Reklama

Stary człowiek, i może – najstarsi mistrzowie w historii UFC

Szymon Szczepanik

Autor:Szymon Szczepanik

02 listopada 2021, 14:36 • 16 min czytania 3 komentarze

Glover Teixeira zdobył mistrzowski pas UFC w wadze półciężkiej dwa dni po swoich czterdziestych drugich urodzinach. Niestety dla nas, Polaków, kosztem Jana Błachowicza, który pod tym względem również stanowi fenomen. Do klatki z Teixeirą wchodził mając na karku trzydzieści osiem lat. Obydwaj stanowią ewenement pod względem wieku, w jakim byli mistrzami. Lecz Polak i Brazylijczyk to nie jedyni zawodnicy, którzy tak późno dostąpili zaszczytu panowania w jednej z wag największej federacji MMA na świecie. Ba, Teixeira nie jest nawet najstarszym mistrzem. Oto ranking najbardziej wiekowych zawodników, którzy do walki wychodzili jako mistrzowie.

Stary człowiek, i może – najstarsi mistrzowie w historii UFC

Na początek jedna uwaga. Przy nazwiskach podajemy wiek zawodników w jakim byli, gdy ostatni raz mogliśmy ich zobaczyć w klatce z mistrzowskim pasem. Tyle tematem wstępu, startujemy.

Najstarsi mistrzowie UFC – ranking

5. JAN BŁACHOWICZ – 38 LAT, 8 MIESIĘCY I 6 DNI

Gdybyśmy mieli określić karierę Jana Błachowicza jednym słowem, powiedzielibyśmy, że jest nieprawdopodobna. Oczywiście, z dzisiejszej perspektywy trudno nie doceniać Polaka – nawet pomimo jego sobotniej porażki. Cieszyński Książę jest pierwszym i jak do tej pory jedynym męskim mistrzem UFC pochodzącym z Polski. Lecz czy ktokolwiek przewidziałby taki scenariusz w pierwszej połowie 2017 roku, gdy jego bilans w największej federacji MMA na świecie wynosił zaledwie dwa zwycięstwa i cztery porażki? My nie postawilibyśmy na to ani złotówki. Nie oszukujcie się – wy również byście tego nie zrobili.

Wtedy, po kwietniowej przegranej z Patrickiem Cumminsem, wydawało się, że kariera Błachowicza będzie odpowiednikiem kariery typowego polskiego piłkarza Ekstraklasy. Wyróżniał się w rodzimym KSW, wyjechał na zachód, tam zweryfikowano jego umiejętności. Pozostawało tylko czekać na powrót z podkulonym ogonem do polskiej federacji, gdzie miał wyrobioną markę.

Reklama

Tymczasem w walce o być albo nie być Jan udusił w stójce Devina Clarka. A później wygrał kolejne starcie. I jeszcze jedno. I następne. Metamorfoza Polaka była gigantyczna, a cztery zwycięskie pojedynki z rzędu pozwoliły skonfrontować go z Thiago Santosem. Stawka? Możliwość walki o mistrzowski pas z samym Jonem Jonesem. Lecz Błachowicz kolejny raz przegrał – tym razem przez nokaut. Pierwszy w historii jego walk w UFC, a drugi w całej karierze.

Jednak gdybyśmy mieli wskazać największe atuty Jana, to nie skupilibyśmy się na przykład na legendarnej, polskiej sile – wybaczcie, nie mogliśmy się powstrzymać od napisania tej frazy. Nie rozpisywalibyśmy się o firmowym lewym sierpowym. Największą wartością Polaka są jego cechy wolicjonalne. Gadki o ciężkiej pracy, przełamywaniu własnych barier i wytrwałym dążeniu do celu brzmiałyby sztampowo w przypadku dziewięćdziesięciu dziewięciu procent zawodników. Ale to charakter połączony z morderczą harówką na treningach doprowadził Jana do kolejnej serii zwycięstw, zakończonej walką o mistrzowski pas z Dominickiem Reyesem. Błachowicz znokautował rywala i zasiadł na tronie wagi półciężkiej. W wieku trzydziestu siedmiu lat.

CIEKAWOSTKI O JANIE BŁACHOWICZU

Jednak mistrzostwo nie oznaczało, że może spocząć na laurach. Cały czas miał sporo do udowodnienia zarówno kibicom, jak i Danie White’owi. Niektórzy fani nie traktowali Polaka jak prawdziwego czempiona. Tym w ich sercach był Jon Jones, który zwakował tytuł, a w ostatniej walce pokonał wspomnianego Reyesa. Ponadto z racji wieku oraz – jak na mistrza UFC – stosunkowo niewielkiej medialności Błachowicza, szef organizacji również spoglądał na niego jak na człowieka, który za chwilę swój pas straci. Zwłaszcza, że w zanadrzu posiadał nazwisko elektryzujące cały świat sportów walki.

Israel Adesanya był mistrzem UFC w kategorii średniej. Z czystym rekordem 20-0 miał zostać piątym zawodnikiem w historii, który posiadałby pasy dwóch kategorii wagowych w tym samym czasie. Walczył nieszablonowo, efektownie, a przy tym miał trzydzieści dwa lata. To wciąż materiał na zawodnika, którego kandydaturę w przyszłości będzie można rozpatrywać, tworząc rankingi najlepszych fighterów UFC w historii.

Reklama

Lecz Błachowicz taktycznie go zjadł. Zaszachował, zaprowadził do szkoły MMA i – w szczególności w parterze – udzielił tam bolesnej lekcji. Sędziowie nie mieli wątpliwości i jednogłośnie przyznali wygraną Polakowi.

W tekście dotyczącym najważniejszych walk w historii polskiego MMA, pojedynek Jana z Adesanyą umieściliśmy na pierwszym miejscu i podtrzymujemy to zdanie. Niestety, sobotnia walka Polaka z innym bohaterem tego rankingu nie dała nam powodów do nagłej zmiany poglądów. Tym samym panowanie Błachowicza zakończyło się w wieku trzydziestu ośmiu lat, ośmiu miesięcy i sześciu dni. Szkoda, bo do pobicia „wyniku” następnego zawodnika na liście zabrakło mu nieco ponad miesiąca. Zgodnie z przyjętymi przez nas zasadami, do następnej obrony – nawet nieskutecznej – Polak wychodziłby jako trzeci najstarszy mistrz w historii federacji.

4. FABRICIO WERDUM – 38 LAT, 9 MIESIĘCY I 14 DNI

Brazylijczyk to zawodnik symboliczny z punktu widzenia zmiany warty na miejscu największej organizacji MMA na świecie. W 2005 roku zadebiutował w PRIDE, kiedy japońska organizacja znajdowała się u szczytu swojej potęgi. Występował na jednych galach z takimi legendami, jak Fiodor Jemieljanienko, Ken Shamrock, Quinton Rampage Jackson, Wanderlei Silva czy Mirko Cro Cop Filipović. Tego ostatniego nawet uczył brazylijskiego jiu-jitsu. A był w tej sztuce walki prawdziwym specem, siedmiokrotnym medalistą mistrzostw świata – w tym cztery razy złotym. To dzięki słynnemu Chorwatowi Fabricio znalazł się w PRIDE.

Ale od kiedy Japończycy stracili wsparcie ogólnokrajowej telewizji Fuji TV, organizacja szybko zaczęła podupadać. Wielu zawodników – w tym Brazylijczyk – nie miało zamiaru bezczynnie patrzeć, jak okręt idzie na dno, i to z nimi na pokładzie. Werdum przeniósł się do UFC, gdzie w kwietniu 2007 roku zadebiutował w walce z Andrejem Arłouskim. Niecały miesiąc wcześniej ZUFFA – spółka-matka UFC – wykupiła japońską organizację.

Werdum na swoim koncie ma zwycięskie pojedynki ze wspomnianym Ostatnim Carem, jego bratem Alexandrem, ale też Antonio Silvą czy… Marcinem Tyburą. O Polaku wspominamy, by uświadomić wam, jak długowiecznym zawodnikiem jest Fabricio, który walczył z nim w 2017 roku, w wieku czterdziestu lat. Od dobrych kilku lat powtarza sobie, że „to już na pewno ten ostatni rok”. Po czym przychodzi kolejny „ostatni rok”. Parafrazując klasyka, czasy się zmieniają, a Werdum cały czas w klatce. Choć już nie w UFC. Z największą federacją MMA na świecie pożegnał się w niezłym stylu, wygraną Alexandrem Gustaffsonem, któremu założył dźwignię na ramię.

DANA WHITE – OTO NAJPOTĘŻNIEJSZY CZŁOWIEK W UFC

Obecnie walczy w Professional Fighters League. To liga składająca się z dziesięciu zawodników, w której każdy walczy z każdym, a o ostatecznym zwycięstwie decyduje liczba punktów w tabeli na koniec sezonu. Lecz skoro w ostatniej walce w UFC wygrał, to pewnie Dana White mógłby dać mu jeszcze kilka pojedynków. Rzecz w tym, że za Werdumem – choć bardzo zasłużył się dla organizacji – ciągnęła się afera dopingowa. Wprawdzie swoje odpokutował, lecz White nie kwapił się z zaproponowaniem mu nowego kontraktu. Inna sprawa, że Fabricio już nic nie musi. Walczy, bo chce, a przenosiny traktuje po części w kategorii poszukiwania nowych wyzwań.

– To bardzo ekscytujące, ponieważ walczyłem dla UFC przez długi czas… Walczyłem w Strikeforce, w PRIDE, podczas różnych gal w Brazylii – takich jak Jungle Fight. A teraz mam PFL, które bardzo lubię ze względu na napięty sezon – mówi Werdum – Musisz walczyć i nieustannie zwyciężać, aby zostać mistrzem, a wtedy zgarniasz nagrodę w postaci miliona dolarów. Chcę walczyć nawet cztery razy w krótkim czasie. To jest teraz mój cel, ponieważ zdobyłem już wszystko. Byłem mistrzem UFC, mistrzem jiu-jitsu, mistrzem ADCC [submission fighting – dop. red.]. Moim następnym celem jest zostać mistrzem PFL.

No właśnie – osiągnął wszystko, na czele z mistrzostwem wagi ciężkiej w UFC. Chociaż przetarcie w organizacji miał przeciętne, zakończone bilansem 2-2. Jednak jego drugie podejście, poprzedzone paroma walkami w Strikeforce, wyszło idealnie. Rozpoczął je od wygranej z Royem Nelsonem w 2012 roku, a sam pojedynek został uznany za walkę wieczoru gali UFC 143. Zakończył trzy lata później, wygraną z Cainem Velasquezem. Obaj dali świetną walkę, o której wyniku zdecydowała próba sprowadzenia przez amerykańsko-meksykańskiego zawodnika walki do parteru. Chyba już wszyscy wiemy, jak kończą się takie zagrania, jeżeli przeciwnikiem jest brazylijski mistrz jiu-jitsu. Szybkie duszenie i waga ciężka miała nowego króla – trzydziestosiedmioletniego Fabricio.

Dodajmy, że tym razem w pełni uznanego przez środowisko. Wcześniej Brazylijczyk zdobył pas tymczasowy, pokonując Marka Hunta. Pierwotnie miał walczyć z normalnym mistrzem, którym był właśnie Velasquez. Lecz do pojedynku nie doszło z powodu kontuzji czempiona. Warto również nadmienić, że walka odbywała się w Meksyku – kraju i mieście – zatem miało to być święto dla lokalnej publiczności i triumf ich idola. Ku swojej uciesze, Werdum skutecznie popsuł zabawę widowni zgromadzonej na trybunach.

Jak na ironię, sam zawodnik oraz jego fani bardzo szybko poznali gorycz porażki na własnym terenie. Już w swojej pierwszej obronie, zorganizowanej 16 maja 2016 roku w brazylijskiej Kurytybie, mistrz poległ w starciu ze Stipe Miocicem, który swoją drogą jeszcze przewinie się w tym tekście. Tym samym, w wieku trzydziestu ośmiu lat, dziewięciu miesięcy i czternastu dni Werdum musiał zejść z tronu wagi ciężkiej UFC. Krótkie to były rządy, ale nikt mu ich nie odbierze.

3. DANIEL CORMIER – 40 LAT, 4 MIESIĄCE I 28 DNI

Daniel Cormier to jeden z najbardziej zadziwiających przypadków mistrzów w historii UFC. Amerykanin swoją przygodę ze sportem zaczynał od zapasów. Choć „przygoda” to akurat nieodpowiednie słowo. Śmiało może mówić o karierze – wziął udział w igrzyskach olimpijskich, zdobył brązowy medal mistrzostw świata, złoto igrzysk panamerykańskich i był sześciokrotnym mistrzem Stanów Zjednoczonych w kategorii wagowej do 96 kilogramów.

Jego charakterystyczną cechę stanowi… wygląd, a dokładnie – jego zadziwiająca normalność. Jak na zawodnika wagi ciężkiej – lub półciężkiej, gdyż w tej kategorii również walczył – nie jest przesadnie wysoki, ma 180 centymetrów wzrostu. W dodatku posiada pokaźny brzuszek, ze zbiciem którego nie robił sobie trudów w trakcie kariery. Przeciwnie, podchodził do swojego wyglądu z dystansem, nagrywając teledysk na którym zachwala sobie jedzenie tortów i panierowanych kurczaków.

Ale mógł wyglądać, jak tylko chciał, bo przede wszystkim był cholernie dobrym zawodnikiem. Nikt nie posiadał w klatce takiej uniwersalności, jak popularny DC. Lecz mimo wszystko, jego osiągnięcia były niespodziewane. Przecież pierwszy raz w oktagonie pojawił się w wieku trzydziestu lat, podczas gali Strikeforce. Oczywiście, lata uprawiania zapasów stanowiły solidną bazę do MMA. Jednak sportowcy decydujący się na mordobicie po trzydziestce zwykle stanowią swego rodzaju ciekawostkę. Ot, coś wygrają, coś przegrają, ale trudno oczekiwać by nagle zawojowali najlepszą federację MMA na świecie.

NAJGROŹNIEJSZY GRUBAS ŚWIATA – DANIEL CORMIER [SYLWETKA]

Tymczasem Cormier się nie zatrzymywał, spuszczając łomot każdemu, kto tylko nawinął mu się pod rękawice. Każdemu, poza Jonem Jonesem. Jego wielkim alter ego. Ze sposobu prowadzenia się i charakteru obu fighterów, ich pojedynki to była istna walka dobra ze złem. Z jednej strony skromny gość, ciężko pracujący na treningach, przed walkami nie bawiący się w trash talk. W dodatku z poruszającą i dramatyczną historią, którego życie po prostu nie oszczędzało – w wyniku wypadku samochodowego stracił trzymiesięczną córeczkę. Z drugiej, skandalista łapany w swojej karierze na dopingu, którego ulubioną rozrywką było spędzanie czasu przy butelce, najlepiej zakupionej w klubie ze striptizem. W obliczu tragedii Cormiera trudno się nie dziwić, że Jones, który regularnie rozbijał swoje fury prowadząc na bani, doprowadzał go do szału. Zresztą cztery miesiące po ich walce spowodował wypadek, w którym ucierpiała kobieta w ciąży.

Niestety, pomimo że doszło do ich starcia w klatce, okazało się, że życie to nie komiks ani bajka, w której superbohater ostatecznie nakopie złoczyńcy. Jones pewnie wygrał tę walkę na punkty. I choć później został pozbawiony tytułu za wspomniany wypadek, a wakujący pas w październiku zgarnął Cormier, to zadra w sercu Daniela pozostała. Mało tego, w 2017 roku doszło do rewanżu, w którym Bones znokautował swojego przeciwnika, lecz ta walka została uznana za nieodbytą. Jones wpadł na stosowaniu dopingu, co tylko zwiększyło wątpliwości dotyczące tego, czy w pierwszej walce był czysty.

Lecz pas wagi półciężkiej pozostający u Cormiera pozwolił dokonać mu rzeczy wielkiej. Amerykanin wyruszył do wagi ciężkiej, gdzie już w debiucie postanowił zmierzyć się ze Stipe Miocicem. Cóż, ze swoją pulchną posturą zdecydowanie pasował do królewskiej kategorii. Tak, jak i z umiejętnościami. Choć wywodził się z zapasów, to był też bardzo skuteczny w stójce, a jego kolejne ciosy sięgały twarzy rywala. Pojedynek zakończyła ładna akcja w półdystansie, kiedy wyrywający się z klinczu Daniel strzelił Miocica prawym sierpowym, a ten padł, nie wiedząc do końca, co się dzieje.

Tym sposobem DC zapisał się w historii jako drugi zawodnik UFC, który jednocześnie był posiadaczem dwóch pasów mistrzowskich. Taka sytuacja spowodowała jednak, że Cormier stanął przed wyborem, w której wadze planuje teraz walczyć. Gra na dwa fronty i ciągłe zbijanie wagi do półciężkiej, by zaraz potem próbować swoich sił w wyższej kategorii, nie miałaby sensu. Tym bardziej, że miał wtedy trzydzieści dziewięć lat i sam zapowiadał, że nie będzie przeciągał swojej kariery. Postawił na wagę ciężką, gdzie raz skutecznie obronił pas z w walce z Derrickiem Lewisem, a następnie, 17 sierpnia 2019 roku, stoczył rewanż z Miocicem. Tym razem to Amerykanin o chorwackich korzeniach okazał się lepszy, kończąc panowanie mistrza w czwartej rundzie. Cormier stracił tytuł, mając już czterdziestkę na karku.

Karierę zakończył rok później, trzecią walką z Miocicem, którą przegrał jednogłośną decyzją sędziów. Tym samym Cormier posiada jedną z najkrótszych, ale też najbardziej efektownych list walk w UFC w wadze ciężkiej. Rozegrał cztery pojedynki, a na szali każdego z nich znajdował się tytuł mistrzowski.

2. GLOVER TEIXEIRA – 42 LATA I 2 DNI

Nie ukrywamy tego, że jako Polacy chcielibyśmy, żeby tego nazwiska zabrakło na liście. Gdyby Jan wygrał, do następnego pojedynku pewnie przystępowałby jako trzeci najstarszy mistrz w historii UFC. Tymczasem Błachowicz 28 października, podczas oficjalnej konferencji przed walką śpiewał swojemu rywalowi Happy Birthday to You, gdyż Brazylijczyk akurat kończył czterdzieści dwa lata.

Lecz Teixeira najlepszy prezent od naszego rodaka otrzymał podczas samej walki, kiedy w pierwszej rundzie dał się sprowadzić do parteru. Próbowanie się na macie z gościem, który zjadł zęby na brazylijskim jiu-jitsu i jest jednym z najlepszych grapplerów bez podziału na kategorie wagowe zakończyło się dominacją Glovera. Kiedy Błachowicz powtórzył ten błąd w drugiej rundzie, Brazylijczyk bez trudu to wykorzystał i zakończył pojedynek przez poddanie rywala.

I wiecie co? Chociaż widok pokonanego Polaka nie napawał nas radością, to jeżeli spośród wszystkich zawodników kategorii półciężkiej mielibyśmy wskazać jednego, któremu za całokształt kariery należał się pas mistrzowski, bez zastanowienia wskazalibyśmy właśnie na Teixeirę. Faceta, który zdobył tytuł pierwszy raz w życiu.

Przekładając ten wyczyn na język piłki nożnej, to tak, jakby Gianluigi Buffon albo Ronaldo (rzecz jasna brazylijski) wygrali Ligę Mistrzów. Jakby Raul lub Thierry Henry zdobyli Złotą Piłkę. Widząc czterdziestodwulatka z wymarzonym, mistrzowskim pasem na biodrach, trudno było nie pomyśleć, że jemu ten tytuł po prostu się należał. Za jego ofensywny styl i chory procent kończenia pojedynków przed czasem. Za długich dziesięć lat oczekiwania na debiut w UFC spowodowanych między innymi problemami z otrzymaniem wizy do USA. Ze względu na nie przez trzy lata zmuszony był występować w rodzimej Brazylii, zostawiając na północy swoją żonę.

KIM JEST GLOVER TEIXEIRA?

Za czterdzieści trzy dni podróży do Stanów Zjednoczonych, kiedy jako dziewiętnastolatek rzucił wszystko co znał i zdecydował się szukać tam lepszego życia. Zjechał całą Amerykę Środkową, nielegalnie przekroczył granicę, by na koniec zostać więźniem przemytników, oczekujących na opłatę haraczu za jego przejście. Za oglądanie po nocach walk Mike’a Tysona i Roysa Gracie’a, gdyż w dzień harował nawet po dwanaście godzin, a wieczorem zasuwał na treningach.

Za to, że jest normalnym, fajnym gościem, który udowodnił, że nawet starego psa da się nauczyć nowych sztuczek. Dobijając do czterdziestki totalnie zmienił swoją charakterystykę pracy na treningu. Przewartościował też pewne aspekty życia prywatnego. Przestał chodzić na imprezy, zupełnie odstawił alkohol i zmienił nawyki żywieniowe. Podporządkował wszystko MMA. Sobotni wieczór był najwspanialszym podsumowaniem ponad dwóch dekad jego działalności w sportach walki.

Lat, w których nie brakowało chwil szczęścia, zwątpienia, wielkich pojedynków z legendami UFC, oraz tych mniejszych, niemalże garażowych starć. Bo takie czasy w MMA Teixeira jeszcze pamięta.

1. RANDY COUTURE – 45 LAT, 4 MIESIĄCE I 24 DNI

Jest 21 grudnia 1997 roku. Trzy dni wcześniej w kinach zadebiutował mega hit Jamesa Camerona – „Titanic”. Na światowych listach przebojów rządzi kawałek I believe I can fly, znany z filmu „Kosmiczny mecz”. Spice Girls jeszcze się nie rozpadło, natomiast grupa Destiny’s Child, w której śpiewała niejaka Beyonce, podpisała swój pierwszy kontrakt na nagranie płyty. W Polsce zaś Sokół, Pono i Jędker założyli ZIP Skład, nasi rodacy bawili się do takich przebojów jak „Takie tango” Budki Suflera, piosenki „Kobiety są gorące” Norbiego, czy też hitów zespołu Just 5, których debiutancki album rozszedł się w liczbie ponad dwustu tysięcy egzemplarzy – głównie na kasetach. No i od roku szczęśliwi wybrańcy mogli cieszyć się najnowszym wynalazkiem technologii – modemem internetowym.

A w mieszanych sztukach walki prym wiodła Japonia. Stąd decyzja władz UFC o zorganizowaniu szesnastej gali w Kraju Kwitnącej Wiśni była jak najbardziej zrozumiała. Na niej, w walce wieczoru Randy Couture pokonał Maurice’a Smitha, zgarniając mistrzowski pas wagi ciężkiej.

Jest 15 listopada 2008 roku. Niecałe dwa tygodnie wcześniej Barack Obama został pierwszym czarnoskórym prezydentem w historii Stanów Zjednoczonych. Kinomani mogli wybrać się do kin na „Mrocznego Rycerza”. Katy Perry podbiła listy przebojów hitem I Kissed a Girl. Internet w Polsce? Dajcie spokój, korzysta z niego czternaście milionów Polaków – Facebook właśnie wystartował z polską wersją portalu.

Tymczasem za oceanem organizacja UFC, na czele której od siedmiu lat stoi Dana White, sprzedaje ponad milion abonamentów pay-per-view na swoją galę, oznaczoną numerem 91. Amerykanie są bezkonkurencyjni w tym sporcie. Rok wcześniej wykupili jednego z głównych konkurentów, japońską federację PRIDE. Wydarzenie wieczoru gali w Las Vegas? Broniący tytułu Randy Couture zmierzył się z Brockiem Lesnarem. Mający czterdzieści pięć lat Cotuore był nie tylko legendą UFC. To człowiek, który był w niej obecny niemalże od początku – a dokładnie od trzynastej gali. Jak prehistoryczne dla organizacji były to czasy niech świadczy fakt, że wtedy w walkach dozwolone były ciosy poniżej pasa. Głowę powalonego przeciwnika wciąż można było potraktować soczystym kolanem. Randy nie tylko walczył w UFC – on wręcz tworzył tę federację. Jako jeden z nielicznych zawodników mógł pochwalić się zdobyciem mistrzowskich pasów w dwóch kategoriach wagowych. Pojedynek z Lesnarem był jego piętnastym starciem o pas.

Sam Lesnar był natomiast amerykańskim odpowiednikiem Mariusza Pudzianowskiego, choć z jedną, istotną różnicą. Podobnie jak Pudzian, Brock był totalnym świeżakiem w MMA – na koncie miał zaledwie trzy zawodowe walki. Wywodził się z WWE, gdzie był – i do tej pory jest – jedną z największych gwiazd. Zatem posiadał podstawy treningu i przyciągał fanów spoza świata mieszanych sztuk walki. Lecz nowe środowisko spoglądało na niego z dozą zazdrości i braku szacunku. Bo jego jedynymi atutami były ogromna sylwetka i siła z nią związana, technicznie zaś był surowy. Mimo to, otrzymał szansę na walkę o pas i zarabiał więcej niż inni, lepsi zawodnicy.

W dodatku jako człowiek z WWE potrafił napędzić hype, wywołując kontrowersje swoim trash talkiem. Chociażby wykazując się brakiem jakiegokolwiek szacunku dla starszych mistrzów UFC. Takich jak Couture. I tu pojawia się różnica pomiędzy nim, a Pudzianowskim. O ile Dominator cieszył się powszechną sympatią kibiców, o tyle fani UFC oglądali Lesnara, życząc mu porażki. Ale oglądali. I to najbardziej liczyło się dla Dany White’a.

Jakże cudowny dla większości kibiców UFC byłby scenariusz, w którym stary wyga utarłby nosa nowej gwieździe organizacji. Przecież w trakcie kariery walczył i wygrywał z legendami klatki, takimi jak Vitor Belfort, Chuck Liddell czy Tito Ortiz. Wszak półtora roku wcześniej jeszcze raz udowodnił swoją wartość, gdy w wieku czterdziestu trzech lat zdeklasował Tima Sylvię, wygrywając z nim każdą rundę. Już wtedy został najstarszym zdobywcą mistrzowskiego tytułu. Następnie zdołał go obronić, nokautując Gabriela Gonzagę.

Niestety, na potężnie zbudowanego Lesnara, który ledwie zmieścił się w górnych widełkach wagowych w kategorii ciężkiej (120 kilogramów) umiejętności i doświadczenie The Naturala nie wystarczyły. W drugiej rundzie błędnik mistrza zwariował po otrzymaniu od Bestii potężnego prawego sierpa na ucho. Brockowi pozostało tylko wykończyć robotę, zasypując Couture’a ciosami z góry.

Tym samym, ku niezadowoleniu większości obserwatorów, zakończyło się panowanie najstarszego mistrza w historii UFC. Choć nie oznaczało to jego zupełnego rozbratu z klatką. Randy stoczył jeszcze pięć pojedynków i bynajmniej nie zaniżał poziomu organizacji, będąc trzymanym za nazwisko. Jego następna walka z Antonio Rodrigo Nogueirą – choć również przegrana – została okrzyknięta jednym z najlepszych pojedynków roku.

Czy Glover Teixeira ma szansę pobić wyczyn Amerykanina i zostać najstarszym mistrzem? Szczerze w to wątpimy. Sam Teixeira mówił, że nie będzie na siłę przedłużać kariery. Choć oczywiście na ten moment nie ma mowy, aby ją zakończył. Lecz zakładając, że do pobicia Cotoure’a pozostało mu trzy i pół roku, a rocznie może walczyć dwa-trzy razy, w celu zrealizowania takiego scenariusza musiałby stoczyć co najmniej siedem pojedynków. Ewentualna porażka na przykład w piątym starciu, mogłaby tylko wydłużyć tę drogę, stąd raczej nie spodziewalibyśmy się zmiany nazwiska na czele tego rankingu w najbliższych latach.

SZYMON SZCZEPANIK

Fot. Newspix

Pierwszy raz na stadionie żużlowym pojawił się w 1994 roku, wskutek czego do dziś jest uzależniony od słuchania ryku silnika i wdychania spalin. Jako dzieciak wstawał na walki Andrzeja Gołoty, stąd w boksie uwielbia wagę ciężką, choć sam należy do lekkopółśmiesznej. W zimie niezmiennie od czasów małyszomanii śledzi zmagania skoczków, a kiedy patrzy na dzisiejsze mamuty, tęskni za Harrachovem. Od Sydney 2000 oglądał każde igrzyska – letnie i zimowe. Bo najbardziej lubi obserwować rywalizację samą w sobie, niezależnie od dyscypliny. Dlatego, pomimo że Ekstraklasa i Premier League mają stałe miejsce w jego sercu, na Weszło pracuje w dziale Innych Sportów. Na komputerze ma zainstalowaną tylko jedną grę. I jest to Heroes III.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

3 komentarze

Loading...