W wypowiedziach przed walką Teofimo Lopez (16-1, 12 KO) głosił, że nie zamierza zabić George’a Kambososa (20-0, 10 KO), gdyż jego rywal ma rodzinę i dzieci. Posiadacz mistrzowskich pasów federacji IBF, WBA, WBO i WBC Franchise w wadze lekkiej zapowiadał natomiast, że „zaledwie” skręci mu kark. I choć z całych sił próbował zrealizować swój plan, to w nocy w Madison Square Garden Theatre przekonaliśmy się, dlaczego boks jest nazywany szermierką na pięści. Świetnie przygotowany pod względem taktycznym Australijczyk wypunktował mistrza i sensacyjnie zasiadł na tronie wagi lekkiej!
Przed pojedynkiem pomiędzy oboma pięściarzami nagromadziło się sporo złej krwi. Zresztą obaj mieli wystarczająco dużo czasu by szczerze się znienawidzić. Pierwotnie ich walka była zaplanowana na koniec maja tego roku. W wyniku różnego rodzaju zawirowań, takich jak niewywiązanie się z umowy grupy promotorskiej Triller, która miała pokazać pojedynek, czy też zachorowania Lopeza na COVID, obaj pięściarze spotkali się w ringu dopiero dzisiejszej nocy. I choć Kambosos dotychczas nie zaznał porażki na zawodowych ringach oraz był przyzwyczajony do walki na terenie rywala, to faworyt tego pojedynku był jeden.
– Zdecydowanym faworytem jest Teofimo Lopez, natomiast zostawiłbym cień szansy Kambososowi. Gdyby Australijczyk pokonał Lopeza, sprawiłby przeogromną sensację. Moim zdaniem nawet większą, niż wygrana Lopeza z Łomaczenką – mówił nam Janusz Pindera, z którym rozmawialiśmy przed walką.
Nikt nie dawał szans Kambososowi, a większość wskazań mówiła, że Lopez zakończy ten pojedynek przed czasem. Amerykanin o honduraskich korzeniach chciał wcielić w życie przewidywania ekspertów oraz swoje własne zapowiedzi i błyskawicznie zakończyć walkę przed czasem. Naszym zdaniem, aż za bardzo chciał.
Wprawdzie Lopez słynie z nokautującego ciosu, jednak posiada sporo innych atutów, które uczyniły go królem wagi lekkiej. Świetny timing, szybkość, przygotowanie taktyczne do walki – on to wszystko ma. Tymczasem w pierwszej fazie pojedynku Teofimo nie boksował się ze swoim rywalem. On potraktował tę walkę tak, jakby była to bójka pod remizą. Zupełnie nie myśląc o obronie, nastawił się na to, by urwać Kambososowi łeb.
Jakież było jego zaskoczenie, kiedy okazało się, że niesłynący z nokautującego uderzenia Australijczyk jednak nie ma waty w rękawicach. Już w pierwszej rundzie wyprowadził celny prawy sierpowy, którym posłał odsłoniętego mistrza na deski. Zatem chociaż Lopez rozpoczął starcie z większym animuszem, to Kambosos wygrał pierwszą rundę.
Ale pretendent do mistrzowskich pasów najbardziej zaimponował tym, że nie podpalił się swoim powodzeniem. To właśnie stanowiło różnicę pomiędzy oboma pięściarzami, która ostatecznie przesądziła o zwycięstwie Kambososa. Amerykanin się bił, zaś Australijczyk boksował. W czasie, gdy mistrz wyprowadzał uderzenia mające zmieść przeciwnika z ringu, które tylko pruły powietrze, sam inkasował lewe proste rywala. I tak raz za razem. Przy czym George bynajmniej nie był pięściarzem jednowymiarowym, często dorzucając do lewego prostego prawy sierpowy czy też prawy podbródkowy.
Okrążany przez rywala Lopez, pod którego okiem pojawiła się spora opuchlizna, był bezradny pomiędzy linami. Po siedmiu rundach wyraźnie przegrywał na kartach punktowych. Sam nie do końca wiedział, czy konsekwentnie ma szukać nokautującego ciosu, czy jednak starać się odrabiać punkty. Zdecydował się na tę pierwszą opcję, wciąż idąc na rywala bez przywiązywania uwagi do obrony. Przez dwie rundy wydawało się nawet, że taktyka mistrza w końcu przyniesie oczekiwany efekt. W dziewiątej i dziesiątej rundzie Kambosos nie był już tak dynamiczny i dawał się trafić. W dziesiątym starciu Australijczyk nawet wylądował na deskach.
Ale właśnie wtedy zbierający kolejne bomby Kambosos zaimponował najbardziej. Wydawało się wówczas, że po tym pojedynku będziemy mogli powiedzieć, że pretendent fajnie się zaprezentował, ale w końcu dopadło go przeznaczenie. Tymczasem w mistrzowskich rundach George wyglądał tak, jakby nic nie robił sobie z chwilowego kryzysu i po prostu wypunktował mistrza! Po wybiciu ostatniego gongu pozostało tylko trzymać kciuki nie tyle za Australijczyka, co za to, by na kartach punktowych zwyciężył boks, nie układy.
Na szczęście, tak też się stało. Sędziowie ogłosili niejednogłośną wygraną Kambososa, punktując 115-112 i 115-111 na korzyść underdoga, oraz 114-113 za zwycięstwem Lopeza. Zatem sensacja stała się faktem, a widownia zgromadzona w Hulu Theater usłyszała, jak David Diamante wypowiada zwrot „And the new…”.
Kambosos zwyciężył w pełni zasłużenie, ale przede wszystkim była to świetna walka. Lopeza zawiódł plan taktyczny na pojedynek, zatem ciekawi jesteśmy rewanżu pomiędzy oboma pięściarzami. Amerykanin domagał się go przebywając jeszcze na ringu. Jako że o walce zdecydował przetarg, a Australijczyk był obowiązkowym pretendentem federacji IBF, nie musi zgodzić się na drugą walkę. Jednak nowy posiadacz pasów WBO, WBA oraz IBF wyraził chęć drugiego pojedynku, z jednym zastrzeżeniem. Kambosos chce, by walka odbyła się w Australii. Po porażce Lopez nie znajduje się w najlepszym położeniu do stawiania warunków, zobaczymy zatem, czy przystanie na taki układ. Naszym zdaniem, po tylu wyjazdowych bojach i tak dobrym pojedynku dzisiejszej nocy, George w pełni zasłużył aby pierwszy raz od 2017 roku powalczyć przed australijską publicznością.
Fot. YouTube
Przeczytaj także: