Zasadniczo istnieją dwa rodzaje książek, czy w ogóle: dwa rodzaje opowieści. Te, które mają zapewnić czystą, niczym nieskrępowaną rozrywkę. I te, które mogą pozostawić po sobie coś więcej, mogą jakoś nas zmienić.
Książka Marcina Ryszki i Kuby Białka „Nie widzę przeszkód” jest w tym ujęciu hybrydą, bo to pozycja lekka, lektura błyskawiczna, z humorem i polotem, w czym zasługa tyleż „bajery” Marcina, co sprawności pióra Kuby. Ale też bardzo daleko jej do czegoś, co ma tylko wypełnić jesienne popołudnie; w zasadzie nie da się jej o to nawet posądzić.
Powiecie: no dobrze, Milewski, udowodnij.
Udowodnij, że nie piszesz tak tylko dlatego, że Marcin i Kuba to twoi redakcyjni kumple.
Będę więc z wami szczery: to nie tak, że zjadłem z Marcinem beczkę soli, prowadziłem pociąg na jego weselu czy coś podobnego. Ja mieszkam w Łodzi, Marcin w Krakowie. Obaj bywamy w redakcji sporadycznie, więc te spotkania – delikatnie mówiąc – nie były częste. Ale miałem kiedyś przyjemność spędzić z Marcinem dłuższy czas podczas jednej z redakcyjnych wigilii. Rzeczywiście, rozmowa nam się w naturalny sposób kleiła. Z nikim podczas tamtej wigilii nie przegadałem więcej niż z Marcinem.
O czym?
O czym rozmawiało się w Vegas, zostaje w Vegas, ale tamte rozmowy zostały ze mną. Zdradzę tylko, że były to klasyczne życiówki, obustronne, z tego co pamiętam: nijak szerzej nie dotykające tematu niewidomości Marcina. Bo może tak jest, że najciekawsze rozmowy są o tym, co nas – według powierzchownego, pierwszego spojrzenia – nie określa.
Ale pamiętam też pierwsze spotkanie na żywo z Marcinem. W korytarzu redakcji, przy okazji zmiany warty w Weszlo.FM, ja wychodziłem, on wchodził – pamiętam, że choć Marcina przecież znałem z tak zwanego wirtuala, choć pisaliśmy nie raz, choć podziwiałem jego dystans, choć w sumie czekałem, aż spotkam go na żywo, tak nie wiedziałem jak się zachować. Była w tym krótkim spotkaniu jakaś niezręczność z mojej strony, jakiś mur. A przecież ze strony Marcina była sama otwartość.
Może potrzeba było więcej czasu – może, to by udowadniała redakcyjna wigilia.
Ale też ten krótki moment pierwszego spotkania, mnie samemu, myślącemu, że nie byłoby najmniejszego problemu w porozumieniu, uzmysłowiła, że jednak swobodne zachowanie się nie było takie proste. Może tak jest z każdym – kogokolwiek poznajesz, nie wiesz co tak naprawdę za nim stoi, jaki świat. Bazujesz tylko na znanych ci powierzchownościach, dopiero szukasz prawdziwych punktów zaczepienia. A może jednak stało za tym coś więcej – to, że w przypadku Marcina, zamiast o tym, że go właśnie spotkałem, gdzieś, podświadomie, moim zachowaniem kierowało przede wszystkim to, żeby nie popełnić jakiejś niezręczności, bo rozmawiam z osobą niewidomą. I tym właśnie popełniłem największą niezręczność.
O tym i przełamywaniu tego w dużej mierze jest ta książka.
To znaczy, po kolei, żebyśmy mieli jasność.
Jest w niej też tona anegdot. To pierwsza warstwa: momenty, przy których parskałem ze śmiechu, co nie dziwi, umiejętność śmiania się z samego siebie jest powszechnie znana w wykonaniu Marcina. Żeby nie być gołosłownym, fragment pierwszy:
Gdy jestem w klubie, raczej nie podpieram ścian. Oczywiście, zdarzało mi się podczas tańca przypadkowo zdzielić kogoś z łokcia albo potraktować wejściem z bara. W tego typu miejscach jest generalnie ciemno, na parkiet nie zabieram ze sobą białej laski, więc mało kto ma świadomość, że obok przebywa osoba niewidoma.
Podczas jednego z takich wyjść tańczyliśmy w kółku. Bujałem się w rytm muzyki, a po chwili stwierdziłem, że wrócę do stolika. Lecz zanim tam doszedłem, szarpnęła mnie jakaś dziewczyna.
– Kim ty, kurwa, jesteś?! Co ty sobie myślisz?! – zaczęła wrzeszczeć mi do ucha.
A ja… zgłupiałem. Byłem pewien, że z kimś mnie pomyliła. Próbowałem sobie przypomnieć – może ją niechcący potrąciłem?
– Wiesz, ilu w tym mieście jest takich jak ty?! Tysiące! – wrzeszczała.
A ja dalej nie miałem pojęcia, o co może jej chodzić. Nasz problem komunikacyjny rozwiązał kolega, który przyszedł z interwencją. Okazało się, że ta dziewczyna tańczyła… obok mnie. To znaczy ona myślała, że tańczy ze mną. Wyginała się przy mnie, wykonywała zalotne ruchy, a ja… nie dość, że w ogóle nie odpowiadałem na jej znaki, to jeszcze nagle bezczelnie odwróciłem się na pięcie. No bo skąd miałem wiedzieć, że ktoś ze mną tańczy, przecież jej nie widziałem!
Poczuła się więc brutalnie olana. Rany, trochę mi było głupio! Ale jej chyba bardziej, bo gdy mój kumpel wyjaśnił, że jestem niewidomy, więc niepotrzebne są takie sceny, opuściła lokal. Ta komiczna niezręczność, jaka wywiązała się pomiędzy mną a przypadkową dziewczyną w jednym z krakowskich klubów, pokazuje, że relacje damsko-męskie w świecie niewidomych bywają… nieco inne.
Fragment drugi:
Taksówka miała czekać na górnej płycie parkingu Galerii Krakowskiej. Znalazłem windę, dotarłem we wskazane miejsce i… nic. Czekam. Minuta, druga, piąta. W końcu dzwoni telefon.
– No gdzie pan jest? Czekam i czekam.
– Ja też czekam. Zgłaszałem przy zamówieniu, że na przejazd będzie czekać osoba niewidoma z białą laską. Może mnie pan gdzieś widzi?
– Panie, stoję tak, że nie da się mnie nie zauważyć. Malinowy seat!
No i sami powiedzcie, czy taksówkarze nie są uroczy? W końcu jakoś się znaleźliśmy. Malinowy seat – bardzo mi to pomogło! Mógłby wylądować statkiem kosmicznym, a i tak bym go nie zauważył.
I trzeci:
Jako organizator całej wyprawy musi on zawsze zadbać o sprzęt – odpowiednie kurtki, buty, rękawiczki. To niezwykle istotny, a przy okazji drogi aspekt chodzenia po górach. Wiąże się z tym sporo zachodu. Pewnego dnia wkurzony zadzwonił do dziewczyny, która zapisała się na jedną z wypraw.
– Dlaczego jeszcze nie wysłałaś mi rozmiaru rękawiczek?! Ja już wszystko muszę zamawiać, to ostatnia chwila – gotował się.
– Piotrek, ale ja nie mam rąk…
Koniec końców obie strony były zadowolone. Zawsze to drobna oszczędność na wyprawie.
Abstrahując od humoru, który nadaje lekkości, drugą warstwą są odpowiedzi na pytania, które pozwalają poznać świat niewidomego. Choćby świetne ujęcie tego co Marcin „widzi”, a co w zasadzie znajduje się poza wyobrażeniem osób widzących, bo jak zrozumieć widzenie niczego.
Często dostaję pytanie, co ja tak właściwie widzę. I choć nie mam wzroku już ćwierć wieku, wciąż nie potrafię tego wytłumaczyć.
Odpowiadam najprościej, jak tylko mogę:
– Nic.
I zdaję sobie sprawę z tego, że taka odpowiedź nie zaspokaja ciekawości drugiej osoby. Tak samo jak nie zaspokoi waszej, drodzy czytelnicy. Ale ja naprawdę nic nie widzę. Nie umiem tego inaczej opisać. Uwierzcie – zastanawiałem się nad tym setki razy. Do niczego konkretnego nie doszedłem. To po prostu nic. Jedno wielkie nic.
To nie jest czarna plama. Nie żyję w ciemnościach, człowiek by oszalał. Nie ma tam żadnych kształtów, nie ma żadnego światła, nie ma kolorów. Wydaje mi się, że nie da się tego opisać. W jednym opracowaniu czytałem, że to mniej więcej tak, jakby osoba widząca wywróciła gałki oczne na drugą stronę i próbowała spojrzeć w głąb głowy. Wtedy widziałaby nic. Zero bieli, zero czerni, zero kolorów. Zero światła. Zero kształtów. Po prostu nic.
Widzę nic.
Poruszyła mnie też opowieść o tym o czym śni, jak śni. Wspomnienie snu-obrazu jako niezwykły moment.
Ostatni sen z obrazem, który pamiętam, miał miejsce po śmierci dziadka, a więc stosunkowo niedawno – byłem jeszcze na studiach. Czułem się, jakbym się cofnął do momentu, gdy jeszcze widziałem. Wchodziłem do domu dziadków, przemierzałem schody, przeszedłem przez drzwi, które miały u góry szybkę. Obserwowałem boazerię na ścianach, wykładziny na podłogach. Wszystko było bardzo realistyczne. Potem dziadek zmierzał do mnie po tych schodach.
– O cholera, widziałem! – powiedziałem do siebie, gdy już się przebudziłem.
Od kilku lat nie przeżyłem czegoś takiego. Nie ma więc tak, że niewidomy zasypia i widzi w snach idealnie, a po usłyszeniu budzika przenosi się do brutalnego, ciemnego świata.
Mamy realia, prozę życia, czyli opowieści o osobach, które niewidomych chciały wykorzystać – choćby taksówkarz kręcący kółka po Krakowie, nieświadom, że przecież Marcin wie wszystko po nawigacji. Ale też opowieść o pociągu pospiesznym, który choć nie miał jechać przez Radom, tak pojechał przez Radom i tam się zatrzymał, żeby odstawić parę niewidomych, którzy inaczej musieliby wracać do Krakowa. Jest strach przed samodzielnym zamieszkaniem, ale i późniejsza radość z tego; jest to, jak świat się zmienia, ile daje możliwości, ale też ile rzeczy dostępnych nie jest i nie będzie.
Ale najistotniejsza jest dla mnie trzecia warstwa, warstwa nie wprost. Bo to przede wszystkim opowieść o tym, by widząc osobę niewidomą, niepełnosprawną, czy jakąkolwiek wpadającą w pierwszym kontakcie w jakąś szufladkę… nie robić tego. Nie pozwalać sobie iść za tym instynktem. Nie pozwalać, by ta jakaś jedna rzecz, dyktowała nam zachowanie, podejście, relację.
Marcin jest w tym cholernie spójny. Bo z jednej strony mówi do nas – nie postrzegajcie niewidomych przez pryzmat ich niewidomości. Momenty, przy których Marcin na kartach książki jest najbardziej oburzony, wynikają z takiej właśnie postawy.
Dotarłem piętnaście minut przed czasem, bo nie cierpię się spóźniać. Z pomocą kobiety z recepcji dotarłem pod wskazany gabinet i czekałem na zaproszenie do środka.
Drzwi się otwierają. Jestem.
I czuję w powietrzu konsternację.
– No tak, pan na rozmowę, ekhem, tak, tak, zapraszam… – zaczął facet, który miał sprawdzić, czy moje kompetencje odpowiadają jego firmie. A potem wypalił: – Ale proszę zawołać opiekuna, może być tu z panem…
Jakiego opiekuna? Z kontekstu wywnioskowałem, że jego zdaniem pani z recepcji, która pomogła mi dojść pod drzwi, jest bliską mi osobą, z którą tu przyszedłem.
– Ta pani poszła już na dół – odpowiedziałem.
– Proszę zadzwonić! Nie mam z tym żadnego problemu!
– Ale jak mam zadzwonić? Przecież nie mam do niej numeru.
Był zszokowany, że przyszedłem sam. Od razu wiedziałem, że jestem tu spalony. No bo jakim cudem poważną funkcję w swojej firmie ma mi powierzyć gość, który zakłada, że nie potrafię samodzielnie się poruszać po mieście? Pomyślałem, że skoro już przyjechałem, nie będę wychodził po minucie. Zostanę choćby po to, by zmienić jego myślenie o osobach niepełnosprawnych. Pokazać mu, że niewidomy to nie żaden niedołęga, który niczego nie potrafi ogarnąć.
On – jak to na rozmowie kwalifikacyjnej – stawiał wiele pytań. Były to jednak pytania nieco odbiegające od standardowej konwencji. Nie mógł się nadziwić:
– Ale jak pan tutaj dotarł bez opiekuna?!
– No proszę pana, normalnie. Jak miałem dotrzeć? Zamówiłem taksówkę i doszedłem, mam przecież dwie nogi.
– Ale ktoś pana na tę taksówkę doprowadził, tak?
– Nie.
– Aha… Ale ma pan taką opiekunkę, która pana ubiera, tak?
Absurdalna rozmowa. Z każdym jego kolejnym słowem czułem się coraz bardziej upokorzony.
Z drugiej, mówi do samych niepełnosprawnych – wy sami nie postrzegajcie siebie przez pryzmat własnej niepełnosprawności. Nie chodzi o to, by udawać, że ona nie istnieje – sam Marcin w jednym z momentów przypomina sobie, gdy przez krótki moment, chodząc po mieście, udawał, że nie jest niewidomy, co mogło skończyć się katastrofą. Ale nie pozwalać na to, by to nas definiowało. Bo nie musi. Bo – po prostu – nie definiuje. To znaczy, w dużej mierze może, ale tylko jeśli ty na to pozwolisz. Samemu siebie w ten sposób krzywdząc.
W pewnym momencie kolejka zaczęła się rozstępować. Jeden ze znajomych dotknął mnie, sugerując, bym się przesunął.
– Przepuście mnie! – warczał na ludzi facet jadący na wózku.
Ludzie go przepuszczali. Normalna, odruchowa reakcja – widzicie człowieka na wózku, który potrzebuje drobnej pomocy, więc się nie zastanawiacie i po prostu wpuszczacie go przed siebie. Myślicie sobie, że wasz świat się nie zawali, gdy zamiast piętnastu minut będziecie musieli poczekać siedemnaście. Niepełnosprawny był wyraźnie zdegustowany faktem, że ludzie sami nie wpadli na to, by go przepuścić, i musi to na nich wymuszać. Był bardzo nieprzyjemny. Nie pytał, a rozkazywał. Ludzie, żeby go nie urazić, ulegali. I robiło im się wstyd, że zirytowali człowieka, który ma w życiu nieco trudniej.
A ja… trochę się wkurzyłem. Miałem wrażenie, że to bardzo roszczeniowy facet, który chce wykorzystać niepełnosprawność dla własnej wygody. Rozłożyłem więc białą laskę i do niego podszedłem.
– Naprawdę nie może pan poczekać chwilę, jak każdy z nas? Naprawdę musi się pan wpychać? I jeszcze robi pan awanturę, że musimy pana przepuścić? – zapytałem.
Wszedł ze mną w dyskusję. Podawał standardowe argumenty. Że stanie w kolejce go męczy, że ma trudną sytuację, że jak on na wózku może czekać tyle czasu.
– Pana przynajmniej nogi nie bolą – powiedziałem mu na odchodne, widząc, że go nie przekonam, po czym wróciłem do kolejki.
Nie wygrałem tej dyskusji, tłum bez protestów go przepuścił i za chwilę wszyscy zapomnieli o sprawie. Ale uważam, że zareagowałem dobrze. Jako niewidomy miałem mandat do tego, by zwrócić mu uwagę. Gdyby zrobiła to inna osoba z kolejki, mogłaby zostać uznana za gbura. No bo zupełnie serio – niby dlaczego osoba na wózku ma nie dołączyć do kolejki? Czy jest jakiś racjonalny dowód na to, że ten facet zmęczyłby się bardziej niż ktokolwiek inny? Sam miałem kiedyś identyczną sytuację na poczcie. Spytałem stojących przede mną osób, czy mnie przepuszczą. Nie dlatego, że nie mogłem poczekać. Po prostu się spieszyłem.
– Ale oczywiście, proszę – mówiła pierwsza kobieta.
– Tak, proszę iść, tutaj, pomogę – wtórowała jej druga.
I gdy już byłem blisko okienka, pewien facet zareagował stanowczo.
– Nie, ja pana nie przepuszczę.
Mocno się wtedy zdziwiłem. Wydawało mi się oczywiste, że niepełnosprawny MUSI zostać przepuszczony. I nawet się nad tym nie zastanawiałem, przyjmowałem to za pewnik, standard zachowania, który istnieje od zawsze.
– Co z tego, że jest niewidomy? Przecież może stać – argumentował mężczyzna, gdy w obronę wzięła mnie jedna z przepuszczających mnie kobiet.
I choć zrobiło się niezręcznie, pomyślałem sobie wtedy: Cholera, przecież ten gość ma rację. W jaki sposób to, że nie widzę, przeszkadza mi w tym, by swoje odstać? W żaden. Po prostu nie widzę. Mam takie same nogi jak każdy zdrowy człowiek. A może nawet i silniejsze ze względu na to, że jestem młody i nie jest mi obcy sport. (…) Mam wrażenie, że roszczeniowość bierze się z braku akceptacji własnej niepełnosprawności. Gdy niepełnosprawny ma żal do świata i nie potrafi się pogodzić z własnymi ograniczeniami, robi wszystko, by ten świat „zrekompensował” mu krzywdy. Uważam to za duży problem środowiska niepełnosprawnych. Podałem bardzo prozaiczne przykłady, ale one doskonale pokazują myślenie większości. Ma to przełożenie na inne obszary życia. Taka osoba myśli: Nie muszę podnosić swoich kwalifikacji, bo przecież ktoś i tak mnie zatrudni. W pracy nie muszę się starać, bo dlaczego ktoś miałby ode mnie wymagać? Hej, jestem niepełnosprawny, pokonuję na co dzień tyle barier! Doceń to! Mam gorzej, ta praca mi się należy!
Oczywiście, że jest to pierwsza w Polsce książka, która daje wgląd w świat niewidomych – z tego punktu widzenia jest niezwykle pożyteczna. Ale myślę, że Marcin nie chciałby takiej interpretacji, a przynajmniej: tylko takiej, lub takiej jako czegoś dominującego. Myślę, że każdy nosi w sobie coś, co może go zdominować, czy w oczach innych, czy w oczach własnych. I tu jest jej uniwersalność – nie pozwolić na to w podejściu tak do innych, jak do samego siebie.
To też ostatecznie po prostu spotkanie z interesującym człowiekiem, który coś ma do powiedzenia o świecie i swoje przeżył. A każdy z nas, w ten lub inny sposób, swoje przeżyje, z niejedną trudną sytuacją się zmierzy – może nie tak ekstremalnie wywracającą świat do góry nogami, jak u Marcina, ale jednak. To książka, w teorii opowiadająca o tym, co dla większości jest nieznane, ale w praktyce opowiadająca o tym, co dotyczy każdego:
Życie jak ta gra, która zsyła kolejne wyzwania, o bardzo różnym kalibrze, kolejne – nomen omen – przeszkody do przeskoczenia, pokonania, rozbicia głową.
Jak zareagujesz przy kolejnej?
Co zrobisz?
Będziesz miał siły znowu sobie poradzić?
U Marcina zesłało od pierwszych dni duży kaliber, ale gra dalej jak ktoś, kto w salonie gier na koloniach przy automacie wykręcał taki wynik, że za jego plecami zbierała się grupka widzów. Co nie znaczy, że jest niezniszczalnym herosem – takich nie ma już nawet w komiksach. Nikt taki nie jest. I dla mnie, w tym wszystkim, poruszające było choćby jak mała z naszej perspektywy sprawa jednak Marcina potrafiła rozbroić – umówiony na wypad ze znajomymi nie może zejść, bo nie może znaleźć kluczy; to niedogodność w najgorszym wypadku zajmująca ileś minut, ale u Marcina zajęła kilka godzin, skończyła się fiaskiem, z wyjścia nici. Znając Marcina wiem, że takie rzeczy musiały być cholernie ciężkie.
Bo wbrew poradnikom „METODA NA TO, BY WSZYSTKO CI WYSZŁO”, każdy z nas zaznaje porażek, słabości. Klucz to nie pozwolić, by one nas zdefiniowały. W tym myślę siła Marcina i książki.
Poniżej pozwoliłem sobie wybrać jeden dłuższy fragment.
***
Nie odbierzcie tego jako przechwałek, ale w jakiś sposób wyróżniam się na tle całego środowiska niepełnosprawnych. Oswoiłem swoją chorobę i żyję normalnie. Aktywnie. Uwierzcie – już samo to jest wyróżnieniem się i dużym plusem. Piszę wam to po to, żebyście na moim przykładzie nie wyrabiali sobie opinii na temat wszystkich niepełnosprawnych. Niestety, ale jeśli mielibyśmy stworzyć wizerunek typowego niewidomego, byłoby mu bliżej obrazu bujającego się na krześle dzieciaka z tikami nerwowymi lub niezadbanego człowieka, który spędza całe życie w czterech ścianach. Znam wielu niewidomych niemających w sobie pogody ducha. Zawsze jest źle, zawsze znajdzie się jakieś „ale”. Z domu nie wyjdą, bo pewnie się zgubią, a przecież nie będą prosić kogoś o pomoc. Rozmowa z takimi osobami jest trudna. Łatwo je urazić. Nie mówią też wprost, to takie wzajemne czajenie się.
Trochę to rozumiem. Niepełnosprawność narządu wzroku jest, w mojej opinii, najbardziej wykluczająca. Głuchoniemi, osoby po amputacjach czy osoby na wózku radzą sobie dużo lepiej. My do większości zawodów nie mamy co startować. Swobodne poruszanie się jest w naszym przypadku utrudnione. A każdy dzień to swego rodzaju wyzwanie. Mogę podać naprawdę wiele przykładów znajomych, z którymi zetknąłem się w różnych momentach mojego życia, a którzy teraz siedzą w domu na rencie i nie robią nic.Raz w roku pojadą na turniej szachowy albo kręgle na zaproszenie organizacji dla osób niepełnosprawnych. Ich to cieszy. To ich jedyny cel w życiu. Pojechać na kręgle. Na co dzień walą browary w mieszkaniu, oglądają seriale i żyją z zasiłku, z którego wystarcza tylko na jedzenie. To nie życie. To wegetacja.
Kiedyś próbowałem z tym walczyć. Dziś myślę sobie: A może są szczęśliwi? Może skoro sami chcą funkcjonować w ten sposób, to nie warto ich zmieniać? Przecież każdy ma swój rozum. Może robić to, na co ma ochotę. Nie każda zdrowa osoba jest ambitna, idzie w górę, spełnia potrzeby z wyższych pięter piramidy Maslowa. Dlaczego więc wśród niewidomych ma być inaczej? Nie każdy musi czerpać radość z chodzenia do teatru, może są tacy, którzy wolą obejrzeć przy piwku Rolnik szuka żony?
Wkurza mnie jednak to, że tak wielu niewidomych świadomie godzi się na wegetację. Wynika to moim zdaniem z braku akceptacji własnej niepełnosprawności. Skoro nie akceptujesz siebie, jak masz wyrobić sobie poczucie własnej wartości? Z jakich powodów masz chcieć opuszczać strefę komfortu, jeśli w dorosłym życiu widzisz tylko pasmo nadchodzących klęsk? Takie osoby, zamiast zmienić swoje myślenie, uznają, że życie na zasiłku też jest dobre, i wpadają w kanapowe życie, czekając, aż szansa spadnie im z nieba. Z każdym miesiącem zapuszczają w tej kanapie coraz dłuższe korzenie. Gdy zaproponowałem pracę jednemu z moich żyjących w ten sposób kolegów, pierwszą rzeczą, o którą zapytał, było:
– A czy będę musiał do tej pracy chodzić?
Nie! Wystarczy, że podpiszesz umowę, a na koniec miesiąca odbierzesz od nas przelew! Gość przez długi czas siedział bez jakiejkolwiek pracy, a kręcił nosem na to, że – tak jak inni niewidomi, których zatrudniamy i aktywizujemy – będzie musiał się pojawić w biurze. Nie potrafiłem uwierzyć w to, co usłyszałem. Kompletna abstrakcja. Oczywiście ze współpracy nic nie wyszło, bo po co pracować, skoro można się objadać czipsami przed Netflixem? Inną sprawą jest to, że praca nie zawsze się opłaca. Też przysługiwała mi kiedyś renta, ale szybko przekroczyłem próg dochodów, do którego mogłem otrzymać świadczenie. Jeśli za pracę w pełnym wymiarze otrzymasz kilkaset złotych więcej niż za siedzenie w domu, czasem się nie opłaca. Niejako dostajesz po tyłku za to, że jesteś na tyle ogarnięty, by normalnie funkcjonować.
Mam wrażenie, że my, niepełnosprawni, często sami odpychamy osoby, które chcą nam pomagać. Zapomnijcie na chwilę o wszystkim, co przeczytaliście, o mojej historii. Zamknijcie oczy i zastanówcie się, jaki jest wizerunek osoby niepełnosprawnej?
Czy to osoba smutna?
Czy to osoba z pretensją do świata?
Czy to człowiek, który się czegoś domaga?
Doskonale wiem, że taki obraz funkcjonuje w naszym społeczeństwie. Przekonuję się o tym za każdym razem, gdy obserwuję zaskoczenie ludzi, dowiadujących się o wszystkich moich aktywnościach. W taksówce, którą jechałem na stadion Wisły Kraków, kierowca zaczął mnie zagadywać:
– Pan to ma przerąbane, siedzi się na rencie, co tu robić, tyle dobrego, że czasem pan się gdzieś ruszy z domu.
– Proszę pana, ja normalnie pracuję i właśnie jadę na spotkanie z prezesem Błaszczykowskim.
– Co?! Jak to możliwe?!
Gość oszalał. Od razu założył, że mam stereotypowe życie niepełnosprawnego. I wcale się mu nie dziwię, bo taki wizerunek naszego środowiska nie bierze się znikąd. Innym razem, gdy wysiadałem z autobusu, jakaś kobieta złapała mnie za ramię.
– Panie, jeszcze jeden przystanek!
– Jesteśmy na Zarzeczu, właśnie tu wysiadam.
– Nieee! Na szczotki to przystanek dalej!
Wysiadłem i nie dawało mi to spokoju. Jakie szczotki, do cholery? O co jej chodziło? Okazało się, że nieopodal była spółdzielnia pracownicza dla osób niepełnosprawnych, w której niewidomi robili szczotki. Może nadinterpretuję pewne fakty, ale wydaje mi się, że ta pani miała w głowie zakodowany jasny model: skoro jest niewidomy, na pewno pracuje przy szczotkach, bo co innego mógłby robić?
Sami zapracowaliśmy na taki wizerunek. Nie chcę robić do własnego gniazda, ale wiecie, co niepełnosprawni potrafią najlepiej? Narzekać. Bardzo mnie to irytuje. Widać to nawet w takich drobnych, pozornie nieistotnych sytuacjach. Jestem na kilku grupach facebookowych poświęconych niepełnosprawnym. Kiedyś jakiś chłopak napisał, że jest studentem politechniki i ma pomysł na fajną aplikację, która mogłaby ułatwić poruszanie się po mieście. „Weź, skończ, to już było”. „Znowu chcą się lansować na niepełnosprawności”. „Następny, który chce na nas zarabiać”. Czytałem takie komentarze i łapałem się za głowę. Zwykły student, który chciał bezinteresownie pomóc, a przy okazji rozwinąć swój warsztat, został totalnie zjechany. Tylko dlatego, że ktoś musiał wylać swoją frustrację. (…)
Jeszcze kiedyś na siłę próbowałem takie osoby zmieniać. Czułem w sobie misję. Uznawałem, że skoro ktoś zagubił się tak mocno, że nie chce nawet wychodzić z domu i traktuje cały świat jadem, tym bardziej muszę mu pomóc. Teraz widzę, że to nie ma sensu. To jak z niezdyscyplinowanym uczniem – możesz wpisywać mu jedynki ołówkiem i zapraszać na poprawkę za tydzień, ale skoro na nich też jest notorycznie nieprzygotowany, to po co to robić? Jeśli widzę, że dana osoba ma wewnętrzną motywację, staram się ją aktywizować. Obserwuję, jak dzięki pracy w fundacji się zmienia. Wykonuje określone zadania, podnosi swoje umiejętności, jej pewność siebie dzięki temu rośnie, a co za tym idzie – poprawia się jakość życia. Zaczyna robić rzeczy, których nigdy nie robiła. Jest dojrzalsza. Ważne w tym wszystkim jest to, by – jak w tym wyświechtanym powiedzeniu – nie dawać ryby, a wędkę.
Osoba roszczeniowa czeka na rybę.
Osoba, która próbuje się pogodzić ze swoją niepełnosprawnością, użyje wędki.
(…) W tej książce poznajecie mnie jako gościa, który przełamał dużo barier. Pewnie nawet kilka razy pomyśleliście sobie: Eee tam, bez wzroku wcale nie jest tak ciężko. Choć opowiadam o swojej niepełnosprawności na wesoło, nie chcę, byście wyciągnęli takie wnioski – byłyby one po prostu błędne. Katarzyna Rogowiec, mistrzyni paraolimpijska w bieganiu i biathlonie, która nie ma dwóch rąk, powiedziała kiedyś bardzo ważną rzecz – że nie zgadza się na pokazywanie jej historii w cukierkowy sposób. Boli ją to, że media sypią na nią tony pudru. „Dziewczyno, nie zatrzymujesz się”. „Kaśka, kapitalnie dajesz sobie radę”. „Jesteś inspiracją dla każdego z nas”.
Gówno prawda.
Gdy przychodzi zima, jej dzieci muszą się bawić w domu, bo nie jest w stanie sama ich ubrać. Przerasta ją zwykłe założenie im kurtki. I dla niej, jako matki, to prawdziwy dramat. Jak musi się czuć kobieta, która nie zabierze dzieci na sanki? Nie ulepi z nimi bałwana? Która swoją kurtkę zapina, łapiąc suwak w zęby? Tak wygląda jej codzienność. Do tego w pewnym momencie jej dwójka odmówiła posłuszeństwa. Ułamała się. Dla kobiety chcącej się czuć atrakcyjnie brak przedniego zęba to tragedia.
Dlatego ważne jest, by pokazywać też tę drugą stronę życia. Katarzyna nie ma kończyn, a mimo to uprawia sport polegający na strzelaniu z karabinku. Ale nie zawsze jest herosem. Jak każdy z nas, niepełnosprawnych. Przerasta nas wiele codziennych czynności. Mówmy o nich, żeby pokazać, pomimo czego możemy osiągać to, co osiągamy.
Osiągamy, jeśli dostaniemy wędkę. Potrzebujemy jej.
Jeśli dorastacie w środowisku niepełnosprawnych, jesteście kształtowani w duchu źle pojmowanej „walki o swoje”. Przesiąkacie poczuciem, że dopóki jasno nie zaznaczycie swojego stanowiska, świat nie będzie was traktował sprawiedliwie. Macie z tyłu głowy, że toczy się ciągła batalia „my kontra oni”. I ja też żądałem, atakowałem, stawiałem pod ścianą. Dlatego rozumiem, że niepełnosprawni mają w sobie głęboką pretensję do świata. I nie chcę się przechwalać, że jestem ponad tym, a tylko pokazać, że można się jej pozbyć. Dopiero z czasem pomyślałem sobie: A może lepiej mieć inną taktykę? Może przekonywać, a nie się domagać? Może uświadomić, dlaczego powinno się coś zrobić dla niepełnosprawnych? Może pokazać świat niepełnosprawnych w atrakcyjny sposób?
***
Leszek Milewski
NIE WIDZĘ PRZESZKÓD – KUP KSIĄŻKĘ MARCINA I KUBY
Leszek Milewski