Die Welt.
Oddech zapewnił mu koniec kariery. Dużo podróżował. Studiował literaturę. Uczęszczał do teatru. Zapisał się do prywatnej szkoły artystycznej. Zakochał się w malarstwie. Jego mistrzem został Jens Hasenberg – artysta zafascynowany wizjami szalonych połączeń kolorów, układających się w upiornie sylwetki pięknych kobiet. Rudi Kargus nie potrzebował wielu lat, żeby przebić się do świadomości publicznej. Jego kariera artystyczna przyspieszyła po serii zleceń wokół niemieckich mistrzostw świata w 2006 roku. Zachwyceni dziennikarze pytali go: „nie traciłeś czasu jako piłkarz?”. Kargus odpowiadał: „sztuka lubi przerwy i postacie nieoczywiste”. Maluje głównie w nocy. Wystawia przeważnie w Hamburgu.
– Forma i zanikająca figuracja uzupełniają się w wizualnych światach. Różnorodne techniki i style malarskie – raz przebogata kolorystyka, innym razem monochromatyczne barwy, jeszcze innym razem szalona mieszanka dwóch stylów – wyznaczają nam uwodzicielski i umiejętnie zainscenizowany szlak do odkrycia. Z pewnością istnieje wiele sensownych podejść do interpretacji sztuki Rudiego Kargusa: związanych z jego biografią, psychiką lub teraźniejszością – pisał Thomas Holthoff, właściciel galerii sztuki w Hamburgu, o wystawie Rudiego Kargusa zatytułowanej „Złamane kwiaty”.
Rudi Kargus swoją sztukę nazywa hołdem dla wolności i walczy z łatką „malarza ponurych wizji”, bo życie to „i śmiech, i smutek”, jak lubi mawiać. Piłkę nożną ogląda sporadycznie.
– Przez trzydzieści lat życia nie miałem w głowie nic poza piłką nożną. Czasami próbowałem przeczytać książkę, ale po trzech stronach dezerterowałem. Mój umysł był całkowicie zablokowany. Punkt zwrotny nastąpił, gdy operacja biodra zmusiła mnie do robienia innych rzeczy. To było jak zrobienie sobie przerwy. W końcu skończyłem czytać tę książkę. Zająłem się muzyką, chciałem nawet nauczyć się grać na jakimś instrumencie. Nie miałem talentu. W pewnym momencie zacząłem jednak malować. I w tym okazałem się świetny. Moja żona twierdzi, że kiedy grałem w piłkę, często byłem nieobecny nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. Dziś cieszy się z mojej „nowej” obecności. I ja też nie posiadam się z tej radości – opowiadał w Die Welt.
Być jak Jean-Michel Basquiat
Dziennikarze Süddeutsche Zeitung zadzwonili do Rudiego Kargusa, żeby pokazać mu obrazy byłego młodzieżowego reprezentanta Niemiec i piłkarza Herthy Berlin, Lukasa Klüntera. Kargus ponoć zakrzyknął: „Świetnie, cudownie, idealnie, ale nie pokazujcie mi tych obrazów, na litość boską, nie będę ich oceniał!”. I zaraz dodał: „Myślę, że to po prostu piękne i wspaniałe, że młody człowiek, niezależnie od tego, czy jest piłkarzem, czy nie, wpada na pomysł zainteresowania się malarstwem, i wcale nie musisz nazywać go piłkarzem-malarzem”.
Lukas Klünter lubił malować w szkole. Kiedy dorósł, nie chciał całego wolnego czasu spędzać na przeglądaniu mediów społecznościowych i graniu z kumplami na konsoli. Marzyło mu się napisanie książki, ale szybko naszła go refleksja, że „w jego młodej głowie zaledwie zaczyna wykluwać się coś, co byłoby godne pióra”, jak pisał kiedyś Jack London. Więc wrócił do dziecięcej pasji. Do tej pory stworzył kilkanaście pracy, równocześnie rozgrywając kilkadziesiąt meczów na boiskach Bundesligi w barwach Herthy Berlin. Najwięcej nauczył się podczas pandemii.
– Inspirację czerpię z natury, z architektury, z kolorów świata. Krajobrazy, domy. Wszystko, co znajduje się na zewnątrz. Lubię też oglądać obrazy w hotelach. I studiuję motywy na Pintereście w internecie. Pracuję tylko z farbami akrylowymi na płótnie. Z szpachelkami i z pędzlami. Podoba mi się struktura płótna, to prosty materiał, a można zrobić na nim tak wiele – opowiadał Klünter.
Materiały kolekcjonuje w swoim ulubionym sklepie w dzielnicy Wedding. Jego obrazy są abstrakcyjne, wpisują się w nurt nowego ekspresjonizmu z silnym wpływem twórczości Jean-Michela Basquiata. Właściwie, gdyby pokazać znawcom sztuki najbardziej reprezentatywne obrazy Lukasa Klüntera, również te sprzedawane na aukcjach charytatywnych za całkiem pokaźne sumy, mogliby pomyśleć, że właśnie oglądają nieznane dzieła kultowego nowojorskiego artysty z ubiegłego wieku. Co na to wszystko sam piłkarz Herthy Berlin? „Będę malował, aż spojrzę na któryś z moich obrazków i pomyślę, że już nigdy nic lepszego spod mojej ręki nie powstanie”.
W imię ksywki
To makabryczne, ale trzeba się umieć z siebie śmiać. Andreas Neuendorf zachorował po ukąszeniu kleszcza. Ulf Kirsten, jego kolega z Bayeru Leverkusen, poczekał aż jego młodszy kolega wyzdrowieje i rzucił w szatni: „Andreas Neuendorf ma nową ksywkę – Zecke”. Zecke, czyli z niemieckiego „kleszcz”. Neuendorf podchwycił nowy pseudonim jeszcze szybciej niż reszta kumpli z ekipy. Zecke brzmiało melodyjnie. Przywodziło na myśl ksywki brazylijskich piłkarzy. Neuendorf zgłosił do DFB, że życzyłby sobie występować w koszulce z nadrukiem „Zecke”. DFB odmówiło. Federacja tłumaczyła, że za ksywką nie kryje się żadna większa historia.
Co więc na to Andreas Neuendorf? Postanowił zostać malarzem. Namalował parę kubistycznych obrazów, zorganizował parę wystaw, a wszystko to tytułując się jako „Zecke”. Minęło trochę czasu, ponowił prośbę do DFB, które tym razem nie widziało przeciwskazań, żeby Andreas Neuendorf wymazał swoje nazwisko z koszulki. Tak powstała ładna legenda.
Kilkanaście lat później w ślady Neuendorfa poszli piłkarze Herthy Berlin. Na zgrupowaniu w tureckim Belek postanowili wspólnymi siłami namalować obraz. Tworzyli go przez półtorej godziny, umieszczając na nim wszystkie swoje wizje i fantazje. Na półtorametrowym płótnie znalazły się więc Brama Brandenburska, herb Herthy Berlin, trofeum za wygranie 2. Bundesligi, zielone boisko, czerwony tulipan i żółte słońce. Maik Franz, były piłkarz Herthy i jeden z artystów, mówił, że „proces twórczy przebiegał bardzo łatwo, a dzieło końcowe wyglądało całkiem nieźle jak na wspólną pracę amatorów”.
– Zespołowość tej pracy przyciąga wzrok, chociaż stosunkowo łatwo rozróżnić charakter i rękę każdego z „malarzy”. Według mnie istnieje potężna, ekspresyjna, niemal burzliwa forma ekspresji w tym dziele, ale ostrzegałbym tych chłopaków przez zagłębieniem się w świat sztuki, bo leży w nim mniej pieniędzy niż na boisku Bundesligi – komentował malarz Andre Krigar na łamach „Der Tagesspiegel”.
Jestem Bogiem
Hector Bellerin zdradził w Timesie, że kibice czasami nazywają go „lesbiją”, śmiejąc się z jego liberalnych poglądów, delikatnych rysów twarzy, długich włosów, a także zamiłowania do mody i sztuki. Hiszpan niewiele sobie z tego robi. Występuje w pokazach mody. Projektuje kolekcje. Pasjonuje się fotografią. Pokazuje się na okładkach lifestylowych magazynów. Bellerin uwielbia też malarza o ksywce Endless. Artysta inspiruje się blichtrem salonów. W dziwacznych wizjach odbija światek popkultury. Nie cierpi przepychu, ale fascynuje się konsumpcjonizmem, pieniędzmi, namiętnościami i erotyzmem. Definiuje też nową religię, którą według niego stały się marki, loga, symbole, celebryci i piłkarze.
Panowie poznali się przy okazji jakiejś wystawy, przegadali parę godzin i wpadali na wspólny pomysł – Endless zgodził się ująć postać Bellerina w jednym ze swoich dzieł. Piłkarz był zachwycony efektem końcowym. Endless uczynił go jednym z bohaterów serii „Bóstwa”, ukazując go na tle łuków okiennych katedry w Augsburgu i umieszczając mu aureolę nad głową. Hiszpan zorganizował sesję fotograficzną z obrazem. Sztuka w sztuce. „Moim zdaniem Endless jest obecnie jednym z najlepszych i najfajniejszych brytyjskich artystów”, rozwodził się Bellerin.
– Piłkarz wielkich klubów, ulubieniec salonów modowych – to ucieleśnienie idealnej równowagi między dwoma rzeczami, które ludzie czczą – skomentował tajemniczy Endless.
Jody Craddock
Beatlesi wyglądają na szczęśliwych. Jimmy Hendrix myśli. John Terry przeżywa najlepsze chwile w karierze. A Jody Craddock ich wszystkich maluje. Niewielu go pamięta, ale w pierwszej dekadzie trwającego wieku twardo trzymał się angielskiej piłki na najwyższym poziomie. Rozegrał sto osiemdziesiąt dziewięć meczów w Premier League i sto trzydzieści osiem w Championship. I przez ten cały czas malował. W Wolverhampton koledzy prosili go o wykonywanie ich portretów, za które sowicie mu płacili. „Traktują mnie poważnie”, myślał Craddock i sprzedawał kolejne dzieła.
Pasję do malowania odkrył w sobie, oglądając odnalezione w domu szkice pradziadka z frontu I wojny światowej. Młodziutki Jody Craddock zachwycał się zawartymi w nich opowieściami – szkatułkowymi opowiadaniami, błyskotliwymi spostrzeżeniami i przede wszystkim rysowanymi na kolanie obrazkami. Tamte historie, podobnie jak mniejsze lub większe sukcesy z Wolverhampton, wracają w jego własnych dziełach.
– Malowanie stawało się najpiękniejszą formą uwolnienia się od stresu związanego z piłką nożną. Wstawałem o szóstej rano i pracowałem z farbami przez kilka godzin przed każdym treningiem. Gdy nie układało mi się na boisku, mogłem uciec do mojej sztuki. Malując, koncentrowałem się na obrazie przede mną, na niczym innym. Kiedy kończyłem, byłem szczęśliwy, tak po prostu. Świat sztuki jest trudny, trudniejszy niż świat piłki. Możesz namalować coś absolutnie oszałamiającego i nie oznacza to, że to sprzedasz. Widzę też dzieła, wyceniane na astronomiczne kwoty, które technicznie są bardzo kiepskie. Ale to jest sztuka. To bardzo dziwny świat – opowiadał Craddock.
W Sunderlandzie dostał taką pensję, że mógł pozwolić sobie na kupienie wszystkich wymarzonych materiałów. Śp. Jack Hayward, były już właściciel Wolverhampton, poprosił go o serię obrazów opowiadającą drogę Wilków do Premier League w 2003 roku. Ilustrował setki programów meczowych swojego ukochanego klubu. Paul Ince zaczął nazywać go „Picasso”. John Terry zamówił u niego swoją podobiznę. „Powszechnie wiadomo, że jestem artystą”, chlubił się Craddock.
Kiedy skończył karierę, odszedł od portretów, zachłystując się możliwościami graffiti i foto-realizmu. Pojechał do Włoch, długo pracował nad pierwszą dużą wystawą. Spacerował po ulicach Rzymu i Florencji. Oglądał posągi. Zachwycał się ich dostojnością. Tak powstała seria „La Bellezza Della Fusione”, łącząca w sobie włoską rzeźbę z nowoczesnymi, żywymi wzorami.
Jody Craddock szczyci się klientami na całym świecie. I mawia:
– Ostateczną nagrodą dla artysty jest zobaczenie swojego dzieła, zajmującego dumne miejsce na czyjejś ścianie i świadomość, że to ty je stworzyłeś.
JAN MAZUREK
Czytaj więcej: