Hubert Hurkacz nie grał dziś z zaledwie sto pięćdziesiątym szóstym zawodnikiem rankingu ATP. Po drugiej stronie siatki nie biegała żadna przebrzmiała legenda, po której zostało wyłącznie nazwisko. Co to, to nie. To był – dosłownie i w przenośni – stary, dobry Andy Murray. Gość, który tak bardzo imponował walecznością, że gdyby Mel Gibson postanowił nakręcić remake Bravehearta, to bez chwili namysłu powinien obsadzić szkockiego tenisistę w głównej roli. Z tą różnicą, że słynny reżyser musiałby dokonać istotnej zmiany w fabule i zakończyć film wielkim trumfem głównego bohatera. Bo dziś Murray po ciężkim boju ograł Hurkacza 2:1 w setach.
Przed obecnym sezonem Hubert Hurkacz ani razu w trakcie kariery nie miał przyjemności zmierzyć się z Andym Murrayem. Ale tenisowy los bywa przewrotny, to też w tym roku Polak co rusz wpada na słynnego Brytyjczyka. Zaczęło się od turnieju W&S Open, rozgrywanego w amerykańskim Cincinnati. Hubi nie bez problemów, ale zwyciężył wtedy w dwóch setach – 7:6 i 6:3.
Minął ledwie miesiąc, a członek „Wielkiej Czwórki” – jak przyjęto nazywać go wraz z Federerem, Nadalem i Djokovićem – miał okazję do rewanżu. Ponownie na twardym korcie, lecz tym razem w hali. Jednak zarówno przebieg spotkania jak i wynik były identyczne. W pierwszym secie Murray postawił faworytowi bardzo ciężkie warunki. Niektórymi zagraniami przypominał, że kilka lat temu zasłużenie był uznawany przez wielu ekspertów za tego czwartego wśród wielkich. W dodatku poruszał się po korcie w taki sposób, że nigdy byśmy nie powiedzieli, że ten gość gra z metalowym biodrem. Grał z Hurkaczem jak równy z równym, lecz w drugim secie opadł z sił. Wiek oraz przebyte liczne kontuzje byłego lidera rankingu ATP dały o sobie znać. Hubi ponownie zwyciężył 7:6 i 6:3.
Zatem najzagorzalsi fani Murraya mogli pocieszać się mocno wytartym sloganem, że do trzech razy sztuka. Lecz na papierze wszystko przemawiało za Hurkaczem. Bilans bezpośrednich gier, to, że miały miejsce w tym sezonie i to, że rozgrywały się na twardych kortach. Z czego ostatni w hali, zatem w takich samych warunkach, w jakich rozgrywany jest turniej w Wiedniu. Przy takiej przewadze fizycznej Huberta trudno było zakładać inny scenariusz niż ten, w którym jego rywal nawet jeżeli zdoła wygrać pierwszego seta, to w następnych partiach po prostu nie dojedzie kondycyjnie.
W pierwszym secie zdecydował jeden błąd
Hubert wszedł w mecz wygrywając swoje podanie. Znamienne dla jego poprzednich gier z Murrayem było to, że znany dobrego returnu tenisista z Glasgow miał ogromne problemy z przełamaniem naszego rodaka. Jednak rodzaj nawierzchni delikatnie faworyzował bardziej doświadczonego zawodnika. Kort był bardzo wolny, co pozwalało Szkotowi dochodzić do wielu piłek, które na szybszej nawierzchni mógłby tylko odprowadzić wzrokiem. Naturalny atut szybkości Hurkacza po prostu był na nim delikatnie ograniczany. Ale to tylko podniosło jakość widowiska. Murray wciąż jest zawodnikiem o ogromnych umiejętnościach. Nie pękał przy długich akcjach, czasami wdawał się w wymiany backhand na backhand i umiejętnie dostosowywał się do przeciwnika.
Lecz Hurkacz w niczym nie ustępował słynnemu rywalowi i tym sposobem pierwszy set zapowiadał się na powtórkę z rozrywki. Czyli z dwóch wcześniejszych gier obu tenisistów. I wtedy nastąpił niespodziewany zwrot akcji. Hurkacz przy własnym serwisie zaczął popełniać proste błędy i stracił gema. W poprzednich partiach – nie licząc tie-breaków – sztuka przełamania Polaka udała się Murrayowi zaledwie raz. Taki stary wygra jak Andy nie zwykł wypuszczać z rąk podobnych prezentów. Ostatniego gema w partii zakończył dwoma asami serwisowymi. A nam pozostawało liczyć na to, że Brytyjczyk kolejny raz nie wytrzyma fizycznie trudów meczu z Polakiem.
Czy weteran w końcu pęknie?
Minuty mijały, koszulka Murraya od potu zmieniła kolor z błękitnej na ciemnoniebieską, on sam sapał za każdym razem gdy tylko kamery uchwytywały jego twarz. Ale poddać się nie miał zamiaru. Przynajmniej nie przy własnym podaniu. Biorąc pod uwagę historię i przejścia zdrowotne Brytyjczyka, jego waleczność naprawdę mogła imponować postronnym widzom.
W drugim secie pochwały należały się również Hurkaczowi. W niczym nie przypominał gościa, który podpala się na robocie. Przeciwnie, Polak wręcz imponował konsekwencją swoich działań. Zmuszał rywala do biegania, w dodatku dołożył do swojego tenisa skróty, które czasem zaskakiwały przeciwnika. Tak, jakby przeczuwał, że Szkot wiecznie nie może oszukiwać własnego organizmu. Wydawało się, że przy stanie 3:2 w gemach i serwie Murraya w końcu go dorwie. Wypracował sobie aż cztery okazje do przełamania. Podczas wymiany o czwartą z nich, kiedy Hubi posłał świetny backhand, rywal już nawet nie wrócił do piłki. Mimo wszystko Murray zdołał obronić swój serwis.
Polak w dalszym ciągu posiadał w swoim arsenale potężną broń – własny serwis. Chociażby zagrywane asy, które – poza punktami oczywiście – wpływały również na aspekt psychologiczny. Punkty, które Murray ciułał dosłownie w pocie czoła, Hurkacz wywalczał w parę chwil.
Ale uparty Szkot za nic nie pękał. Ten rodak Williama Wallace’a, cholerny RoboCop biegający już półtorej godziny z metalowym biodrem. Z całym szacunkiem do Hubiego – oczywiście, że byliśmy za nim, bo to w końcu Polak, nasz reprezentant. Lecz patrząc na heroiczną postawę Murraya, trudno by chociaż malutka cząstka nas nie odczuwała wobec niego zwykłej sympatii. I tak tradycji stało się zadość – w ich trzecim meczu również nie obyło się bez tie-breaka.
A tam znowu były nerwy. Kolejny raz każdy punkt trzeba było sobie wyrwać. Lecz jeśli coś miało przechylić szalę zwycięstwa w tak newralgicznym momencie, to właśnie asy serwisowe – atut Hurkacza. I ten element istotnie nie zawodził Polaka, który momentalnie odrabiał straty. Koniec końców, Murray wreszcie zaczął się mylić. Zagrał zupełnie bezbarwny return, a następnie wybił z forehandu piłkę na aut. Po ponad godzinie i pięćdziesięciu minutach wreszcie zaczął zdradzać oznaki słabości, które przełożyły się na wynik.
Andy, jak ty nam zaimponowałeś w tej chwili
Wydawało się, że to koniec. Że po tak długim boju trzeci set będzie tylko formalnością. Zwłaszcza, że Hurkacz rozpoczął tę partię od przełamania przeciwnika. Ale nic bardziej mylnego. Ten szalony Szkot wyglądał tak, jakby prędzej niż przegrać, miał zostawić na korcie serce, płuca i swoje metalowe biodro, przez które tenisowi ignoranci złośliwie nazywają go inwalidą. Chwilę później odwdzięczył się Polakowi i sam doprowadził do przełamania.
Powoli zaczynało nam brakować określeń na postawę Brytyjczyka. Hubert zaś wyglądał, jakby sam również nie spodziewał się aż tak zaciekłego oporu tenisowego weterana. Mówiliśmy o jego konsekwencji. O tym, że lepiej wytrzymywał trudy spotkania. Jednak po dwóch i pół godzinie gry Polak był bezradny. Gdy próbował zamęczyć Murraya, mógł tylko przecierać oczy ze zdumienia. A kiedy zmieniał taktykę i chciał szybko kończyć wymiany, po prostu się mylił. Niewiele, o centymetry, ale jednak. Jeżeli zagrywał skróty, Szkot dopadał do piłek niczym wściekły pies. Kilka ważnych wymian wygrał wręcz biegnąc do siatki w pierwsze tempo uderzenia Hurkacza.
Gem, set i mecz zakończył celny as serwisowy Szkota. Tym samym sir Andy Murray odniósł jedno z największych zwycięstw w ostatnich latach. Od 2018 roku zwyciężył z zawodnikami z pierwszej dziesiątki rankingu ATP zaledwie raz. Miało to miejsce rok temu w Cincinnati, gdzie pokonał Alexandra Zvereva. Ale wiecie co? Może trochę szkoda, że Polak dołączył do tej skromnej listy. Lecz po tym, co zaprezentował dziś Szkot, biorąc pod uwagę jego status w tenisowym świecie i walkę o powrót do dobrej dyspozycji, trudno było po prostu się nie uśmiechnąć po jego zwycięstwie.
Hubert Hurkacz – Andy Murray 1:2 (4:6, 7:6, 3:6)
Fot. Newspix