Z pewnością jest pierwszym trenerem – trenerem chodzenia, poprawnego trzymania widelca, trenerem skakania i biegania. To też pierwszy psycholog i coach mentalny, motywujący, pocieszający, czasem wskazujący błędy. Fizjoterapeuta, który zawsze rozmasuje zbolałe kolano, wreszcie pierwszy menedżer, który kreśli przed młodym adeptem odpowiednią ścieżkę rozwoju piłkarskiego. Nie oszukujmy się – to też pierwszy sponsor, który zawsze dorzuci parę złotych do obuwia czy nowych skarpet.
No i wchodzą na boisko treningowe: pierwszy trener, psycholog, coach, fizjoterapeuta, menedżer i sponsor, a dyrektor akademii mówi: dzień dobry, panie Waldku, proszę tu zostać, dalej już rodzice nie mają wstępu.
***
Z jednej strony trwa z nimi jedna wielka podjazdowa walka. Akademie, trenerzy, działacze klubów tworzą specjalne strefy, gdzie wejść mogą tylko młodzi zawodnicy – ojcowie i matki pozostają przed bramami, obserwując zajęcia ze sporej odległości. Nie dzieje się to bez przyczyny – słynny KOR, czyli Komitet Oszalałych Rodziców, to istotny problem w wychowaniu młodych piłkarzy. Trener prosi: kiwnij, ojciec krzyczy: podaj. Matka przekrzykuje obu, pytając, czy młody się nie spocił, nie zmęczył i czy nie potrzebuje teraz przerwy na picie, bo tak się składa, że właśnie ma za pazuchą termos ze słodziuteńką herbatą.
Postaw na siebie w Fuksiarz.pl!
Natomiast jest też druga strona medalu. Świadomy, troskliwy (ale nie nadopiekuńczy!), trzymający się pewnych wytycznych ojciec, to często najmocniejsza trampolina do rozwoju – jako człowieka i jako piłkarza. Postanowiliśmy porozmawiać z samymi zainteresowanymi – ojcami piłkarzy u progu wielkiej kariery, albo tych, którzy mieli okazję obserwować całą przygodę z piłką przez kilkanaście lat. Jest jakiś złoty wzorzec zachowania? Pakiet rad? Wspólne doświadczenia, które dzieli i Roman Kosecki, ojciec Jakuba Koseckiego i Leszek Ojrzyński, ojciec Jakuba Ojrzyńskiego? Sprawdzamy.
Jakub Kosecki: Jeśli dostanę czas i zaufanie, będę wiodącą postacią Ekstraklasy (WYWIAD)
Ojciec piłkarza. Bez nacisków, ale z funkcją strażnika
– Aktualnie właśnie czekam na niego na lotnisku. Przyjeżdża na kadrę. Także jako ojciec cały czas jestem w pogotowiu, służę pomocą, jak trzeba jestem trenerem, jestem doradcą, kumplem – uśmiecha się Leszek Ojrzyński, którego znamy przede wszystkim jako trenera, ale coraz częściej – również jako ojca Jakuba Ojrzyńskiego, utalentowanego bramkarza. Naturalne pytanie to oczywiście sam początek przygody z piłką. W normalnych okolicznościach trochę banalny, ile można słuchać o tym, że “zawsze lubiłem grać w piłkę, na podwórku, z kolegami”. Natomiast interesujące, jak to widzą i wspominają ojcowie.
– Nie naciskałem syna. On sam musi chcieć. Wiem, że przymus do niczego by nie doprowadził. Ale jak się zdecydował, trzeba było go gdzieś tam pilnować. Jego nawyków chociażby, żeby to były automatyczne ruchy, żeby też poprawiał swoją świadomość. Choć po prawdzie, dużo pracy z tym nie miałem. Więcej czasu zajmowały treningi z Kubą. Nie powiem, dużo trenowaliśmy jak tylko była ku temu możliwość – wspomina Leszek Ojrzyński. Roman Kosecki? Właściwie identyczne odczucia.
– Kuba lubił grać w piłkę. To wychodziło dość mimowolnie, żona chodziła na mecze, więc zabierała wszystkich, córkę również, Kuba chłonął i chyba polubił cały ten sport. Od 7. roku życia był już w klubie, na zachodzie. Na pewno zwracałem uwagę, żeby robił to, co lubi, ale też, żeby robił to jak najlepiej. Miał boisko w domu, to już zresztą nam zostało, 10 na 14 metrów, koledzy przychodzili, ćwiczyli razem, ja też starałem się uczyć pewnych rzeczy. No i nie ma co ukrywać, byłem tym pierwszym, który przy jakichś przejawach lenistwa wyciągał: idziemy, nie ma pobłażania, skoro już się na to zdecydowałeś, to nie odpuszczaj – mówi nam Kosecki. Przyznaje, że był dość surowym rodzicem, tak jak i wymagającym trenerem. – Zresztą wymagałem nie tylko od Kuby, ale ogólnie od dzieciaków. To bardzo ważne, by wszystkich traktować w równy sposób, wymagać na treningach czy meczach. No i potem, gdy już jesteśmy w samochodzie, przy obiedzie czy kolacji, odcinać wymagania i po prostu serdecznie kibicować.
– Myśmy też mieli działkę rekreacyjną, wszystkie wolne chwile spędzaliśmy tam. On wiecznie chciał stać w bramce, a ja strzelałem. Czasem go goniłem, żeby mi postrzelał, mówił: nie tato, teraz znowu ja chcę – uśmiecha się Drągowski senior.
– Czasem, gdy Kuba nie chciał iść na zajęcia, nawet żona mówiła: zostaw. Nie chce, to niech nie idzie. Głowę miał na jej kolanach złożoną, leżał pod kocem. Ale mówiłem, motywowałem “dawaj!”. I na treningu często było po takich sytuacjach: “dobrze tata, że mnie wziąłeś, fajnie jest”. Wiadomo, że jak człowiek leży, jest mu cieplutko, to nie chce się iść – wspomina Roman Kosecki.
To trochę taniec na linie. Z jednej strony osoby ze środowiska piłkarskiego mają wiedzę, kontakty, wstęp na boiska, a często też po prostu sporo wolnego czasu, by trenować ze swoim synem. Z drugiej – łatwo mogą wpaść w pułapkę, gdy od swojego kilkuletniego dziecka wymagają tyle, co od własnych kolegów czy podopiecznych w seniorskiej piłce. Pojawia się presja. Przesadne ciśnienie. Zbyt nachalne popychanie w stronę futbolu. To zaś pierwszy krok do zabicia pasji, albo nawet zakończenia tej przygody. Choć – jak to w życiu – reguły nie ma. Przypominamy sobie na przykład dzieciństwo Sebastiana Mili.
“Byś kiedyś pochwalił…”
Ojciec Sebastiana Mili, Stefan, też był piłkarzem, grał na poziomie Ekstraklasy, potem również w Australii. Przede wszystkim jednak – po zakończeniu kariery przyjął ofertę Bałtyku. Był czas, gdy Mila junior był podopiecznym Mili seniora. I w żadnym wypadku nie było to “delikatne stymulowanie w kierunku dalszego rozwoju”. Zaglądamy do biografii samego Sebastiana.
Największą krytykę piłkarską za mecz zebrałem od taty na Bałtyku. Grałem bardzo słabo, a ojciec strasznie krzyczał na mnie spod linii. To nie tak, tamto nie tak. Nie mogłem nic z tym zrobić, sam nie wiedziałem co się ze mną dzieje. W końcu sędzia podszedł do mnie i powiedział:
– Nie patrz na niego. Nie patrz w tamtym kierunku.
Nawet on się przejął. (…) Nigdy nie dostałem wtedy od ojca pochwały. Zawsze zwracał uwagę tylko na to, co mu się nie podobało. Strzeliłem dwa gole? Zrobiłem asystę? I tak usłyszałem tylko o tym, jak raz nie wróciłem i z tej przyczyny zrodziła się groźna sytuacja. Zawsze mnie poprawiał – co zrobiłem źle z ustawieniem, co ze strzałem, co z podaniem. Wychwytywał w lot minusy, po każdym meczu. Nawet jak zagrałem wspaniale, miałem wykład. Był perfekcjonistą. Czasem płakałem. Nie mogłem tego znieść. Tata nigdy nie był wylewny, tutaj to się też objawiało. Nawet mama czasem interweniowała.
– Co z ciebie za ojciec? Nie możesz raz syna pochwalić?
BAŁTYK GDYNIA. ŻYCIE W NIEBIESKO-ŻÓŁTYM CIENIU
To punkt widzenia Sebastiana, a przecież to wspomnienia już po karierze, w ciepłym fotelu, gdy można spokojnie skupić się na tych korzystnych aspektach. Ale wystarczyła nam chwila rozmowy z rodzicami Mili, by zrozumieć w pełni ten inny punkt widzenia.
– Dla żony Sebastian jest najlepszy i tyle. Zawsze. Ja to inaczej odbieram, po każdym meczu mówiłem mu co zrobił źle, bo to co zrobił dobrze, to zrobił dobrze, znaczy to umie, więc po co powtarzać? Byłem zawsze z nim szczery. Taki jestem, że mówię to co myślę, uważam, że tak należy robić zamiast owijać w bawełnę. Inaczej się gra, jak ktoś cię ciągle poklepuje po plecach, łatwo się zachłysnąć. Po latach przyznawał mi rację.
– Ale nie można tak bez przerwy.
– Zawsze trzeba prawdę mówić, czy to się komuś podoba czy nie.
– Przeżywał to bardzo.
Inne podejście? A choćby Piotr Włodarczyk. Jego syn, Szymon, właśnie ustrzelił hat-tricka w III-ligowych derbach Warszawy z Polonią. Ma też za sobą debiut w “jedynce”, gromadzi minuty i występy w elicie. “Nędza” zarzeka się, że nie musiał wkładać w wychowanie swojego następcy przesadnie dużo pracy.
– Ja raczej byłem za swobodą. Nigdy nie wymagałem. Tylko ewentualnie po meczach rozmawialiśmy, ale to normalne – każdy chce pogadać o swoim meczu. Taka mini analiza, co dobrego, co złego, co musi poprawić, co zrobić, żeby było lepiej. Co dobre chwaliłem, co gorsze – po prostu wskazywałem. Ale nie tak, że coś musi. Szymon ma akurat taką motywację wewnętrzną, jest sam mocno zaangażowany w swój rozwój, więc nigdy nie trzeba było o czymś przypominać, nie mówiąc o staniu z batem – mówi w rozmowie z nami.
– Wychodzę z założenia, że lepiej podjąć próbę uświadamiania, niż narzucać cokolwiek rygorem. On sam musi wiedzieć, przecież wyjedzie z domu, z Warszawy, to albo sam będzie coś chciał robić, albo nie. Dlatego bardziej edukujemy. Szymkowi zawsze powtarzam: błędy, które ja popełniłem… On już nie musi ich popełniać. Wystarczy, że ja je zrobiłem, niech się na nich uczy. Chociaż czasem nauka najlepiej wychodzi na swoich – dodaje Włodarczyk senior.
Ojciec piłkarza. Twardy i świadomy negocjator
Genialną anegdotą podzielił się w swoim tekście w The Players’ Tribune sam Robert Lewandowski. Jego relacja z ojcem, który zmarł jeszcze przed 18. urodzinami “Lewego” była omawiana na wszystkie sposoby, ale ze zrozumiałych względów – najpełniej, w najbardziej wzruszający sposób, opisał ją sam Robert.
Zbliżała się moja Pierwsza Komunia. Ludzie, którzy nie są zaznajomieni z naszą religią – to naprawdę wyjątkowy dzień. Zaczyna się mszą w kościele, potem świętujemy razem z rodziną. Problem polegał na tym, że trzy godziny po mszy miałem mecz, wyjazdowy, dość daleko od kościoła. Mój tata, Krzysztof, porozmawiał jednak z księdzem. To było w moim rodzinnym Lesznie, 40 minut od Warszawy. Tata znał tam wszystkich. Mówi:
– Ojcze, posłuchaj, może moglibyśmy zacząć pół godziny wcześniej? I ściąć końcówkę o jakieś 10 minut? Widzisz, mój syn gra mecz…
Może to zabrzmi trochę dziwnie, ale ksiądz westchnął tylko i zapytał: a dlaczego nie? Wszyscy wiemy, jak kocha piłkę, postaramy się zrobić to szybko. Gdy tylko skończyła się komunia, wykonałem znak Krzyża i pobiegłem z ojcem do auta. Mecz oczywiście wygraliśmy.
Ojciec Roberta Lewandowskiego był wuefistą, oczywiście również pełnił rolę pierwszego trenera personalnego. To jest motyw, który przewija się właściwie w każdej rozmowie – pierwsze boisko, kopanie z ojcem, treningi – z początku pewnie trochę pół-żartem, ale po czasie już w stu procentach serio. Wydaje się to po prostu logiczne – skoro umiesz trenować na co dzień, choćby jakąś drużynę juniorów z lokalnego klubu, to tym bardziej powinieneś umieć wytrenować syna, przynajmniej na początku.
CZY ROBERT LEWANDOWSKI WYGRA ZŁOTĄ PIŁKĘ?
– Większość trenerów-ojców powie panu, że najgorzej trenuje się własne dziecko. Innych łatwiej, bo ta relacja trener-zawodnik jest jasna, a tutaj zawodnik-trener-rodzic… To nie jest łatwe, by zbilansować wszystko – przekonuje jednak Leszek Ojrzyński. I faktycznie, gdy sięgamy pamięcią do naszych wcześniejszych rozmów – piłkarz z nazwiskiem trenera musi być dwa razy lepszy, niż jego konkurent do składu. W Łodzi dość często przywołuje się przykład Piotra Pyrdoła, którego z ŁKS-u wykupiła swego czasu Legia. Pyrdoł na dobre przebił się do składu wówczas jeszcze III-ligowego ŁKS-u, gdy posadę trenera stracił… Marcin Pyrdoł, jego ojciec. Póki ekipę prowadził tata, zawsze wymagał od swojego młodego więcej i więcej. Gdy lejce przejmowali kolejni trenerzy – najczęściej widzieli w Pyrdole nie rezerwowego, ale wielki potencjał na spore, ekstraklasowe granie. Pyrdoł zresztą kolejnymi swoimi meczami udowodnił, że ani III, ani II, ani nawet I liga to nie są dla niego zbyt wysokie progi.
Tutaj chyba najłatwiej przesadzić. W końcu syna widzi się na co dzień, najlepiej zna się jego potencjał, najlepiej się widzi, gdzie wisi jego sufit – i wobec tego, ile jeszcze brakuje, by do tego sufitu sięgnąć. Kowalski wybaczy Nowakowi słabszy dzień. Ale Kowalski będzie miał duży problem, by pogodzić się ze słabszym dniem Kowalskiego juniora. Wracamy do książki Sebastiana Mili.
– Tata był nie do złamania, to twardy facet ufający swoim zasadom. Przecież nie robił tego, żeby mi zaszkodzić. Wierzył, że takim podejściem wzmocni mój charakter, zapewni grubą skórę, co pomoże mi na boisku. Wiedział, że pochwała juniora to też to ryzyko, że młody osiądzie na laurach. Zdolnych do osiemnastego roku życia jest całe multum, a potem w seniorach przebija się jeden na dwudziestu. Wielu przegrywa karierę u jej zarania dlatego, że przestają czuć głód rozwoju. To wszystko zrozumiałem po latach, a szkoda, że dopiero wtedy – wspominał Mila.
– Dystans do tego wszystkiego jest potrzebny. Każdy rodzic myśli, że jego dziecko będzie najlepszym piłkarzem świata. Pamiętam, zaczynaliśmy z grupą, ona odnosiła sukcesy w kategorii dwunastolatków, włącznie z mistrzostwami Polski. Ale mówiłem: “jak dwóch zaistnieje z tej grupy, to będzie dobrze”. Rodzice nie wierzyli. Byli przekonani, że wszyscy będą grać w reprezentacji Polski. A było jasne, że z tej grupy jeden zagra w IV lidze, drugi amatorsko, trzeci rzuci sport, a ktoś ma tylko szansę na dużą karierę. Gdyby to było takie proste zostać dobrym, to nie byłoby takich pieniędzy dla najlepszych – dodaje Dariusz Drągowski, ojciec Bartłomieja, bramkarza Fiorentiny.
JAK ZACZYNAŁ BARTŁOMIEJ DRĄGOWSKI?
– Trzeba przyzwyczaić do wyjścia ze strefy komfortu. Jak trenowałem z synem, pewnych rzeczy nie lubił, ale go przyciskałem, bo wiedziałem, że to jego słabsze strony i chciałem nad nimi popracować – zaznacza z kolei Ojrzyński.
Ojciec piłkarza. Psycholog
Okej, mamy w domu małego piłkarza. Poza piłką świata nie widzi. Całe dnie najchętniej spędzałby na boisku, oczywiście z przerwami na kopanie piłki po całym domu, ku rozpaczy sąsiadów z bloku oraz matki, zbierającej odłamki po potłuczonych wazonach. Co więcej – mamy już świadomość, że to prawdopodobnie nie jest jeszcze nowy Robert Lewandowski. Najważniejsza i przewodnia myśl? Nie odebrać mu radości z tego, co robi.
– Pracowałem z młodzieżą, widziałem, jak rodzice nacierają, jak naciskają na swoje pociechy. Nie zawsze to sprzyjało, bo często usztywniało graczy. Ci mieli dosyć, rezygnowali z uprawiania sportu. Trzeba być bardziej ostrożnym. W tym wszystkim szukać przyjemności, pozytywnych historii. By tak powiedzieć: ocalić radość w treningu, choć rzecz jasna nie samą radością człowiek żyje – mówi Leszek Ojrzyński.
– Rodzice mocno wtrącają się w to wszystko – w sprawy trenerów chociażby. Stoją, krzyczą na te dzieci z boku. Ja, może z racji tego, że sam grałem, wolałem stać z boku i obserwować – dodaje Dariusz Drągowski.
– Jeśli młody chce – a mój chciał bardzo – trzeba mu tylko pomóc robić wszystko, żeby szedł dobrą drogą. Pierwszy krok – zaprowadziłem go na trening w Grecji. Jak złapał bakcykla, to naprawdę, nie widział nic innego poza piłką i tak można powiedzieć, że jest do dzisiaj. Zakochał się w piłce. Ale ważny jest pierwszy trener. Jeśli jest dobry, to sprawi, że młodzi chłopcy będą cieszyć się z tego, co robią – komentuje w rozmowie z nami Piotr Włodarczyk.
MŁODY DRĄGOWSKI: BYŁEM ODCIĘTY OD RZECZYWISTOŚCI [WYWIAD]
To jest swoisty moment przejścia. Te pierwsze lata dzieciństwa, gdy to ojciec jest trenerem, to właściwie beztroska zabawa, ganianie się z nim po boisku. Gorzej robi się, gdy trzeba oddać młodego w ręce trenera i jeszcze powstrzymać własne emocje na tyle, by nie wchodzić w jego kompetencje, by nie wywierać dodatkowej presji. Zwłaszcza, że dzieciaki i tak mają własne problemy, własne wątpliwości oraz chwile słabości. Najczęściej – ściśle sprzężone z okresem dojrzewania.
– Ten najtrudniejszy czas u juniora się obniżył. Za moich czasów to było osiemnaście, dziewiętnaście lat. Dzisiaj już trzynaście, piętnaście. Wtedy najwięcej osób rezygnuje. Młodzież idzie wtedy w innych kierunkach, co trzeba rozumieć, ale czasem to wydaje się przedwczesne. Ktoś ma iskrę, a to rzuca – mówi nam Roman Kosecki, który obserwował cały proces jako ojciec Jakuba, ale również jako działacz PZPN-u i naturalnie swojej własnej Kosy Konstancin.
To okres, gdy najlepszych już zaczynają łowić menedżerowie, wielkie akademie, skauci do swoich przepastnych notesów. Ci gorsi czują, że pociąg odjeżdża. I z drugiej strony – czasem ci lepsi są już przekonani, że w pociągu siedzą, teraz muszą już tylko obserwować widoczki za oknem. W obu grupach rola rodzica nagle rośnie, choć jednocześnie spada jego autorytet. Rośnie bunt, rośnie znaczenie grupy rówieśniczej. Nauczyciele, rodzice, trenerzy i ogółem: świat dorosłych zaczyna powoli być światem wrogim.
– Czym starszy piłkarz, tym większe problemy. Potrzebna jest dobra akademia, żeby mógł rozwijać talent, albo po prostu stworzenie odpowiednich warunków, żeby cały czas mógł się rozwijać – zaznacza nam Piotr Włodarczyk.
– Na pewno są łatwiejsze i trudniejsze lata dla takiego młodego piłkarza. Dziś, powiedziałbym, między czternastymi a siedemnastymi urodzinami, to jest ten najtrudniejszy czas. Pierwsze miłości i inne pierwsze rzeczy. Musisz być wtedy dobrym obserwatorem, by chłopakowi pomóc – dodaje Ojrzyński.
Ojciec piłkarza i jego trudna relacja ze szkołą
Nie da się od tego tematu uciec. To też okres, gdy zaczynają się rozjeżdżać dwie, do tej pory idące równolegle ścieżki. O ile nauka dodawania szła w parze z nauką liczenia bramek, a na geografii łatwiej było wskazać Dortmund czy Barcelonę, o tyle później nauka jest już wyzwaniem. Zwłaszcza, gdy poświęca się jej kilkanaście minut, w przerwie między treningami i meczami.
Stara szkoła była jasna: nie uczysz się, nie trenujesz. Sebastian Mila opowiadał nam, że zakaz udziału w treningach dostał raz, właśnie z uwagi na problemy z nauką. Od razu się przyłożył, odrobił zaległości i już nigdy nie miał żadnych problemów z lekcjami. W międzyczasie były prośby: tata, zbij mnie, ale puść na trening. Ojciec Sebastiana wiedział jednak, że jakieś drastyczne środki wystarczą na jedną czy dwie klasówki. Świadomość odebrania największej radości – na cały okres szkolny.
Dziś? Dziś bywa różnie.
– Co do szkoły, na pewno nie dałbym syna do klasy piłkarskiej. Dzieciaki od rana do wieczora ze sobą, na boisku ze sobą, na obozach ze sobą. Niech normalnie chodzi do szkoły. W profesjonalnych akademiach też dzieci chodzą do normalnych szkół. Niech zna też normalne życie, niech robi coś innego, poza środowiskiem piłkarskim. Normalne środowisko: koledzy nie tylko interesujący się piłką, dziewczyny w szkole. Piłkarzem może zostać jeden na tysiąc trenujących, a reszta będzie musiała iść inną drogą. Niech wychowają się przede wszystkim na normalnych, fajnych, zdrowych ludzi, którzy będą potrafili funkcjonować w życiu – przekonuje Roman Kosecki, trochę na przekór niektórym spośród dzisiejszych trendów. W końcu bursa i koszarowanie dzieciaków to już niemal standard w większych akademiach. Czasem dochodzi wprost do ryzykownej decyzji: szkoła niech sobie idzie swoim tempem, my skupiamy się na piłce.
JAKUB KOSECKI: PROWADZĘ KOLOROWE ŻYCIE
– Kuba miał trochę ułatwione zadanie, bo poszliśmy taką ścieżką, żeby mógł poświęcić się dla sportu. Szkoła nie zawsze w tym pomaga. Jeśli od rana ma lekcje, dopiero po lekcjach trening… to nie jest efektywne. Dlatego zdecydowaliśmy się na indywidualny tok nauczania, gdzie wszystko będzie miał podporządkowane pod treningi, a szkołę zaliczał egzaminami. Tak praktycznie funkcjonował w ostatnich latach. Teraz zrezygnował z matury, bo miał zgrupowanie, a wcześniej go Liverpool nie puścił. To są wybory, trudne wybory. Niektórzy potrafią sobie fantastycznie połączyć naukę ze sportem, tutaj nauka zeszła troszkę na boczny tor. Pamiętajmy też, że od młodego wieku Kuba trenował w rezerwach Legii z seniorami, a tam treningi są do południa. Zdecydowaliśmy się na ten krok, wiemy, że jest ryzykowny, ale każda decyzja to ryzyko. Podejmujesz pewne kroki, wierząc, że tak będzie najlepiej. Przyjdzie czas, można nadrobić pewne rzeczy w nauce, nawet mając 30, 40 lat. W sporcie tego później nie nadrobisz, jest tylko tu i teraz – mówi nam Leszek Ojrzyński, świadomy, jak wielkie ryzyko niesie za sobą taka gra all-in.
Piotr Włodarczyk? Na tej skali stoi zdecydowanie bliżej Romana Koseckiego.
– Nauka to ważny element. Szymon zdał maturę, teraz zapisał się na studia z zarządzania w sporcie. Uważam, że szkoła jest bardzo ważna, bo to obowiązek, nauka odpowiedzialności, ale też systematyczności. To, że sport wszystkiego nie rozwiąże, trzeba coś jeszcze zrobić. Mieliśmy ten przywilej, że żona jest z wykształcenia nauczycielką, więc mogła tego przypilnować. Udało mu się wszystko bardzo dobrze zdać. Studia – wiadomo, jak będzie studiował trochę dłużej, niż jest przewidziane, nic się nie stanie. W liceum też miał sporo nieobecności, ale da się to poukładać – mówi nam Włodarczyk senior.
W rodzinie Drągowskich podział był jeszcze prostszy. Ojciec odpowiada za sport, matka za naukę. Z korzyścią dla edukacji młodego bramkarza.
– Myśmy się rozdzielili – ja odpowiadałem za sport, żona za sprawy szkoły. U mojej żony nie było przebacz, musiał się uczyć. Tak mu to przedstawialiśmy: jeśli chcesz gdzieś wyjechać, musisz zrobić maturę, żeby niczego sobie nie zamknąć. Musisz zrobić prawo jazdy i tak dalej, żebyś był samodzielny – uważa Dariusz Drągowski.
Kosecki przyznaje, że u niego również to matka odgrywała decydującą rolę.
– Ja w życiu nie byłem prymusem jeśli chodzi o naukę, nauczyciele z okna krzyczeli “Kosecki chodź, bo lekcja się zaczęła”. Zawsze zdawałem, ale na trójkach. Także nie ukrywam, to bardziej żona pilnowała nauki u syna. Moim wymaganiem było, żeby przechodził z klasy do klasy, zdał szkołę – tak też się stało.
Co ciekawe – tutaj sam świat sportu powoli zaczyna wyciągać do sportowców pomocną rękę. Coraz częstsze są przypadki współpracy szkół z akademiami, gdy treningi są skorelowane z planem lekcji. Ma to dwie funkcje. Pierwsza, oczywista, to zapewnienie czystej głowy piłkarzom, którym matematyka o 16.30 nie przeszkodzi w treningu, zaplanowanym na 17.00. Trudno o nieusprawiedliwioną nieobecność na zajęciach, gdy klub jest właściwie scalony ze szkołą. Druga funkcja jest mniej oczywista. W takim układzie bowiem, uczniowie już koło 16.00 czy 17.00 mają wolne. Czyste głowy. Czas na inne zajęcia, czas na przebywanie z rodziną, albo po prostu – czas na nudę. Być może niemile widzianą w życiu młodych piłkarzy, ale na pewno wskazaną w życiu młodych ludzi.
Ojciec piłkarza. Pierwszy menedżer
Absolutnie jasna jest rola menedżera w życiu piłkarza, czasem to człowiek, który zamienia piekło w niebo, bądź też odwrotnie. Dobry menedżer może zdziałać równie dużo, co kilka udanych występów na murawie, kiepski menedżer może zostawić bez pomocy w momentach, gdy sportowiec najbardziej tej pomocy potrzebuje. Z ojcami jest nieco prościej, wystarczy podpytać Neymara. Ten menedżer raczej podopiecznego nie wyłączy z interesu, ten menedżer raczej swojego podopiecznego nie porzuci.
Ale bardziej typowe dla ojców jest selekcjonowanie zawodowych, profesjonalnych menedżerów. Selekcjonowanie, które odbywa się coraz wcześniej.
– Jeśli zawodnik wchodzi na pewien poziom, jest w kadrze U-15, to odbiera kilkanaście telefonów od menadżerów. I musi wybrać. Jest to trudne: komu zaufać? Jak wszędzie, tu też można trafić na złego człowieka. Ale też na dobrego, który odda serce, szczerze pomoże, ułoży to wszystko na zdrowych zasadach – opisuje Dariusz Drągowski.
– Menadżerowie… Wiadomo, że jest ich dużo, czasem wyrywają sobie zawodników, obiecują pewne rzeczy. To też zaprząta głowę, trzeba być mądrym w tym wszystkim, żeby związać z odpowiednimi ludźmi. Ojciec może pomóc, ale nie na każdym etapie. Zły wybór na pewno może mieć duże konsekwencje – dodaje Ojrzyński.
– Gdy syn poszedł w piłkę seniorską, miał już swojego menadżera, Czarka Kucharskiego. Ja sam mu doradzałem, żeby wziął agenta, był prowadzony. Ja nie mogę we wszystko ingerować, wchodzić w to jego życie. Różnie wychodzi, jak ojcowie są menadżerami. Nie raz krzywdzą później dzieci. Dochodzi do kłótni. Wyszedłem z założenia, że to jest jego życie, jego kariera. Uznałem, że to zdrowsze, ten dystans. Chciałem mieć normalny kontakt z synem, relacje rodzinne. Choć oczywiście doradzałem, zawsze mu mówię w każdej sprawie, co sądzę, ale on jak dorosły człowiek zrobi ostatecznie to, co chce – mówi Roman Kosecki. Podobnie widzi to Piotr Włodarczyk, który na razie sam reprezentuje swojego syna.
– Zawodnik dzisiaj może, oczywiście za zgodą rodziców, od 15. roku życia podpisać umowę z agentami. To są istotne decyzje i trzeba podejść do tego na spokojnie. Bo agent nie jest tylko od transferów, a od pomocy przy całej karierze. Także wyborze miejsca pod kątem tego, żeby tam jak najwięcej grać, rozwijać się. Na razie z Szymonem odnośnie jego kontraktów to ja zawsze sam rozmawiałem – przyznaje “Nędza”.
Skoro menedżerowie, to i kolejna pułapka. Pieniądze. Nieprzypadkowo używamy słowa: pułapka, bo tak naprawdę to kolejne pokusy, które mogą mieć wpływ na rozwój młodego piłkarza i – co ważniejsze – rozwój młodego człowieka. Tu również nie ma złotej recepty.
– Większe pieniądze? Na pewno to jest trudny moment. Trzeba wypośrodkować wszystko. Jest zrozumiałe, że młodość ma swoje sprawa, ale trzeba interesować się, w jakim towarzystwie syn się obraca. Ja bym sobie nie pozwolił na to, żeby brać od dziecka pieniądze, tylko trzeba ukierunkować, żeby te pieniądze rozsądnie inwestował. Wiadomo, że część pieniędzy wyda tak jak chce, na to, żeby się choćby ładnie ubrać. To zrozumiałe. Ale też żeby coś odkładał – to się na pewno udało – zaznacza Dariusz Drągowski.
– Każdemu, nie tylko młodemu, starszemu też pieniądze mogą zawrócić głowie. Dlatego myślę, że jeśli gdzieś tam jest wychowywany w tym, że zna wartość pieniądza, że trzeba na niego ciężko pracować, to cokolwiek zarobi, nie będzie traktował jak coś, co mu spadło z nieba – dodaje Piotr Włodarczyk.
Co tu dużo kryć – najtrudniejszy jest wyjazd w młodym wieku. I tutaj bez wątpienia menedżer jest konieczny.
– U nas była taka historia, że gdy byłem trenerem w Gdyni, syn miał 16 lat. Ojciec na telefon pewne rzeczy może załatwić, ale potrzebny jest też ktoś na miejscu, kto pomoże, zapewni ten serwis. Wiemy, że są różne problemy u takich chłopców. Skorzystaliśmy z agencji Mariusza Piekarskiego, współpracowaliśmy również bardzo udanie przy transferze, byliśmy również wcześniej na testach w Manchesterze. Pomagali, uczestniczyli w tym wszystkim. Później wszedł kolejny etap, podpisaliśmy kontrakt ze Stellar Group, które ma siedzibę w Liverpoolu, a tam jest ten serwis potrzebny. Czasami więc patrzysz na aspekty sportowe, czasem organizacyjne, a także na to, na jakim etapie jesteś. Ważne też, na jak długo wiążesz się z danymi ludźmi. Wiadomo, że nie zawsze jest pięknie – przypomina Ojrzyński senior.
Ojciec piłkarza. Przede wszystkim ojciec
Możemy sprowadzać rolę ojca piłkarza do różnych pomocników piłkarskich. Możemy, zresztą nie bez argumentów, widzieć w nim dietetyka (Ojrzyński: “Były tu pewne zaostrzenia w diecie, ale tak musi być!”), wzorzec boiskowy (Kosecki: “Oczywiście, że uczyłem go zwodów, zachowań boiskowych, dużo czasu spędzaliśmy!”), pomoc szkolną, psychologa. Ale najważniejsze w całym tym projekcie “Ojciec piłkarza” jest utrzymanie roli ojca.
– Nie mieliśmy nigdy spięć. Nie potrafię się pięć minut gniewać na swoje dzieci. Czuję się winny, że z nimi nie rozmawiam i od razu wyciągam rękę. Nie mógłbym godzinę nie rozmawiać ze swoim dzieckiem – rozckliwia się Dariusz Drągowski.
– Zawsze jest relacja. Codziennie mamy kontakt. Rozmawiamy jak było na treningach. Taka też rola ojca, przewodnika, ale też wiem, że Kuba ma 18 lat, jest pełnoletni, wie jak pewne rzeczy robić. Ja mogę służyć pomocą i jestem na czasie. Ostatnio obronił karnego, a teraz zawożę go na zgrupowanie, będę na tych meczach. Nie mam aktualnie drużyny, więc tym bardziej mogę się poświęcić Kubie, trochę zaangażować – dodaje Ojrzyński.
Paradoksalnie, być może najlepiej napisali o tym sami piłkarze, być może po części nieświadomie. W ich wspomnieniach poza boiskami, murawami i całym tym futbolowym światem, wielką rolę odgrywają pewne wzruszające detaliki, rodem z rodzinnego kina na Polsacie w niedzielne poranki.
– Nauczył mnie choćby, że pastowanie butów to, cóż, więcej niż pastowanie butów. To jak religia, przedmeczowa modlitwa. Buty zawsze muszą być wypastowane, coś najważniejszego dla piłkarza. Tak jakby bez wypastowania nie było prawa wyjść na mecz. Celebra. Czarną pastą nakładasz, później polerujesz – to jest fantastyczny rytuał. Ktoś z was powie: Sebastian, co ty gadasz, co w tym fajnego? Ale z każdym pociągnięciem tak jakbyś mentalnie przygotowywał się do meczu, podświadomie. Potem na meczu czułeś się pewny, bo dopiąłeś wszystko na ostatni guzik. Mentalny aspekt. Podczas pastowania już rozgrywasz ten mecz w głowie, przygotowując się w ten sposób do niego – wspominał Sebastian Mila w swojej autobiografii.
Jeszcze mocniejsze jest wspomnienie Roberta Lewandowskiego z The Players’ Tribune.
Chciałbym myśleć, że teraz ogląda wszystkie moje mecze z tego najwyższego, najlepszego miejsca. To on położył mi piłkę u stóp i nigdy nie pozwolił zapomnieć, dlaczego w nią gram. Nie dla tytułów. Nie za pieniędzy. Nie dla chwały. Nie. Gram, bo to kocham. Dziękuję tato.
Finałowa scena filmu, wyświetlanego w mojej głowie… To był właśnie on.
Wspomnienie, zanim cokolwiek osiągnąłem. Zanim ktokolwiek spoza mojej wsi znał moje imię. Zanim wygrałem jakiekolwiek tytuły. Być może to wspomnienie nie będzie miało dla was znaczenia. Ale może będzie odwrotnie.
Jest wcześnie rano i mój tata wiezie mnie na mecz gdzieś na drugim końcu Polski. Po prostu gadamy o piłce nożnej. Albo o szkole. Albo w ogóle nie rozmawiamy. Siedzimy po prostu razem w aucie. Wyglądam przez okno, patrzę jak przesuwają się drzewa, zaczynam być podekscytowany nadchodzącym meczem. Tym, co podczas meczu zrobię. Jak strzelę. Jak to wszystko będzie wyglądało. Piłka nożna. To wszystko. To całe wspomnienie. Najlepsze wspomnienie.
Jest wcześnie rano. Ojciec wiezie na trening, turniej, mecz, sparing. A może wcale nie, może wiezie do szkoły, może na wakacje, może wiezie do babci na wieś, może na korepetycje z matematyki, albo zajęcia kółka szachowego.
Ale jest. Milczy, patrząc na drogę, albo prawi morały. Ale jest. Czasem tyle wystarczy.
JAKUB OLKIEWICZ
LESZEK MILEWSKI
Fot. Newspix, FotoPyK