Fachowy, merytoryczny, ambitny. Łukasz Wachowski, sekretarz generalny PZPN, to postać, którą w środowisku piłkarskim zna każdy. A jednocześnie „szary kibic” może nie mieć o niej pojęcia. Jak sprawny działacz wszedł na jedno z najważniejszych stanowisk w polskiej piłce?
Spis treści
- Łukasz Wachowski. Kim jest sekretarz generalny PZPN?
- Łukasz Wachowski - człowiek czynów
- Jak Łukasz Wachowski wprowadził VAR?
- Zakup wozów
- Błyskawiczne szkolenie sędziów
- Łukasz Wachowski - Departament Piłkarstwa Polskiego
- Praca przy komisji licencyjnej
- Trudne sytuacje Ruchu i Wisły
- Łukasz Wachowski i wyceny na Transfermarkt
- ***
Łukasz Wachowski. Kim jest sekretarz generalny PZPN?
Stanowisko sekretarza generalnego było w poprzednich latach mocną kartą przetargową w wyborach do PZPN. Mówiło się nawet, że obiecując to stanowisko odpowiedniej osobie stawia się milowy krok na drodze do pomyślnego wyniku w wyborach. Wcześniej przez dwanaście lat funkcję tę sprawował Zdzisław Kręcina. Nie wspominamy tego okresu zbyt dobrze. Jego następca, Maciej Sawicki, pokazał, jak wiele może zrobić na tym stanowisku sprawnie działający menedżer. Stał się niejako punktem odniesienia, do którego będą porównywani jego następcy. Bo wiadomo, że Kręcina był jaki był, kolorytu polskiej piłce z pewnością dodawał, ale w porównaniu z każdym fachowcem wypadnie co najmniej blado.
Cezary Kulesza wygrał wybory obietnicami. Wiedział, z kim się dogadać, kogo połechtać posadą i otwartością na problemy jego środowiska. Merytoryki w tej kampanii było tyle, co kot napłakał. Na zjeździe wyborczym PZPN-u widzieliśmy ludzi Kuleszy, którzy z łatwością wygrywali głosowania na objęcie stołków wiceprezesa. Wydawało się, że kwestią czasu jest, aż Kulesza wyciągnie swojego człowieka na stanowisko sekretarza generalnego. Na jedną z najważniejszych, najbardziej odpowiedzialnych funkcji w PZPN. Na prawą rękę prezesa.
Tymczasem – mimo że podczas kampanii spekulowano o kilku nazwiskach, na przykład o Tomaszu Zahorskim z Legii czy Marcinie Herra, mającym przeszłość w spółce PL2012 – Kulesza chciał dogadać się z Maciejem Sawickim. Pierwsza rozmowa obu panów miała miejsce chwilę po wyborach. Sawicki nie do końca był zainteresowany pracą w nowym rozdaniu. Deklarował lojalność wobec Zbigniewa Bońka. – Razem przyszliśmy i razem odjedziemy – mówił w mediach. Zgodził się na pracę do końca sierpnia. To kurtuazyjna forma rozstania, praktykowana w dużym biznesie, polegająca na przekazaniu kompetencji i zapoznaniu następcy z bieżącą sytuacją.
Ostatecznie padło na Łukasza Wachowskiego, któremu została powierzona rola sekretarza generalnego do końca roku. To człowiek, który był pod ręką i zna od podszewki cały PZPN. Z jednej strony – kandydatura najbardziej oczywista. Z drugiej – kandydatura człowieka spoza obozu Kuleszy, a po większości ruchów personalnych widać, że były prezes Jagiellonii chciałby ułożyć PZPN na swoją modłę. Z pewnością można orzec, że to kandydatura bezpieczna. Pod Wachowskim związek na pewno nie upadnie. I czas pokaże, czy to kandydatura na lata, czy raczej do lata, a konkretniej – do zimy.
Łukasz Wachowski – człowiek czynów
Z czym kojarzy nam się Łukasz Wachowski? Z konkretami. Angedotka, która dobrze pokazuje, w jak szybki i zdecydowany sposób działa PZPN. Pewnego razu do obecnego sekretarza generalnego dzwoni kolega z holenderskiej federacji. Pyta, czy może przyjechać, przyjrzeć się naszemu modelowi rozgrywek. PZPN ugościł sześć osób, które spędziło przy Bitwy Warszawskiej bitych kilka godzin. Wypytali o wszystko, a w międzyczasie stwierdzili, że zjechali już siedem federacji i drugie tyle jeszcze przed nimi. Przed wprowadzeniem jakiejkolwiek reformy, chcieli dokonać tak szerokiego researchu, jak tylko się da.
– Dobrze, że tak podchodzicie do tematu, analitycznie, wnikliwie… – mówi Wachowski.
– Tak, dobrze, ale u nas problem jest jeden: my wszystko przeanalizujemy, a potem mamy problem z podjęciem decyzji – odpowiada jeden z Holendrów.
Choć tak to może wyglądać z boku, przesadą byłoby stwierdzenie, że Zbigniew Boniek podejmował decyzje pod wpływem emocji. One były poparte analizą i konsultacją z zaufanymi ludźmi. Ale żeby dokonać wyboru, nie potrzebował Bóg wie ile czasu. Wszystko przychodziło mu bardzo szybko. A żeby niekiedy spontaniczne wizje prezesa były wcielane w życie, potrzebni mu byli do tego ludzie, którzy potrafili wszystko idealnie zorganizować.
NOWE ROZDANIE W PZPN. KIM JEST PAWEŁ GRYCMANN, SZEF SZKOLENIA TRENERÓW?
Najlepszy przykład nagłej decyzji? Wprowadzenie systemu VAR. Jeszcze na początku 2017 roku Boniek był wielkim przeciwnikiem tego rozwiązania. Deklarował publicznie, że nie dołoży do niego ani złotówki. Nie chciał blokować innowacji, ale zrzucał odpowiedzialność finansową na Ekstraklasę. Pod koniec maja zmienił podejście o 180 stopni. Zapowiedział, że od początku następnego sezonu ligowego zobaczymy system VAR – to finansowany przez PZPN. Podczas gdy inne federacje miesiącami analizowały, jak wprowadzić system, nasza federacja miała na to… 1,5 miesiąca.
Wyglądało to jak łazarkowe „ura bura ciocia Agata”, ale koniec końców – wyszło chyba całkiem nieźle. Dla porównania, wspomnieni Holendrzy przygotowywali się do wprowadzenia VAR ponad dwa lata. Robili mecze offline, testowali, sam system początkowo wprowadzili jedynie na mecze Pucharu Holandii. Polska osiągnęła ten sam efekt w niecałe dwa miesiące.
Jak Łukasz Wachowski wprowadził VAR?
Na czele polskiego systemu VAR stanął Łukasz Wachowski. Dostał niemal karkołomne zadanie – miał wprowadzić ułatwienie dla sędziów nie tylko błyskawicznie, ale i możliwie tanio. To wtedy mniej więcej zaczął regularnie pojawiać się w mediach. Stał się niejako polską twarzą systemu powtórek wideo.
1,5 miesiąca… Brzmiało jak szaleństwo. Michał Listkiewicz, któremu powierzono podobne zadanie w czeskiej federacji, mówił o konieczności dwóch lat testów. Sam robił to szybciej, takie były wymogi, ale głośno sugerował, że to niepotrzebny pośpiech. Przed Wachowskim stanęły dwa najpoważniejsze zadania. Po pierwsze – wybór odpowiedniej technologii. Po drugie – wykształcenie sędziów i zrobienie wymaganej liczby meczów testowych, których wymagała w swoim protokole organizacja IFAB.
– Nasza wiedza o VAR była wtedy zerowa, wiedziałem tyle, co napisała prasa – mówił wówczas Wachowski.
Zakup wozów
Miał jednocześnie świadomość, że samemu nie da sobie rady. Po pomoc w sprawach technologicznych zgłosił się do Live Parku, czyli firmy, która od lat realizuje transmisje meczów Ekstraklasy. To Live Park dokonał selekcji firm oferujących wozy. Wybrał cztery. Po złożeniu propozycji, zarekomendował dwie opcje. PZPN wybrał tę najtańszą.
W związku szybko odrzucono pomysł niemiecki – utworzenie stacjonarnej bazy dla VAR-u. W teorii wydaje się to znacznie tańszym rozwiązaniem – w końcu odpadają transporty, wszystko dzieje się w jednym miejscu. Praktyka? Po każdym sezonie dochodzą spore koszty, by podciągnąć na stadion beniaminka światłowód i dostosować stadion tak, by był kompatybilny z siedzibą w Kolonii. Pojawia się problem, gdy trzeba jechać w Pucharze Niemiec na stadion, który dotąd nie był obsługiwany przez VAR. W liczbach wyglądało to na samym początku następująco: Niemcy płacili pięć milionów euro na sezon, nasz VAR kosztował cztery miliony złotych. Żeby to oszacować, Wachowski nie potrzebował – jak Holendrzy – zjeżdżenia całej Europy. Jako wzór oszczędnego VAR-u podawano wtedy Koreę Południową, która 124 mecze obsługiwała za 750 tys. dolarów. My za podobną kwotę sędziowaliśmy z wozem 296 spotkań. Wynosiło nas to około dziesięć tysięcy złotych za mecz.
Na tle innych – bardzo niewiele. A co istotne – przy początkach systemu VAR, PZPN był jedynym piłkarskim związkiem w Europie, który w stu procentach finansował działanie systemu.
Błyskawiczne szkolenie sędziów
Wachowski koordynował też przygotowania sędziów do projektu. W PZPN-ie wyszli z założenia, że nic nie nauczy cię tak, jak rzucenie na głęboką wodę. Nie chcieli bez końca szkolić się, testować, w żmudny sposób przygotowywać się do meczów z wozem i czekać na to, aż sędziowie zadeklarują gotowość. IFAB miał swoje wytyczne, które arbitrzy musieli spełnić. I spełniono je – po linii najmniejszego oporu.
Najlepszy przykład? Historia Krzysztofa Jakubika, który swój pierwszy mecz z VAR-em posędziował… na nielegalu. Według założeń IFAB każdy asystent wideo musiał odbyć przed oficjalnym meczem pięć spotkań testowych offline (czyli sędziować z wozu, ale bez kontaktu z arbitrem głównym) i pięć sparingów (już z pełnoprawnym systemem VAR). Sędzia prowadzący mecz z udziałem VAR musiał z kolei odbyć trzy mecze testowe. Krzysztof Jakubik zrobił je w tygodniu poprzedzającym kolejkę ligową. Gdy zgłaszano arbitrów do IFAB, jeszcze nie miał zatwierdzonych odpowiednich kwalifikacji. Teoretycznie więc nie mógł sędziować. Ale pojechał na Ekstraklasę i dobrze wypadł, a PZPN zatwierdził później w IFAB, że przeszedł wszystkie wymagane spotkania kontrolne.
To był istny roller-coaster dla sędziów, którzy rezygnowali z zaplanowanych urlopów, żeby odbyć szkolenia z międzynarodowym specem od VAR-u, Davidem Elleray’em. Gdy startowała liga, tylko kilku z nich miało ukończone wymagane mecze testowe, przeprowadzane w meczach drużyn z niższych lig lub młodzieżowych w okolicy Warszawy. Uczono się wszystkiego na bieżąco. Na żywym organizmie.
NOWE PYTANIE W PZPN. KIM JEST MACIEJ MATEŃKO, WICEPREZES PZPN?
W pewnym momencie wydawało się, że całą operację przeprowadzono faktycznie za szybko. Sam Wachowski diagnozował problemy VAR-u. Jego zdaniem zdarzało się, że koledzy z wozu bali się zwrócić uwagę bardziej renomowanemu koledze albo mieli za dużo uwag, podczas gdy powinni interweniować tylko wtedy, gdy jest na to konieczność. Swoje zdanie – często w niewybrednych słowach – wyrażali też trenerzy. Nenad Bjelica grzmiał o „cirkusie” i „skandalozie”, Kiko Ramirez mówił głośno o „zniesmaczeniu”. Sporym echem odbił się błąd sędziego Marciniaka w meczu Śląska z Cracovią. Arbiter odgwizdał faul Lusiusza na Chrapku przed polem karnym, po czym sprawdził na powtórce, czy do zajścia doszło w szesnastce. I rzeczywiście – rzecz miała miejsce w obrębie pola karnego. Problem w tym, że przy okazji przeoczono, iż Lusiusz nawet nie dotknął Chrapka. Skupiono się wyłącznie na weryfikacji miejsca popełnienia rzekomego przewinienia.
Koniec końców liga zyskała bardzo dużo dzięki technologii. Wpadki wciąż się zdarzają, dochodzi do nadużyć VAR-u (często sprawdzane są sytuacje fifty-fifty, a nie tylko ewidentne błędy, a takie było założenie). Ale to drobiazgi. Czy jest lepiej? Jest znacznie lepiej. Na czele tej zmiany stał Wachowski, który sprostał presji czasu oraz presji portfela.
Dość stwierdzić, że dziś jesteśmy bardziej innowacyjni niż Anglia. W naszej pierwszej lidze funkcjonuje system VAR, w przeciwieństwie do Championship – rozgrywkach o nieporównywalnie większym budżecie i możliwościach.
Łukasz Wachowski – Departament Piłkarstwa Polskiego
Wachowski nie przyszedł do PZPN-u jako człowiek z nazwiskiem, a zwykły – szeregowy wręcz – pracownik. Swoją markę zbudował latami rzetelnej pracy. Jego początki sięgają jeszcze ciemnych czasów polskiej piłki, czyli okresu Grzegorza Laty. Pracę w PZPN zaczął w 2009 roku. Na trzy lata przed tym, jak prezesurę objął Zbigniew Boniek.
Czy pasował do tamtego PZPN-u? Raczej nie. Młody, 28-letni wówczas absolwent prawa na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim w Olsztynie, trafił do skostniałego związku, gdzie niewiele było merytoryki, a więcej układów. Już za Zbigniewa Bońka dostał awans. Departament Prawny zamienił na kierowanie Departamentem Rozgrywek Krajowych PZPN, który dziś nazywa się Departamentem Piłkarstwa Krajowego. Słowem – w młodym wieku jako człowiek bez wielkiego doświadczenia wskoczył na jedną z najbardziej odpowiedzialnych funkcji w federacji.
W środowisku mówiło się, że mało kto zna przepisy PZPN tak, jak Wachowski. Jesteś prezesem klubu i masz jakąś wątpliwość? Dzwonisz do Wachowskiego, który powie ci co i jak. To on miał dużo do powiedzenia przy sporach pomiędzy klubami, rozstrzygając prawne kwestie zgodnie z przepisami federacji.
Praca przy komisji licencyjnej
O jego działalności w Departamencie Rozgrywek Krajowych PZPN najgłośniej było zawsze przy okazji licencji. Gdy zaczynał, polska piłka była jeszcze przaśna. Jedną z pierwszych głośniejszych „afer”, które musiał rozstrzygnąć, było rozgrywanie meczów Widzewa w Byczynie. Przypomnijmy – Widzew miał kilka miesięcy na to, by na czas budowy stadionu znaleźć sobie obiekt zastępczy. Początkowo myślano o Piotrkowie Trybunalskim, ale władze miasta postawiły warunek „co zniszczycie, to naprawicie”, co skutecznie odstraszyło łódzki klub, który obawiał się kosztów. Rozważano grę na stadionie łódzkiego SMS-u, była opcja Aleksandrowa Łódzkiego. Władze Widzewa uparły się jednak na Byczynę. Malownicze miasto z 3,5 mieszkańcami koło Poddębic.
Komisja Licencyjna mówiła wtedy: – Ten obiekt nie spełnia wymagań I ligi.
Widzew kontrował: – A właśnie, że spełnia!
W efekcie oglądaliśmy przeciąganie liny. Widzew przekonywał w mediach, że spełnia wszystkie warunki licencyjne. Komisja wizytowała obiekt i twierdziła, że niekoniecznie. I choć obiekt faktycznie miał salę konferencyjną i szatnie z prawdziwego zdarzenia, to całościowo przypominał zwykłe, gminne boisko. Pat trwał przez długie tygodnie. Do tego stopnia, że w sobotę Widzew miał już zaplanowany mecz, a ostateczną decyzję o dopuszczeniu obiektu komisja podejmowała… w piątek, dzień przed spotkaniem.
– Brakuje przede wszystkim odpowiedniej liczby miejsc dla kibiców – trybuna zamiast 2000 miejsc (warunkowo może to być 1000 miejsc), liczy raptem 450 siedzisk, bez możliwości odgrodzenia poszczególnych sektorów. Oprócz tego brakuje monitoringu, pokoju dla kontroli antydopingowej czy centrum dowodzenia, a także wiele innych, mniejszych rzeczy – mówił wówczas Wachowski w rozmowie z „Widzew To My”.
Jak się skończyło? Polubownie. Choć wcześniej zawieszono licencję klubu i przyznano walkower Sandecji, PZPN przymknął ostatecznie oko na niedogodności stadionu w Byczynie, która stała się symbolem tamtego Widzewa, znajdującego się w opłakanej sytuacji organizacyjnej. Dość stwierdzić, że łodzianie nie wybrali się do Lubina na mecz z Zagłębiem, bo… nie mieli za co. Tłumaczyli się, że Widzew musiał uregulować zaległości wobec Ruchu Chorzów za transfer Eduardsa Visnakovsa, więc w kasie klubu zabrakło pieniędzy. Musieli oddać walkowera. Po sezonie zostali zdegradowani, a sam stadion w Byczynie – choć PZPN nie patrzył na niego przychylnie – jest dziś tylko anegdotą.
Trudne sytuacje Ruchu i Wisły
Na kolejne gorące sytuacje nie trzeba było długo czekać. Przyszły dwie – upadek Ruchu Chorzów (dokonany) oraz upadek Wisły Kraków (przed którym ta zdołała się obronić). W obu przypadkach pojawiały się wielkie wątpliwości – czy te kluby powinny dostać licencję?
Obie historie przysporzyły Wachowskiemu pewnie niejedną nieprzespaną noc. Zwłaszcza ta z Ruchem Chorzów, która toczyła się długimi miesiącami. Z Ruchem Chorzów, który nauczył sekretarza generalnego PZPN, że klubom nie warto ufać.
O tym, że w Chorzowie panuje niebywały bałagan, wiedzieli wszyscy. Już na poziomie grudnia wyszło na jaw, że podpisywano tam podwójne umowy – z klubem i z fundacją. Umowy, które nie dość, że budziły spore wątpliwości, to jeszcze niekoniecznie je respektowano. Dlatego część kibiców złapała się za głowę: dlaczego pod koniec sezonu 16/17, „Niebiescy” otrzymali licencję? Stało się tak dlatego, że w dokumentach przedstawionych przez klub nie wykazano żadnych licencyjnych długów za poprzedni rok. To jakim cudem stało się tak, że kilka dni później komisja jednak odebrała Ruchowi licencję? Ano wyszło, że chorzowscy działacze zataili pewne fakty.
Do całego procesu licencyjnego, w którym brał udział także Wachowski, chorzowscy działacze podeszli bardzo kreatywnie. Spłacili wszelkie pensje zawodników i przedstawili jednocześnie, że w ich klubie nie było żadnych premii. Komisja rzuciła okiem na papiery, nie dopatrzyła się zaległości, więc dała zielone światło do gry w Ekstraklasie w przyszłym sezonie. Przyznała jedynie kilka punktów ujemnych za ociąganie się.
Problem w tym, że zaległości były. Dopiero po naszej publikacji wyszło na jaw, że „Niebiescy” mają około pół miliona złotych do wypłacenia. Komisja musiała więc zebrać się jeszcze raz i nie pozwoliła na to, by Ruch w przyszłym sezonie grał w Ekstraklasie. Inna sprawa, że sportowo też się nie utrzymał, w czym przeszkodziła mu między innymi słynna ręka Siemaszki.
Wachowski po raz pierwszy odczuł na własnej skórze tak mocno, że klubom nie można ufać. Dziś pewnie, po kilku latach pracy, mógłby napisać elaborat o tym, jak prezesi próbują kręcić przy licencjach. Być może dlatego w sprawie Wisły Kraków reakcja była natychmiastowa: zawieszenie licencji.
JAK OKRADANO I RATOWANO WISŁĘ KRAKÓW?
Mówimy o pamiętnym przełomie lat 2018 i 2019. Vanna Ly, parasolka, choroba na pokładzie samolotu, obiad „u Babci Maliny”, trupy wypadające z szafy po Sarapacie, Dukacie i Sharksach, spontaniczna akcja ratunkowa trójki obecnych właścicieli wspomaganych Bogusławem Leśnodorskim. I tak jak przy Ruchu mieliśmy do czynienia z burzą, która nadciągała od dawna, tak w Krakowie doszło do tąpnięcia nagle. I do pewnego momentu każda godzina tylko pogarszała sytuację.
– Komisja podjęła decyzję o zawieszeniu licencji ze względu na brak kontaktu ze strony poprzednich bądź nowych właścicieli Wisły Kraków. Tak naprawdę wszystkie informacje dotyczące klubu czerpiemy tylko z doniesień prasowych, nie mieliśmy bezpośredniego kontaktu z władzami klubu. Nie wiemy, kto jest teraz oficjalnie właścicielem Wisły, kto zasiada na stanowisku prezesa i kto zarządza klubem. Rozumiemy, że wydarzyły się rzeczy formalne, o których my nie zostaliśmy formalnie poinformowani. Nie wiemy tak naprawdę, kto jest licencjobiorcą. To naruszenie zasad zawartych w Podręczniku Licencyjnym, stąd nasza stanowcza reakcja – pisano wówczas w oficjalnym komunikacie.
Przez kilka tygodni Wisła pozostawała więc bez licencji na grę w Ekstraklasie. Odzyskała jej dzięki szalonej akcji ratunkowej i odbiciu klubu z rąk ludzi pokroju Hartlinga i Vanny Ly. Niezależna kancelaria miała zbadać sytuację prawną „Białej Gwiazdy” i wykazała, że ta formalnie należy do TS Wisła, co w całym zamieszaniu okazało się gamechangerem.
Łukasz Wachowski i wyceny na Transfermarkt
Przy okazji Wisły Kraków doszło też do… największej publicznej wpadki Łukasza Wachowskiego. Gdy został zaproszony do „Stanu Futbolu”, by porozmawiać między innymi o licencji Wisły – było to jeszcze przed wkroczeniem kambodżańskiego miliardera, ale szambo zaczęło się już wylewać – stwierdził, że komisja licencyjna dokonuje prognoz na podstawie wycen piłkarzy z Transfermarkt.
– Wisła Kraków w maju ubiegłego roku spełniała warunki licencyjne. Oczywiście wiele problemów już wtedy sobie zdefiniowaliśmy. Prognoza finansowa w dużej mierze opierała się na tym, że będą sprzedawani zawodnicy. Prześledziłem tych zawodników, których Wisła chciała transferować i żaden z nich nie został sprzedany. Poza jednym, który jednak odszedł za dużo mniejszą kwotę niż klub przewidywał.
– Ale to oznacza, że kupujecie wszystkie bajeczki? Gdybym był prezesem Wisły i powiedział, że sprzedam Sadloka za 8 mln zł, to wy mówicie „ok, fajnie, 8 mln zł”?
– Sadloka Wisła chyba chciała sprzedać za 700 tys. euro. Zawsze odnosimy się do wartości na Transfermarkcie. To nam definiuje realność danego transferu. Ale wartość zawodnika – to jedno. Fizyczna sprzedaż zawodnika – to drugie. Do tych prognoz dotyczących sprzedaży piłkarzy podchodzimy bardzo ostrożnie i tu w Wiśle był klasyczny przykład tego, że taka prognoza jest trochę życzeniowa. Tam był właśnie Carlitos, Sadlok, Wojtkowski, Arsenić. Sprzedał się tylko Carlitos i to nie za taką kwotę, jaką Wisła chciała. A planowała pozyskać z transferów dużą kwotę do budżetu, bo prawie 30 mln zł. No to jak sobie odejmiemy te 30 mln zł, których nie udało się zarobić, to już tak naprawdę mamy zdefiniowane, gdzie się pojawił problem. Nie wypaliły plany transferowe.
Zabrzmiało to wówczas… niezbyt profesjonalnie. By powiedzieć więcej – nawet przaśnie i zabawnie. No bo każdy, kto o piłce wie choć trochę, wie, że wyceny Transfermarkt należy postrzegać z dużym przymrużeniem oka. Zwłaszcza, gdy mowa o polskich, młodych piłkarzach, których wartości rzadko kiedy są dobrze oszacowane.
Sam Wachowski tłumaczył się, że jego wypowiedź została źle zrozumiana. Chodziło mu o to, że to kluby często opierają się na wartościach podanych na Transfermarkt, a komisja licencyjna dokonuje znacznie szerszych analiz.
***
Mimo tej wpadki wizerunkowej, nie ma wątpliwości, że mamy do czynienia z fachowcem, który zna struktury PZPN na wylot, wprowadzał VAR, kształtował polską piłkę w procesie licencyjnym, pracował z każdym liczącym się klubem, budzi powszechną sympatię środowiska, ma dużą wiedzę, obycie…
Był najbardziej oczywistym kandydatem po rezygnacji Macieja Sawickiego.
Pytanie, czy te kilka miesięcy do końca roku, do kiedy Wachowski ma pełnić swoją posługę, to okres próbny, czy może kupienie sobie przez Kuleszę czasu na znalezienie swojego człowieka.
CZYTAJ TAKŻE:
Fot. newspix.pl / FotoPyK