Reklama

Goncalo Feio: Życie jest za krótkie, żeby nie grać w Europie

Przemysław Michalak

Autor:Przemysław Michalak

27 października 2021, 12:51 • 18 min czytania 11 komentarzy

Goncalo Feio ma dopiero 31 lat, a już od dekady – z drobnymi przerwami – pracuje w polskiej piłce. Teraz przeżywa swój najlepszy czas, bo jako asystent Marka Papszuna świętuje wiele sukcesów w Rakowie Częstochowa. Rozmawiamy na wiele tematów.

Goncalo Feio: Życie jest za krótkie, żeby nie grać w Europie

Czy Raków faktycznie coraz bardziej zbliża się do Legii? Jaką cenę płaci się za bycie trenerem? Czy trudno było się dostosować do wymagań Papszuna? Na czym polega wyjątkowość tego trenera? Czy pozyskanie w letnim okienku czterech Portugalczyków było zaplanowane? Jak Feio okazuje szacunek Polsce? Dlaczego ligę polską uważa za lepszą od greckiej? Czy zmienia się myślenie w polskim szkoleniu? Czy chodzi mu po głowie samodzielna praca? Czym poza boiskiem wyróżnia się Ivi Lopez? Zapraszamy.

Niedawno, przed meczem na Łazienkowskiej, powiedział pan w „Przeglądzie Sportowym”, że odległość między wami a Legią zmniejsza się z miesiąca na miesiąc. Ryzykowne zdanie, ale obroniło się.

Myślę, że ta tendencja trwa, odkąd Raków jest w Ekstraklasie. To raczej Raków zbliża się do poziomu sportowego Legii niż odwrotnie. Tabela w poprzednim sezonie i wyniki bezpośrednich starć też to pokazują. W pierwszym sezonie, gdy jeszcze tu nie pracowałem, Raków przegrał 1:3 w Warszawie i zremisował w Bełchatowie. W ostatnim sezonie dwa razy polegliśmy, ale w obu przypadkach nie odstawaliśmy od rywala. W 1. kolejce w Bełchatowie, grając całą drugą połowę w dziesiątkę, zdołaliśmy wyrównać na 1:1, mieliśmy kolejne sytuacje i dopiero w końcówce przegraliśmy mecz. Na Łazienkowskiej stworzyliśmy podobną liczbę sytuacji, pomimo porażki 0:2. Teraz zmierzyliśmy się już dwa razy i odnieśliśmy dwa wyjazdowe zwycięstwa. Mój cytat dotyczył oczywiście przed wszystkim kwestii czysto piłkarskich. Legia jest wielkim klubem, z bogatymi tradycjami i to oczywiste, że z punktu widzenia infrastrukturalnego to obecnie inny świat niż my. Z tym nie ma jak dyskutować, natomiast na boisku drużyna pokazuje, że krok po kroku zbliża się do Legii.

Aktualnie wszystko układa wam się wyśmienicie, ale wiemy, jak często w Ekstraklasie takie mecze jak z Termaliką czy Górnikiem Łęczna mogą być pułapką.

Zgadza się. Jednym z naszych ważniejszych osiągnięć w ubiegłym sezonie było wygranie wszystkich meczów z beniaminkami. Na tym w dużej mierze opiera się bycie na szczycie tabeli. W starciach z innymi drużynami z czołówki wyniki mogą być różne, natomiast punktową stabilizację powinny dawać spotkania z zespołami, w których przeważnie jesteś faworytem. W tym sezonie po zwycięstwie w Warszawie przytrafił nam się już mecz, w którym nie udało się pokonać beniaminka. Nie powiem, że był to mecz słabszy, bo w żadnym innym nie stworzyliśmy sobie tylu sytuacji, ale koniec końców Radomiak wywalczył u nas remis. Nie chcielibyśmy już tego powtarzać, ale to też jeden z uroków Ekstraklasy, że każdy może wygrać z każdym.

Raków jedzie na stadion Górnika Łęczna. Kurs na wygraną drużyny Papszuna to 1.67 w Fuksiarz.pl

Reklama
Raków zamierza walczyć o najwyższe lokaty, nikt tego nie ukrywał na starcie rozgrywek. Patrząc na obecne okoliczności, czyli przede wszystkim potężne problemy Legii, wasz apetyt na przebicie osiągnięć z tamtego sezonu jeszcze wzrósł?

Sądzę, że nie. Według mnie, Legia wciąż może wrócić do walki o puchary. Sezon kończy się w maju, na razie i my, i Legia nie rozegraliśmy nawet 1/3 meczów. Zostało mnóstwo grania. Co do nas – znajdujemy się w takim punkcie, że patrzymy tylko na siebie. Zawodnicy, sztab i cały klub muszą ciągle iść do przodu, nie mogą się zatrzymywać w rozwoju. To jest dla nas kluczowe. Mamy fajny moment, bo niektórzy kontuzjowani wrócili do zdrowia i przepracowali pełny mikrocykl. Chcemy regularnie punktować i utrzymywać średnią powyżej dwóch punktów na mecz. Jeśli to się uda, prawdopodobnie do końca będziemy walczyli o najwyższe cele. Osiągniemy to jednak myśląc zawsze o „tu i teraz”, czyli najbliższym meczu.

Zaliczyliście udaną przygodę w europejskich pucharach. Często się mówi, że to bezcenne doświadczenie, które potem procentuje. Widzicie, że u was już się to dzieje?

Widzimy i będziemy widzieć. Dla wielu z nas, również dla sztabu, było to coś nowego, pierwsze pucharowe dotknięcie. A jak już tego posmakujesz, chcesz tam być co roku, jeden raz ci nie wystarczy. Życie jest za krótkie, żeby nie grać w Europie. Poprzez europejskie puchary, ale także poprzez zdobycie Pucharu i Superpucharu Polski, ten zespół coraz bardziej przyzwyczaja się do gry o wysokie stawki. To procentuje jeśli chodzi o kontrolę nad meczem w danym momencie i wychodzenie z trudnych sytuacji. Przykładem mecz z początku sezonu przeciwko Wiśle Kraków. Przegrywaliśmy, zaczęliśmy grać w dziesiątkę i mimo to odwróciliśmy wynik. Mamy drużynę złożoną z bardzo świadomych i mądrych piłkarzy, którzy umieją zrobić użytek z rosnącego doświadczenia, a przede wszystkim są gotowi na jakikolwiek boiskowy scenariusz. Muszą tylko być konsekwentni w realizacji swoich zadań w każdym momencie meczu i na tym się skupić.

0:3 w Gandawie okazało się dość bolesnym przebudzeniem po udanych meczach z Rubinem i pierwszym z Gentem. Spodziewaliście się, że różnica między wami a Belgami okaże się aż tak duża? Właściciel klubu Michał Świerczewski na gorąco sprawiał wrażenie zaskoczonego, mimo że wiedział, kto jest faworytem.

Przede wszystkim trzeba docenić klasę przeciwnika. Uważam, że wylosowaliśmy najtrudniej jak się dało. Gent jest zespołem ogranym na międzynarodowej arenie, praktycznie co roku gra w pucharach. Był pod tym kątem bardziej dojrzały niż my i widzieliśmy to na boisku. Co nie zmienia faktu, że moim zdaniem awans znajdował się w naszym zasięgu. Wystarczyło wykorzystać swoje sytuacje z początku meczu. Przypominam, że w Gandawie mieliśmy bardzo dobre 20-25 minut, podczas których nie pozwoliliśmy się wypchnąć Gentowi na własną połowę. Mieliśmy okazję po rzucie wolnym, a potem i Fabio Sturgeon, i „Cebul” nie zdołali wpakować piłki do bramki po dośrodkowaniu z lewej strony. Kluczowy okazał się gol stracony tuż przed przerwą. Gdybyśmy drugą połowę zaczęli przy 0:0, gralibyśmy z inną energią i dotyczy to również Gentu, któremu czas zacząłby płynąć coraz szybciej. Być może musiałby bardziej zaryzykować i odsłonić się. Jedną rzeczą, którą Belgowie robili kapitalnie, były te fazy przejściowe. Nie dawali się skontrować, w dalszej fazie mieli kontrolę nad spotkaniem. Ostatecznie jeszcze dwa razy skarcili nas po strzałach zza pola karnego. Awansowali lepsi, trzeba przyznać, ale przy innym początku mogło być inaczej.

 

W styczniu miną dwa lata od pana przyjścia do Rakowa. Marek Papszun jest postrzegany jako człowiek bardzo wymagający nie tylko dla swoich piłkarzy, ale również współpracowników. Pytam więc z przymrużeniem oka: jak pan wytrzymał tyle czasu?

Nie użyłbym tu słowa „wytrzymał”. Bardzo doceniam to, że jestem w Rakowie, że mogę współpracować z tak dobrym trenerem i człowiekiem jak Marek Papszun. Ludzie mylą wymagania służbowe ze sferą osobistą, a to według mnie błąd, więc czuję się w obowiązku bronić trenera, jeśli inni go atakują. Od momentu, kiedy zbudowałem zaufanie u trenera – a nigdy nie dostajesz go za darmo – uważam, że moja praca jest przez niego doceniana, podobnie jak przez cały klub. Dokonaliśmy wielu pięknych rzeczy i jestem przekonany, że możemy dokonać jeszcze piękniejszych. Mam frajdę z pracy dla tego klubu. Wierzę w to, co robimy i wierzę w tych zawodników i sztab. Doceniam pracę, którą wykonują osoby spoza drużyny. To często ludzie od lat będący w klubie, mocno z nim związani. Ich wysiłek również jest bardzo istotny dla rozwoju Rakowa.

Reklama

Te blisko dwa lata minęły mi naprawdę szybko. Dużo tego czasu poświęciłem na pracę, ale tylko tak może wyglądać droga do sukcesów. Wielu ludzi chce osiągnąć sukces w życiu, tyle że nie wiedzą, jaką cenę trzeba za to zapłacić, nie są gotowi wystarczająco się poświęcić. Jedynym mniej pozytywnym aspektem jest to, że aby być lepszym trenerem, jestem gorszym tatą. Moja córka mieszka w Warszawie i czas dla niej mam mocno ograniczony. To ten jeden bolesny punkt pobytu w Rakowie.

Jak często się widujecie?

Zależy od planu w danym tygodniu. Jeżeli mamy tak jak teraz, że w weekend Termalica, w środku Puchar Polski i później znów liga, to nie ma szans na wolne i nie jadę do Warszawy. Regularnie jednak mamy dzień wolny, z którego wyjdzie nawet półtora dnia i wtedy widzę się z rodziną. A do tego często się rotujemy na treningi wyrównawcze po meczach, co pozwala spędzić jeszcze dodatkowy dzień w domu. Trener Papszun często mnie pyta, czy nie chcę tam pojechać. Gorzej wygląda to z najbliższymi w Portugalii, tutaj jest więcej do nadrobienia. Odkąd pracuję w Rakowie, nie byłem w ojczyźnie, ale niedługo się to zmieni. Podczas przerwy świątecznej mam w planach lecieć do domu.

Z własnego doświadczenia: da się pogodzić życie rodzinne z sumienną pracą trenerską?

Da się, choć wiele zależy od zrozumienia przez drugą stronę specyfiki naszego zawodu. Aby być dobrym trenerem, trzeba zapłacić jakąś cenę w życiu rodzinnym. Będziesz gorszym tatą, synem, mężem, chłopakiem, bratem i tak dalej. To największe poświęcenie, na które się decydujesz. Z drugiej strony, ta praca pozwala nam w niektórych momentach przeżyć i osiągnąć rzeczy, które w innych profesjach są niedostępne. No i zapewnia dobre życie dla siebie i najbliższych, co jakoś wynagradza fakt, że ciągle nas nie ma.

Co do obecności w sztabie Rakowa. Musiał się pan do czegoś dostosowywać w temacie wymagań Marka Papszuna i intensywności pracy czy już wcześniej miał tak wysoko ustawioną poprzeczkę w tych kwestiach, że wszystko poszło gładko?

Najlepiej pytać trenera, ale wydaje mi się, że nie miałem większych problemów i dosyć szybko się ze wszystkimi zgrałem. Każdy mi pomagał. Mam tu na myśli także osoby, których już w klubie nie ma, jak na przykład Wojciech Makowski czy Maciej Sikorski. Również dzięki temu szybko się zaaklimatyzowałem. Jeśli chodzi o samą filozofię pracy: jednym z powodów, dla którego szybko znaleźliśmy wspólny język z trenerem Papszunem, jest to, że na wielu płaszczyznach mamy podobne spojrzenie. Jedną z nich stanowi właśnie intensywność naszych działań. W takich okolicznościach łatwo się wdrożyć. Ludzie w klubie również dobrze mnie przyjęli, co ułatwiało aklimatyzację.

Pana szef jawi się jako powiew świeżości na polskim rynku trenerskim. Wydaje się, że pod pewnymi względami wychodzi tu poza ramy w myśleniu o piłce.

W każdym przypadku skrajnego sukcesu trener musi mieć cechy wyjątkowe. Marek Papszun w Rakowie – mimo że na pewno ma jeszcze wiele przed sobą – to dla mnie już dziś przykład skrajnego sukcesu. Tak postrzegam blisko sześć lat jego obecności w Częstochowie, dwa awanse, zdobycie Pucharu Polski i wywalczenie awansu do europejskich pucharów. Do tego dochodzi promowanie i sprzedawanie wielu piłkarzy oraz rozwój całego klubu. Takie rzeczy są możliwe tylko wtedy, gdy trener ma w sobie coś, czego nie mają pozostali. Swego czasu Marek Papszun pod pewnymi względami znacznie wyprzedził innych w Polsce, na swój sposób był wizjonerem – choćby poprzez wdrażanie ustawienia z trójką stoperów i dostosowanie filozofii gry do wymogów współczesnej piłki. Łączył to z wybitną organizacją pracy i niesamowitym parciem na wygrywanie, którym zaraża ludzi dookoła. Posiada cechy, które ogromnie go wyróżniają na tle reszty i dzięki temu już tyle osiągnął.

 

Tego lata do Rakowa przyszło czterech Portugalczyków, co idealnie wpasowuje się w najnowsze trendy transferowe w Ekstraklasie. To było zaplanowane działanie, że mocniej obieracie ten kierunek czy tak wyszło?

Rynek portugalski jeszcze przed moim przyjściem był intensywnie monitorowany przez nasz dział skautingu. Odkąd tu jestem, siłą rzeczy stałem się trochę takim łącznikiem między Polską a Portugalią, ale to niczego nie przesądzało. Nie zakładaliśmy z góry, że idziemy z trendem. Uważnie obserwujemy też rynek hiszpański, słowacki, czeski, bałkański, ukraiński. Poszukiwaliśmy zawodników na określone pozycje, o konkretnych profilach i pojawiły się portugalskie kandydatury, które nam odpowiadały.

Każdy transfer jest trochę inną historią, nie każdy transfer jest natychmiastowym wzmocnieniem – to dwie różne rzeczy. Pedro Vieira i Miguel Luis to młodzi piłkarze, których bardziej należy traktować jako projekty do rozwoju na przyszłość, a w takim działaniu jesteśmy dobrzy. Fabio Sturgeona znałem, bo pracowaliśmy razem w Skodzie Xanthi, gdzie byłem asystentem Kiko Ramireza. Wiedziałem, że poza cechami piłkarskimi będzie do nas pasował również pod względem charakterologicznym, podejścia do pracy i świadomości, jaki zespół chcemy stworzyć. Klub mi w tej sprawie zaufał, za co również jestem wdzięczny.

Miguel Luis projektem do rozwoju? Jakby nie było, mówimy o gościu, który rozegrał 21 meczów w pierwszym zespole Sportingu Lizbona, więc można chyba założyć, że pod wieloma względami jest gotowy do poważnej piłki.

Wiadomo, że to nie ten sam przypadek co Pedro, który jest trzy lata młodszy i dotychczas praktycznie nie wyszedł poza futbol młodzieżowy. Miguel ma już za sobą bagaż doświadczeń: grał w dobrych klubach na dobrym poziomie, posmakował fazy grupowej Ligi Europy, grał na mistrzostwach świata U-20, potem występował też w reprezentacji U-21. Na pewno zaczyna z innego pułapu, ale trzeba pamiętać, że przyjechał do nas, będąc od maja bez treningu zespołowego. Musimy go odpowiednio przygotować i wdrożyć, potem przyjdzie czas weryfikacji. Jesteśmy przywiązani do naszej wizji pracy, sfera taktyczna oraz wysoka intensywność odgrywają w niej bardzo ważną rolę. Różnie piłkarze się do tego adaptują. Jednym przychodzi to łatwiej, drudzy potrzebują więcej czasu, żeby wejść na odpowiednie obroty. No i punkt trzeci – mamy po prostu bardzo mocny zespół, dobrze funkcjonujący, nieoparty na indywidualnościach, tylko na dużej świadomości w taktyce zespołowej. Wejść w te ramy wcale nie jest tak łatwo, jak mogłoby się wydawać.

Obstawiaj Ekstraklasę w Fuksiarz.pl!

Sądzi pan, że moda na Portugalczyków w Polsce potrwa dłużej? To obecnie najliczniejsza zagraniczna nacja w Ekstraklasie, dystansująca nawet Hiszpanów i Słowaków.

Wiele w tym temacie powiedział niedawno Pedro Tiba, choć trochę przesadził z tym, że żaden z zawodników nie zarabia w Polsce mniej niż 15 tys. euro miesięcznie. Ale rzeczywiście, poza klubami z pierwszej piątki – na jak na ligę z TOP5 w Europie – piłkarze zbyt dużych pensji u nas nie mają. Kolejni Portugalczycy przyjeżdżają do Ekstraklasy i budują jej renomę u siebie w kraju. Polska liga stała się atrakcyjnym produktem, otoczka medialna wokół niej jest kapitalna, cieszy się dużym zainteresowaniem kibiców, atmosfera na przeważnie bardzo ładnych stadionach jest znakomita. No a pieniądze w niej często są dużo lepsze niż w wielu klubach portugalskiej ekstraklasy.

Do tego dochodzi chęć udowodnienia sobie czegoś. Granie przez całą karierę o utrzymanie lub środek tabeli w portugalskich średniakach a pójście do Polski, by walczyć o trofea i grę w pucharach, to nie jest wszystko jedno. Wielu taka perspektywa napędza, zwłaszcza że patrząc na Ekstraklasę całościowo, to dużo ciekawsza liga niż wskazywałby ranking UEFA. Opiera się on na wynikach w pucharach, ale gdybyśmy porównali rzeczywisty poziom wielu lig – zarówno piłkarski, jak i organizacyjno-infrastrukturalny – to ta różnica na pewno nie oznaczałaby miejsca pod koniec trzeciej dziesiątki. Jestem o tym absolutnie przekonany i ci, którzy tu przyjeżdżają, również się o tym przekonują. W mało której lidze naprawdę każdy może wygrać z każdym, a różnice między wieloma miejscami są tak małe. Chociaż, przez powiększenie Ekstraklasy do osiemnastu klubów, przeczuwam tu pewne zmiany. Sądzę, że w tym sezonie potworzą się dystanse. Podziały między czołówką, środkiem stawki a drużynami bijącymi się o utrzymanie mogą być wyraźniejsze.

SKĄD MODA NA PORTUGALCZYKÓW W EKSTRAKLASIE?

Z drugiej strony, wyrównana liga jest naszym problemem w pucharach. Brakuje nam takich hegemonów jak Dinamo Zagrzeb w Chorwacji czy Łudogorec w Bułgarii, którzy nabijają punkty rankingowe.

I tylko to powoduje, że Polska jest tak nisko. Pracowałem w greckiej lidze, poznałem ją od środka i uważam, że polska liga jest znacznie bardziej interesująca. Ma inną specyfikę, ale na pewno jest w dużo większym stopniu atrakcyjna – lepsza organizacja, otoczka, stadiony. Grecy mają jednak Olympiakos, który zawsze gra w fazie grupowej w Europie i najczęściej chodzi o Ligę Mistrzów, oraz PAOK, który jest w stanie ten Olympiakos nacisnąć. Takich klubów – sportowo na poziomie Europy, będących siłą napędową całej ligi – jeszcze w Ekstraklasie brakuje.

Często powtarza się, że w polskim szkoleniu za dużo myślimy o kwestiach fizycznych, o bieganiu i walce, a za mało o technice i rozumieniu gry. Po dziesięciu latach styczności z naszym futbolem: coś tu się według pana obserwacji zmienia czy nadal więcej się mówi niż robi w tym kierunku?

Myślę, że systemowo do zmiany jeszcze nie doszło, natomiast w indywidualnych przypadkach zmiany są coraz bardziej widoczne – przynajmniej jeśli chodzi o piłkę seniorską, bo z nią mam na co dzień do czynienia. Pojawia się coraz więcej trenerów z dużą świadomością. Mówię też o naszym sztabie, pracuję na co dzień z takimi trenerami. Są też inni, w niższych ligach, którzy próbują się wdrapać do góry i wierzę, że w szkoleniu młodzieży jest podobnie. Patrzenie na rozumienie gry i tak dalej wcale nie oznacza lekceważenie aspektu fizycznego, bo on jest jednym z kluczowych w piłce. Nie może być jednak najważniejszy. Mamy nowy zarząd PZPN, są zmiany na wielu stanowiskach i zobaczymy, w jakim kierunku to pójdzie. Z natury jestem pozytywnym człowiekiem, więc liczę na zmiany na lepsze. Na dziś jednak te zmiany nie są spowodowane rozwiązaniami systemowymi.

Parę dni temu mocno krytycznie o swoich doświadczeniach w Pogoni Szczecin opowiedział Tomas Podstawski. Miał pilnować średniego tempa biegu w meczu i wykonywać określoną liczbę sprintów, co uznawał za absurd, bo w Portugalii nikt by na to nie patrzył.

Mecze mogą się układać w przeróżny sposób. Raz grasz praktycznie na połowie przeciwnika, innym razem bronisz się nisko i jesteś zdominowany, czasami obie drużyny dużo grają pressingiem, chcą atakować i intensywność grania jest bardzo wysoka. Liczba faz przejściowych automatycznie wpływa na pozostałe parametry fizyczne. W Rakowie robimy analizy danych – taka jest wizja naszego sztabu, w którym mamy specjalistów z różnych dziedzin analityki i statystyki – ale zawsze trzeba je odnosić do tego, co widzieliśmy na boisku i skąd się wzięły. Uważam że Michał Garnys umie to robić.

Suche dane bez kontekstu niewiele mi dadzą, wierzę tu w holistyczne podejście. Nie sądzę, żeby przed meczem można było określić, ile sprintów ktoś musi wykonać. Do takich wniosków można dojść dopiero po meczu, po kompleksowej analizie. Pamiętajmy, że czasami więcej biegania wynika z gorszego przygotowania taktycznego. Z kolei większe dystanse nie zawsze oznaczają większą intensywność meczu, ważniejsza od całej objętości jest tu liczba sprintów czy biegów o wysokich intensywnościach. W każdym modelu gry oczekiwania do poszczególnych pozycji są trochę inne, podobnie jak od zawodników o różnej charakterystyce wymaga się nieco innych zachowań w danym sektorze. Nie wydaje mi się, by dało się to zawsze porównać 1 do 1. Takie normy ewentualnie są do określenia tylko wtedy, gdy piłkarz już długo jest w klubie i sztab doskonale zna jego możliwości.

Czyli Podstawski przesadził, mówiąc, że w Portugalii nikt by mu takich rzeczy nie wytykał?

Tomas jest bardzo inteligentnym człowiekiem, który cały proces szkolenia przeszedł w FC Porto i był kapitanem praktycznie wszystkich portugalskich młodzieżówek. Znając go, nikogo nie chciał obrazić, cechuje go duża kultura osobista, ale jako Portugalczyk nie boi się wypowiedzieć swojego zdania. Bardziej jednak chyba chodziło mu o to, że nie da się określić, czy ktoś grał dobrze poprzez tego typu parametry motoryczne. One są dodatkiem, a nie bazą do oceny postawy zawodnika w danym meczu.

Wracając do mody na Portugalczyków. Ona jeszcze bardziej zwiększa pana atrakcyjność na rynku trenerskim, bo jest pan idealnym łącznikiem między oboma krajami. Trudno w tym kontekście znaleźć kogoś innego.

To zabrzmi banalnie, ale język piłkarski jest uniwersalny. W sztabie Legii w tym momencie nie ma nikogo mówiącego po portugalsku, a mimo to ci piłkarze są tam zaaklimatyzowani i dobrze się prezentują. Podobnie wygląda to w Lechu i Radomiaku. Jasne, znajomość obu języków może dużo pomóc, nie będę udawał, że jest inaczej. Moja obecność niektórym chłopakom ułatwia sprawę, to jednak wszystkiego nie załatwia. W Rakowie mamy kapitalną szatnię, nastawioną na rozwój, integrację i współpracę. Jestem przekonany, że nawet gdyby mnie tu nie było, to ci piłkarze też by sobie poradzili. Ivi Lopez jest Hiszpanem, nie za bardzo zna angielski, a i tak należy do najbardziej komunikatywnych zawodników w zespole. Komunikacja i otwartość do ludzi nie polega jedynie na znajomości języka. A i z tym w sztabie jest dobrze. Łukasz Włodarek dobrze mówi po hiszpańsku, Darek Skrzypczak po niemiecku, a trener Tkocz po rosyjsku. Z angielskim praktycznie wszyscy sobie radzą. Powtórzę jednak: najważniejsza w adaptacji jest własna mentalność, otwartość, zaufanie i szacunek do środowiska, w którym się znajdujesz.

Po dekadzie spędzonej w Polsce stał się pan trochę mniej portugalski, ścierają się u pana dwie mentalności?

Chyba nie. Jednym z moich największych zwycięstw w Polsce było nauczenie się języka i hymnu, poznanie historii i kultury Polski, wielu zwyczajów w niej panujących. To było dla mnie kluczowe, żeby się dobrze zaaklimatyzować w kraju, w którym mieszkam i który dużo mi dał. Nie wydaje mi się, żeby moja mentalność stała się bardziej portugalska niż polska, na pewno jednak robię wszystko, żeby szanować wasz kraj. Doceniam to, gdzie jestem i dostrzegam przede wszystkim pozytywy w Polsce i Polakach. Od tych mniej dobrych z mojego punktu widzenia, czyli narzekania, skrajnych nastrojów – od ultra optymizmu, przechodzącego nawet w lekceważenie przeciwnika, do ultra pesymizmu – i braku realnego spojrzenia na mecz, staram się zdystansować. Inne, bardziej życiowe cechy, czasami trzeba akceptować, bo mimo tylu lat, to nadal ja jestem w gościach. A wtedy to ty musisz się dostosować. W Polsce nabrałem pokory i życiowego doświadczenia. Spotkałem wspaniałych ludzi, którzy mieli i mają wielki wpływ na to, kim jestem.

Po polsku mówi pan świetnie i nie ma tu żadnego słodzenia. Nie chodzi tylko o komunikatywność, ale też o zasób słów, gramatykę, składnię. Nie ma tu żadnego „Kali jeść, Kali pić”.

Miło to słyszeć, bo uważam, że deklinacja, te wszystkie końcówki, to nadal mój problem. Bardzo trudno to opanować. Nie uczyłem się polskiego z podręczników, tylko z życia, rozmowy, słuchania.

Wielu twierdzi, że to generalnie najlepszy sposób.

I zgadzam się, ale przez to czasami mam problemy gramatyczne. No a druga rzecz – mimo wszystko akcent. Często ktoś usłyszy jedno wypowiedziane słowo i od razu wie, że nie jestem Polakiem. Najważniejsze jednak, że czuję się swobodnie mówiąc po polsku, mogę w tym języku rozmawiać na każdy temat.

MODA NA PORTUGALCZYKÓW TAKŻE W 1. LIDZE. DECYDUJĄ FINANSE I JAKOŚĆ

Ma pan dopiero 31 lat, a w CV już 10 lat doświadczeń. Powoli zaczyna chodzić po głowie podjęcie samodzielnej pracy, taka jest docelowa wizja?

Taka wizja chodzi mi po głowie i zawsze chodziła. Podczas pierwszej rozmowy z trenerem Papszunem, poruszaliśmy również ten wątek. Trener wie, że moim ostatecznym celem jest praca na własny rachunek. Inna sprawa, kiedy to nastąpi. Mam w tym momencie szczęście i przywilej być w środowisku, w którym cały czas rozwijam się jako człowiek i szkoleniowiec. Bardzo ten fakt doceniam.

W przyszłym roku chciałbym wreszcie dokończyć kurs UEFA Pro. Trochę go zaniedbałem. Mimo że w Portugalii dwa razy się na niego dostałem, nie mogłem go zrobić ze względu na moją pracę. Nie pogodziłbym tego. Będę się więc starał uzyskać tę licencję w Polsce. A potem czas pokaże, kiedy przyjdzie szansa, żeby się samemu sprawdzić. Chętne muszą być obie strony, ktoś musi chcieć mnie zatrudnić. Na razie zbyt wiele się nad tym nie zastanawiam. Zakładam, że kiedyś ta chwila nadejdzie naturalnie. Najważniejsze, żeby wtedy być przygotowanym.

rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK

CZYTAJ TAKŻE:

Fot. FotoPyK

Jeżeli uznać, że prowadzenie stronki o Realu Valladolid też się liczy, o piłce w świecie internetu pisze już od dwudziestu lat. Kiedyś bardziej interesował się ligami zagranicznymi, dziś futbol bez polskich akcentów ekscytuje go rzadko. Miał szczęście współpracować z Romanem Hurkowskim pod koniec jego życia, to był dla niego dziennikarski uniwersytet. W 2010 roku - po przygodach na kilku stronach - założył portal 2x45. Stamtąd pod koniec 2017 roku do Weszło wyciągnął go Krzysztof Stanowski. I oto jest. Najczęściej możecie czytać jego teksty dotyczące Ekstraklasy – od pomeczówek po duże wywiady czy reportaże - a od 2021 roku raz na kilka tygodni oglądać w Lidze Minus i Weszłopolskich. Kibicowsko nigdy nie był mocno zaangażowany, ale ostatnio chodzenie z synem na stadion sprawiło, że trochę odżyła jego sympatia do GKS-u Tychy. Dodając kontekst zawodowy, tym chętniej przyjąłby długo wyczekiwany awans tego klubu do Ekstraklasy.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Grają o mistrzostwo w szkolnej hali. ”Słyszę to od 10 lat. To musi się zmienić”

Jakub Radomski
2
Grają o mistrzostwo w szkolnej hali. ”Słyszę to od 10 lat. To musi się zmienić”

Ekstraklasa

Komentarze

11 komentarzy

Loading...