Reklama

Kamil Grosicki, czyli polski Brazylijczyk w szalonej Pogoni

Jakub Olkiewicz

Autor:Jakub Olkiewicz

14 września 2021, 08:37 • 32 min czytania 43 komentarzy

Wszyscy wiemy, że Kamil Grosicki w Szczecinie przyszedł na świat. Wszyscy wiemy, że od dziecka był kibicem tego klubu, że zawsze podkreślał swoje więzy z Portowcami, że obiecywał zakończenie kariery w swoim rodzinnym klubie i że danego słowa dotrzymał. Ale już jego pierwsza przygoda z Ekstraklasą w barwach Pogoni to tak zamierzchła prehistoria, że właściwie powrót do tych czasów to jak przejście do równoległego świata.

Kamil Grosicki, czyli polski Brazylijczyk w szalonej Pogoni

Dzisiaj w Pogoni aż roi się od młodych zdolnych, którzy za moment wyfruną gdzieś w wielki świat. Wtedy roiło się od brazylijskich turystów, sprowadzanych dziesiątkami przez familię Ptaków. Dzisiaj Pogoń to poważny i stabilny klub, który reprezentował Polskę w eliminacjach europejskich pucharów. Wówczas Pogoń śrubowała rekord porażek w wielkim rajdzie na spotkanie ze ścianą. Wreszcie wtedy Grosicki wchodził do szatni jako młody „Brazylijczyk”, bawiący się i piłką, i życiem. Dzisiaj to nestor i weteran, który ma pomóc nie tylko swoimi umiejętnościami, ale i doświadczeniem.

Jaka była wtedy Pogoń? Jak koledzy z szatni wspominają tamtego Grosickiego? Wreszcie dlaczego młody Kamil po prostu musiał wyjechać z rodzinnego miasta?

Reklama

Pogoń Szczecin, czyli ostatni przystanek Antoniego Ptaka

Tomasz Judkowiak w bramce, nie czujcie się nieswojo, że nie kojarzycie nazwiska, zagrał w Ekstraklasie dwa mecze. Dalej Piotr Celeban w asyście Julcimara, Otavio oraz Thiago. Dalej Lilo, Campos, Marcelo i Tinga. Wreszcie dwaj znajomi – Grosicki i Andradina. Z ławki? Felipe, Diego i Kowal. Od razu zdardzimy – to nie Felipe Caicedo, Diego Maradona i Wojciech Kowalczyk, ale dwóch anonimowych Brazylijczyków i Marek Kowal, czternaście spotkań w elicie.

Napisać, że to był dość nietypowy skład, to nie napisać nic. To była właśnie ostatnia prosta ostatniego piłkarskiego projektu Antoniego Ptaka.

Antoni Ptak, biznesmen z województwa łódzkiego, miłością do futbolu zapałał jeszcze w latach 90. Na początku zajrzał tam, gdzie było najbliżej – włożył spore pieniądze w ledwo dyszący ŁKS, po trzech latach doprowadzając go do mistrzostwa Polski. Równolegle budował własne projekty – w Piotrkowie Trybunalskim zainwestował w Piotrcovię, natomiast z Brazylii zaczął ściągać młode talenty, które w przyszłości miały stanowić o sile jego polskich zespołów. Problemów było klika. Po pierwsze – szybko okazało się, że jego syn, Dawid Ptak, jednak nie ma oka do piłkarzy jak Ferguson i nosa do interesów jak Silvio Berlusconi. Z Brazylii przywiózł paru ciekawych grajków plus całą rzeszę plażowiczów.

Po drugie zaś – okazało się, że w tym biznesie na każdą grubą rybę przypadają ze cztery grubsze ryby. Jego mistrzowski zespół został wręcz rozkradziony, piłkarze rozjechali się na wszystkie strony świata, a to z kolei wywołało wściekłość kibiców. Ptak dodatkowo poruszał się po świecie piłki w sposób dość niezgrabny – czego najlepszym dowodem losy zawodników, których karty trzymał u siebie. Całkiem solidni, utalentowani goście, musieli się za nim wozić po całej Polsce – Przemysław Kaźmierczak zamiast wchodzić w seniorską piłkę w poważnym klubie, kopał w II-ligowej Piotrcovii, jeszcze bardziej oryginalnie wyglądała kariera Bogusława Wyparły, który po zdobyciu mistrzostwa Polski i transferze do Legii Warszawa, w której się nie przebił, też zaliczył sezon na zapleczu w barwach zespołu z Piotrkowa Trybunalskiego.

Efekt był taki, że Antoni Ptak z Łodzi się ewakuował. Potem zaś przeniósł z Piotrkowa Trybunalskiego do Szczecina, by właśnie w Pogoni budować wielki polsko-brazylijski team.

Brazylijska Pogoń, czyli eksperyment wybitnie nieudany

– Jestem zakochany w piłce brazylijskiej. Od dawna ściągałem piłkarzy z tego kraju do klubów, które prowadziłem. Swego czasu stworzyłem nawet szkółkę dla Brazylijczyków w Piotrkowie Trybunalskim. Nigdy wcześniej nie było jednak możliwości zbudowania drużyny opartej na obcokrajowcach. Taka opcja pojawiła się dopiero w tym sezonie, bo PZPN zniósł ograniczenia liczby piłkarzy spoza Unii Europejskiej w drużynach ligowych. Postanowiłem skorzystać z tej możliwości – mówił sam Antoni Ptak w wywiadzie dla magazynu „Tylko Piłka”.

Reklama

Zespół złożony został z brazylijskiego trenera oraz dziewiętnastu Brazylijczyków. Część z nich już w Polsce była, ba, trzeba uczciwe przyznać – to były dość udane transfery. Edi Andradina czy Julcimar to coś zdecydowanie więcej niż epizod w Szczecinie i Piotrkowie Trybunalskim. Problem polegał na tym, że znaleźć jednego czy dwóch Julcimarów to wyzwanie nieco innej próby niż zbudowanie zespołu, w którym ma być ich prawie dwudziestu.

JULCIMAR: NA ZAWSZĘ BĘDĘ W CZĘŚCI „POLACO” [WYWIAD]

– Myślę, że ten zespół będzie w stanie powalczyć z najlepszymi polskimi klubami. Nie boję się stwierdzenia, że będzie on dysponował największym potencjałem w naszej ekstraklasie – buńczucznie zapowiadał Antoni Ptak.

Z perspektywy czasu… Trudno się Ptakowi dziwić. To biznesmen, który całą swoją fortunę zbudował na liczeniu. Wielkie hale targowe, modowe gale, organizacja całej przestrzeni – tam zawsze jeden sklep więcej oznaczał kolejne złotówki do budżetu. Dobrze sprzedający się towar trzeba uzupełniać, gdy jest dostępne tanie źródło materiałów, trudno z niego nie skorzystać.

Już w mistrzowskim ŁKS-ie miał Rodrigo Carbone, jednego z najlepszych obcokrajowców w historii tego klubu. Ale nawet w Pogoni Brazylijczcy potrafili zagrać niezłą piłkę. Gdy Ptak robił w sezonie 2003/04 awans do Ekstraklasy, Batata sieknął 10 goli a Julcimar, wspomagany przez Mauro trzymał tyły. W Ekstraklasie dołączył do tej ekipy posiadający brazylijskie obywatelstwo Urugwajczyk Claudio Milar (świętej pamięci, zginął w wypadku autokaru swojej drużyny po powrocie do Brazylii), dobrze nam znany Edi Andradina oraz Giuliano z przeszłością w Legii i Widzewie.

Mieliśmy bardzo dobrą drużynę w Szczecinie, udaną mieszankę Polaków i obcokrajowców. Zżyta, wesoła szatnia. To Pala namówił Ptaka na brazylijski projekt. Powiedział, że wygra w ten sposób ligę. Byliśmy już w Brazylii, mieliśmy spotkanie z Antonim i powiedziałem mu: teraz masz dobry zespół, potrzebujesz maksymalnie dwóch, trzech ogranych w Polsce zawodników. Ci, których masz tutaj, nie mają szans żeby zagrać dobrze w Polsce. Ptak obraził się na mnie, powiedział, że nie znam się na piłce. Brazylijska Pogoń to największy błąd Ptaka – mówił w rozmowie z nami… Julcimar. Brazylijczyk, którego ściągnął do Polski Antoni Ptak.

Jego słowa potwierdza Artur Bugaj, który też miał szczęście obserwować zmianę w proporcjach w zespole.

– Gdyby to zrobił w innych proporcjach – może. Ale tam równowaga była zbyt mocno zachwiana. Niektórzy nie byli przyzwyczajeni nie tylko do europejskiej piłki, ale warunków, klimatu. Widzieli śnieg, nie wiedzieli co to jest. Do tego mieszkanie w Gutowie, na uboczu, nigdzie, gdzie jest kilka kilometrów do sklepu i jedyna droga wyrwania się stamtąd to jeżdzenie na mecze… No to nie jest normalne. My, starsi, mieliśmy trochę lepiej, dojeżdżaliśmy z łódzkich mieszkań razem z Radkiem Majdanem i Edim – wspomina Bugaj.

Brazylijczycy w takiej grupie nie mieli żadnej potrzeby uczyć się choćby polskiego. Poza tym gdzie oni widzieli Polskę? Dwa razy w tygodniu z autokaru. Oni musieliby chcieć się zaaklimatyzować, poznać trochę to miejsce, ligę. Ale też stworzono im warunki pod to, by nie mieli do tego motywacji – mieli swoją społeczność. Długi czas, poza przekleństwami, nie umieli nic po polsku.

Zluzowane hamulce

Dziewiąte miejsce, pewne utrzymanie, całkiem niezła gra nowych nabytków. Apetyt rósł więc w miarę jedzenia, zwłaszcza, że w Brazylii fabryka pracowała już na pełnych obrotach. Strategia była prosta – ściągać brazylijskie gwiazdy do gry „na już” oraz grupkę młodych to otrzaskania i powolnego wprowadzania w tryby tej machiny. Zacznijmy od tej brazylijskiej szkoły, której realia wspomina… radomski Leandro. Tak, tak, wczorajszy mecz z Pogonią mógł mieć dla legendy Radomiaka pewien podtekst, bo to właśnie Pogoń jako pierwsza zainteresowała się brazylijskim talentem.

Pojechałem na zgrupowanie do brazylijskiej akademii Ptaka. Miejsce cudowne, ośrodek bardzo profesjonalny, świetne boiska, internat. Zakwaterowano tam dwustu pięćdziesięciu chłopaków. Przedstawili nam swój plan: najlepsza dwudziestka pojedzie do Europy, będzie grać sparingi z mocnymi drużynami, a kto się pokaże, zostanie sprzedany lub wypożyczony – wspomina w rozmowie z Weszło. – Na początku graliśmy między sobą pod okiem polskich trenerów. Później, wyselekcjonowani, w tym ja, grali w sparingach w Brazylii. Pamiętam choćby mecz z Corinthians, w którym graliśmy przeciwko Dentinho i Marquinhosowi. Czułem, że przechodzę sprawdziany pozytywnie, aż w końcu pojawił się werdykt: jadę do Europy. Miałem osiemnaście lat.

Zaczyna się zbyt pięknie, by to było prawdziwe, co? Zwłaszcza że przecież Leandro jeszcze wczoraj mieszał w polu karnym Pogoni, to nie jest stary gość. Jak to się stało, że ostatecznie w Pogoni nie zrobił furory? Ech, nie będzie to przyjemna lektura dla rodziny Ptaków, bo doskonale pokazuje, jak wyglądały twarde realia ich ówczesnego brazylijskiego snu. Najpierw same okoliczności wylotu. Pożyczanie pieniędzy przez rodziców, by wyprawić 18-latka w podróż do lepszego świata. Potem oczywiście zimny maj, bo jakikolwiek maj Polska zaoferuje – dla Brazylijczyka będzie zimny.

LEANDRO: OSZUŚCI ZE MNĄ WYGRALI [WYWIAD]

No i Gutów. Pierwsze wrażenie jest baśniowe – piękny sprzęt, dobre jedzenie, doskonałe boiska, a do wszystkiego jeszcze szybki internet, żeby kontaktować się z rodziną. Co ciekawe – w końcu wylądował pod kluczem, gdy okazało się, że młodzi piłkarze do drugiej w nocy nawijają z rodziną.

– Miałem osiemnaście lat, miałem dziewczynę w Brazylii, byłem zakochany. Pisałem z nią, ale zawsze było mało. Internet wtedy akurat włączało się i wyłączało w siłowni. Poszliśmy więc do pracownika hotelu, żeby nam dorobił klucz do tego pomieszczenia, bo chcemy trenować indywidualnie dodatkowo. Zgodził się. Później miał z tego tytułu problemy, ale przyznaliśmy się, że go oszukaliśmy. Dostaliśmy karę tygodnia bez internetu – uśmiecha się Leandro.

Wtedy jeszcze faktycznie było do śmiechu – trochę jak kolonie, trochę jak bilet do lepszego piłkarskiego świata. By zrozumieć, na czym polegał dramat Brazylijczyków, należy opowiedzieć więcej o lokalizacji obiektu treningowego Antoniego Ptaka, który służył ŁKS-owi, Piotrcovii, a wreszcie i oddalonej o 500 kilometrów Pogoni. Otóż w Gutowie są boiska, bursy, sklep spożywczy i siłownia z routerem, gdzie można włączyć i wyłączyć Internet.

To wszystko. To jest już cały Gutów, który de facto nazywa się Gutów Mały.

Pamiętam czasami z nudów bawiliśmy się nawet w chowanego. Jeden odliczał do pięćdziesięciu, a potem szukał pozostałych. Po dwóch miesiącach, gdzie już dostawaliśmy kręćka, spytaliśmy czy nie możemy pojechać do Łodzi, albo chociaż na hale Rzgowa do Ptaka na zakupy czy jakąś pizzę. Zgodzili się. Pojechaliśmy na Ptaka i do Galerii Łódzkiej. Spodobało nam się, ale było tego za mało, bo to tylko raz w weekend. Raz więc po takim wypadzie połowa wróciła do hotelu, a dziewięciu zawodników, w tym ja, poszło na balety na dyskotekę. Niestety o naszym wypadzie dowiedział się trener i znowu dostaliśmy karę, chyba nie mogliśmy jechać następnym razem – wspomina Leandro.

Potem już do śmiechu nie było, ale by nie zgubić się w tej plątaninie – po prostu zacytujmy wspomnienia Leandro z naszej dłuższej rozmowy.

***

– Pierwszy mecz przeciwko reprezentacji Polski U17 wygraliśmy 4:0. Potem sparing z juniorami ŁKS, też wygrany. Jeździliśmy dużo po Europie. Holandia, Francja, Czechy, Niemcy. Pamiętam sparingi z drugimi drużynami czy juniorami Schalke, BVB, Bayernu. Nasz bramkarz, Edi Junior, poszedł na testy do Gelsenkirchen, trenował z Neuerem, a trener go chwalił.

Mnie któregoś dnia na bok wziął trener Wojtek Robaszek. Bardzo go wszyscy szanowaliśmy, to super gość, dużo nam pomagał. Nie tylko na boisku czy w treningach, ale pomagając załatwiać życiowe sprawy, dogadać się. To był dla nas wszystkich bardzo ważny człowiek, wielce życzliwy. Wtedy powiedział mi, że jest zainteresowanie Borussii, wypożyczenie na pół roku. Oczywiście nie do pierwszej drużyny – do akademii. O tym marzyłem. Nic z tego nie wyszło, nie wiem dlaczego. Ten schemat pojawiał się wielokrotnie. Ktoś się interesował, były zapytania, gratulowano nam gry, a ostatecznie zostawaliśmy z niczym. Pamiętam jak Spartę Praga U21 ograliśmy 4:2. Chcieli sprawdzić czterech czy pięciu z nas, w tym mnie. I znowu nic, pojechaliśmy dalej. Albo we Francji ograliśmy trzecioligowca i też miało być zainteresowanie z akademii Olympique Marsylia, także mną.

W Turcji spędziliśmy dwa miesiące i zagraliśmy sparing z pierwszą drużyną Fenerbahce. Grał tam wtedy Roberto Carlos, a trenerem był Zico. Byli z nami w jednym hotelu. Dowiedzieli się, że przyjechało tylu Brazylijczyków i przyszli dowiedzieć się skąd jesteśmy. Dla nas wielka chwila. Taka legenda jak Roberto Carlos przychodzi, przybija piątki, rozmawia z nami, a na koniec radzi:

– Skupcie się na piłce, życie dam wam resztę.

Zico słuchał nas uważnie. Gdy powiedzieliśmy, że gramy sparingi, chcemy się pokazać, stwierdził od razu:

– To zagrajmy jutro.

My wielkie oczy.

– Naprawdę?
– Tak. Idźcie spytajcie trenera czy się zgodzi.

Oczywiście się zgodził. Przegraliśmy 0:3, ale kilku od nas wypadło dobrze, w tym ja. Oglądaliśmy później nawet skróty na kanale Fenerbahce. Słyszałem pierwszy raz swoje imię w ustach komentatora – co o mnie mówił nie wiem, bo wszystko po turecku. Bezpośrednio po meczu Zico podszedł nawet do mnie, podał rękę i powiedział:

– Gratuluję ci dobrego meczu. Nie martw się, wszystko będzie dobrze.

Jeszcze tego dnia do mnie i jeszcze dwóch chłopaków podszedł menadżer. Ja nie mówiłem po angielsku, ale ktoś od nas pośredniczył. Menadżer o zainteresowaniu tureckich klubów. Byłem mega zadowolony, to był dla mnie super kierunek, ale zagoniono nas do autokaru, hotelu, nie byliśmy wtajemniczani w nic.

Jak skończyły się wasze podróże po Europie?

Nagle wróciliśmy wszyscy do Brazylii. Dawid Ptak kupił klub o nazwie Internacional. Mieścił się na samym południu Brazylii, nie było tam poważnej piłki. Każdy zdziwiony, co się dzieje. Nie taki był plan. Wojtek Robaszek nie wracał z nami, został w Polsce, też był mega zdziwiony. To dzięki niemu bardzo dobrze graliśmy, mieliśmy do niego zaufanie i czuliśmy niepokój, że nie jedzie.

Miejsce, w którym wylądowaliśmy, było piękne. Ale sam klub – totalna prowincja. Przed chwilą graliśmy z dużymi europejskimi markami, widzieliśmy perspektywy, a teraz? Przecież na takim poziomie każdy z nas mógł grać i bez wyjeżdżania do Europy. A jeszcze warunki – raz był posiłek, raz nie. Czasem jak był, to taki słaby, szpitalny. Bywało, że na śniadanie jedna bułka, bez niczego, żadnego masła czy szynki.

Zaczęliśmy stamtąd uciekać. Ktoś po dwóch tygodniach, ktoś po trzech. Ja wytrzymałem półtora miesiąca. Nigdy nie tęskniłem bardziej za rodziną niż wtedy, bo niby byłem w Brazylii, ale znowu bardzo daleko od nich i nie widziałem żadnych perspektyw. Ten okres był dla mnie dodatkowo trudny, bo zginął tragicznie mój wielki przyjaciel, też piłkarz. Poszli któregoś razu nad rzekę, wpłynął na takie miejsce, że woda go wciągnęła.

Pieniędzy nie dostawaliśmy żadnych. Jak postanowiłem, że chcę jechać do rodziny, poszedłem poprosić Dawida Ptaka o coś z zaległych pieniędzy na bilet. Dał, powiedział, żebym jechał i zostawił numer konta, to prześle brakującą resztę. Do dzisiaj czekam na ten przelew.

A jednak kontrakt był wiążący.

Załamałem się. Byłem wtedy bardzo psychicznie osłabiony. Do tego stopnia, że powiedziałem rodzicom, że nie chcę już grać w piłkę. Pójdę pracować gdziekolwiek. Tata powiedział jednak:

– Nie. Masz talent. Zawsze tego chciałeś. Musisz być silny, próbuj dalej.

Mama nie była przekonana, uważała, że pojechałem za granicę, spróbowałem daleko od domu i tylko wiele wycierpiałem.

Ale wróciłem na boisko. Kopałem w amatorskich rozgrywkach za parę groszy i zwrot pieniędzy za benzynę. W którymś meczu się pokazałem na tyle, że podszedł do mnie Sinval, znany w Brazylii piłkarz. Spytał mnie:

– Leo, masz potencjał, widzę to. Chcesz spróbować jeszcze raz?

Miał dawnego boiskowego kolegę, a wtedy prezesa klubu Boys Sports Club. Grali w lidze stanowej razem choćby z Cruzeiro, a ogółem na całą Brazylią w trzeciej lidze. To naprawdę niezły poziom. Zaproponowali mi siedem tysięcy dolarów i kilkumiesięczny kontrakt, żeby dobrze mnie sprawdzić. Byłem mega zaskoczony. Ale choć nigdy takich perspektyw finansowych nie miałem w piłce, tak przede wszystkim wiedziałem, że tu będę mógł się pokazać. Do tego fajne warunki treningowe, nocleg w hotelu, jedzenie w restauracji – profesjonalizm. Niestety, po półtora miesiąca powiedzieli mi:

– Przepraszamy, ale wciąż nie dotarły twoje papiery z PZPN i klubu. Musimy z ciebie zrezygnować.

I jak zareagowałeś?

Płakałem. Koniec. Następny nokaut.

Dostałeś oddech, nawet finansowy, a tutaj pogruchotane marzenia.

Wróciłem do domu i powiedziałem:

– Tata, zobacz co się dzieje w życiu, jacy oszuści są w piłce nożnej. Co ja mam ze sobą zrobić? Nie uczyłem się. Nie pracowałem. Co ja umiem poza piłką, w której mnie oszukują?

Tata uspokajał, że sobie poradzimy, ale dochodziło między nim a mamą do awantur. Mama miała mu za złe:

– Zobacz co zrobiłeś z jego życiem karmiąc go marzeniami o piłce.

Wpadłem wtedy w depresję. Tata zabierał mnie czasem na mecze, zagrałem to tu, to tam, nawet w futsalu. Znowu komuś wpadłem w oko, klub Misto, dwadzieścia minut samochodem ode mnie od domu. Dali mi nadzieję, że wszystko załatwią. Nawet w związku okręgowym się zgodzili, że skoro jest złożona prośba o mój certyfikat, to mogę na razie grać. Tak zagrałem cztery mecze, ale moich dokumentów wciąż nie było i skończyło się granie. Tą umowę z Ptakiem zabraliśmy do adwokata. Powiedział, że spróbuje, ale nic, kompletnie nic się nie udało. Dalej traciłem czas. Jako nastolatek podpisałem z Ptakiem pięcioletni kontrakt. Musiałem poczekać, aż się skończy, choć nawet nie płacili.

Jak to się stało, że znowu wróciłeś do Polski?

Napisał do mnie Wojtek Robaszek, pracował akurat w Zawiszy Rzgów, w IV lidze. Napisał, że jeśli chcę, to chciałby mnie w klubie, z tym, że klub nie ma pieniędzy na bilet i musiałbym sam zapłacić.

***

Brazyljska Pogoń Szczecin, czyli nazwiska

Jeden mit na pewno trzeba obalić. To nie byli turyści, albo inaczej: to nie byli wyłącznie turyści. Wręcz przeciwnie, niektóre nazwiska z tamtej Pogoni Szczecin do dzisiaj robią pewne wrażenie. Co prawda show skradł jednak Paulinho z ŁKS-u, ale Pogoń miała za to byłych a nie przyszłych reprezentantów Brazylii. Cleisson naprawdę grał w Altetico Mineiro, naprawdę grał w Gremio. Można bez trudu znaleźć jego mecze choćby u boku Gilberto Silvy z Arsenalu czy przeciw legendarnemu Didzie. Amaral to jeszcze lepszy ananas, gość zagrał 11 meczów w reprezentacji Brazylii.

Idziesz sobie ulicami Szczecina, a tam facet, który niedawno grał za plecami Ronaldo, klepał z Cafu, zbijał piony z Rivaldo, zbierał bury od Mario Zagallo. Okej, puściliśmy trochę wodze fantazji – po ulicach Szczecina nie chodził, ale poruszał się autokarem z Gutowa Małego, z którego do Szczecina dojeżdżała cała drużyna Pogoni. To jeden z wielu absurdów wokół tego projektu – kto wpadł na to, by drużyna na każdy domowy mecz jechała autokarem z centrum Polski? Kto wymyślił, że można żyć, trenować i grać w piłkę w województwie łódzkim, a na ligowe starcia ruszać do zachodniopomorskiego?

– To był drugi wielki błąd Antoniego. Najdalsze wyjazdy mieliśmy na mecze domowe. Nie miało to żadnego sensu. W Gutowie mogli mieszkać tylko zawodnicy, mieszkanie w ośrodku było przymusem, więc u mnie doszła rozłąka z żoną, która wróciła do Brazylii. Dziewczyny w ogóle miały zakaz wstępu do ośrodka – wspomina Julcimar.

Jeśli trudno sobie wyobrazić gościa klepiącego z Rivaldo, który kończy karierę w Szczecinie, to co dopiero gościa klepiącego z Rivaldo zamkniętego pod kluczem w małej miejscowości pod Łodzią.

A jak to widział sam pomysłodawca? Wracamy do pamiętnego wywiadu z „Tylko Piłka”.

Najbardziej utytułowanym graczem w naszej drużynie jest Amaral, który ma na swoim koncie kilkadziesiąt meczów w różnych reprezentacjach Brazylii, a w pierwszej rozegrał jedenaście spotkań. Grał również w najlepszych brazylijskich zespołach oraz w dobrych klubach europejskich. Nazwisko może nie jest kibicom tak dobrze znane, bo to typ piłkarza od „czarnej roboty”. Stylem gry przypomina trochę Makelele z Chelsea Londyn. Liderem zespołu powinien zostać Cleisson, który w Europie nie występował, ale w Brazylii grał we wszystkich najlepszych zespołach. W poprzednim sezonie występował w drugiej lidze, w klubie, który dysponował dużymi środkami finansowymi i bardzo chciał awansować. Rywalizację jednak przegrał w barażach, po bardzo emocjonującym meczu, który jedna z drużyn skończyła w siódemkę, a druga w dziesiątkę. Było to niezwykle dramatyczne spotkanie, akurat miałem okazję je obserwować. To był jedyny epizod Cleissona w drugiej lidze, zawsze grał w najwyższej klasie. Ciekawostką jest, że po sparingu Pogoni z FC Sao Paulo działacze tego klubu zainteresowali się właśnie nim i pytali, czy można go pozyskać – brzmi naprawdę w porządku. Zwłaszcza, że przecież ci piłkarze faktycznie potrafili dużo. Pytamy naocznych świadków.

Artur Bugaj jest pewny – gdzieś grali, coś widzieli.

 – Ci Brazylijczycy, ze dwóch, trzech było takich, że człowiek otwierał buzię na ich umiejętności techniczne. Pamiętam Andersona przeciwko Wiśle. Zrobił z Mauro Cantoro taki wiatrak… Pięta, dwa razy obrót – Cantoro nie wiedział co się dzieje. A przecież to była postać.

Julcimar ma podobne zdanie, ale dodaje – dla nich to już był odpowiednik bliskowschodnich lig sprzed paru lat.

– Amaral, Cleisson. Sławy. Gdy ja grałem w Piotrkowie, Amaral grał w reprezentacji Brazylii. Ale błędem Antoniego było, że patrzył tylko na nazwiska, a nie na to, kto co może dać na boisku. Oni wszyscy kończyli już kariery. Amaral już nie chciał grać w piłkę, chciał tylko zarobićprzyznaje Julcimar.

– To są zawodnicy, których w Brazylii każdy zna. Bardzo znani ludzie. Taki Wagner – też bardzo znany piłkarz – dodaje Edi Andradina. – Piłkarze tacy jak Batata, Julcimar, Amaral – to naprawdę gracze świetni. Batata II z Corinthians, wydaje mi się, że miał nawet występ w reprezentacji. Dobrzy, drodzy piłkarze. Ostatnia grupa Brazylijczyków na pewno nie była taka mocna, ale pierwsza – topowa. Gracze z brazylijskiej Serie A, Serie B. 

Co więc nie wypaliło, według Ediego? Przede wszystkim wieczny chaos.

– Nie mogło to wypalić, skoro co pół roku była wymiana połowy drużyny. Robiono po dziesięć zmian. Może brakło troszeczkę cierpliwości wobec nich, żeby chłopaki mogli się zaaklimatyzować. Nie mówią, że graliby o mistrza, ale graliby na dobrym poziomie Ekstraklasy. A o turystach jak Gu to są głupoty. To nie tak, że ci chłopcy byli znikąd. Oni grali w III lidze albo niżej, albo też grali w akademiach mocnych klubów, takiej CLJ. Z tym, że nie byli jeszcze gotowi na dorosłą piłkę. Ale wszyscy grali w Brazylii – podkreśla Edi.

EDI: PO SKOŃCZENIU KARIERY BOLAŁO JAK PO ŚMIERCI OJCA [WYWIAD]

Antoni Ptak, czyli urodzony optymista

Nieprawdopodobne z dzisiejszej perspektywy wydają się plany Antoniego Ptaka, które on przecież bardzo logicznie wykładał w rozmowach. Nie uda się? No trudno, mamy swoją brazylijską szkółkę, musimy być cierpliwi. Przygotować się do sezonu? Po co w Europie, skoro jest Brazylia. Ktoś nie odpali, nie zaaklimatyzuje się w porę? Ja mam czas, jestem cierpliwy.

Większość z tych graczy występowała w brazylijskiej pierwszej lidze, kilku grało w lidze stanowej lub drugiej lidze. Takich piłkarzy jeszcze w naszym kraju nie było. Uznawany w Polsce za gwiazdę Edi Andradina w Brazylii grał tylko w słabym klubie ligi stanowej. W porównaniu z piłkarzami, których teraz sprowadziliśmy, dzieli go olbrzymia różnica umiejętności – zachwalał piłkarzy Ptak. O Pogoni zrobiło się w Brazylii głośno, Globo zrobiła reportaż, Ptak snuł nawet wizje, które X lat później powtórzyła choćby Korona Kielce z Senegalem. Transmisje telewizyjne w Brazylii, duży rynek, może i turyści na stadionie. Czemu nie mierzyć wysoko, gdy stoi za tobą własne imperium finansowe, a w powijakach jest również imperium piłkarskie, imperium transatlantyckie!

– ŁKS miał przy mistrzostwie bardzo duży budżet w porównaniu z innymi klubami. Teraz, mając mniejszy budżet niż Legia i Wisła, będziemy w stanie walczyć z nimi jak równy z równym i niewykluczone, że z bardzo dobrym skutkiem. Myślę, że będzie nas stać także na to, by zdziałać coś na arenie międzynarodowej, co innym polskim zespołom na razie się nie udaje. Dobrym przykładem podobnego działania jest FC Porto, które nie tak dawno wygrało Ligę Mistrzów, mając w składzie wielu Brazylijczyków, choć części z nich załatwiono wcześniej portugalskie paszporty. To również była dla mnie wskazówka, żeby podążyć podobną drogą. Nie robimy nic innego, tylko zmieniamy Pogoń w takie polskie FC Porto – mówi Ptak we wspominanej już rozmowie z „Tylko Piłka”. Dziennikarz ripostuje – a co jak się nie uda, jak jednak nie będziecie w stanie zrobić tego, co Mourinho z Deco czy Carlosem Alberto?

Musi się udać, jest to tylko kwestia czasu. Jeśli nie wypali, to w następnym sezonie, wówczas przebudujemy zespół i spróbujemy jeszcze raz. Zapewniam, że nie brakuje mi cierpliwości i będę próbował do skutku.

Musi się udać, jest to tylko kwestia czasu.

Co ciekawe – pewne sygnały do optymizmu były. Raz jeszcze pytamy Julcimara – przecież w Brazylii szło wam świetnie.

Tak, w Brazylii, gdzie inaczej się gra. Grać w Brazylii to jedno, grać w Polsce to drugie. Pamiętam pojechaliśmy do Niemiec, graliśmy w Hanowerze i oni nie widzieli piłki. Nie odnajdywali się w europejskich realiach taktycznych, fizycznych. Edi świetnie funkcjonował na boisku między Polakami, dodawał ten brazylijski element. Ale z Amaralem, Cleisonem i piętnastoma Brazylijczykami wyglądał o wiele gorzej, bo wszyscy grali to samo – brakowało takiego polskiego fundamentu, który zapewniłby taktykę i fizyczność – diagnozuje Julcimar. I dodaje kolejny trudny temat. Imprezy plus asymilacja.

Wychodzili razem na imprezy, ja chcąc nie chcąc też musiałem, bo oni nie znali języka. A jak nie poszedłem, to dzwonili do mnie o 2 nocy zapytać jak po polsku zamówić whisky z lodem albo jak zagadać do dziewczyny. Wyłączałem już później telefon, żeby mieć trochę spokoju. Niektórzy próbowali się uczyć polskiego, ale to bardzo trudny język. Musisz być bardzo zdeterminowany, żeby się go nauczyć, trzeba cały czas czytać, słuchać, włączyć telewizor i się osłuchać, dopytywać – puentuje.

Brazylijska Pogoń Szczecin, czyli Brazylijczycy i „Brazylijczyk”

Pogoń będzie brazylijska, albo żadna. Tak miał mawiać Antoni Ptak i można rzec, że danego słowa dotrzymał. Zanim jednak Pogoń stała się żadna i z odmętów IV ligi musiał wyławiać ją skądinąd znany Dariusz Adamczuk – nastąpił ostatni zamach na mistrzostwo Polski za pomocą brazylijskiej spec-grupy. To był sezon 2006/07. Tak naprawdę pierwszy sezon Kamila Grosickiego w seniorskiej piłce, bo w poprzednich rozgrywkach zagrał kilkanaście minut w dwóch meczach.

Rany, sami nie wiemy, kto się zmienił bardziej. Grosicki, wówczas gołowąs, który wchodził tanecznym krokiem w świat piłki nożnej, ale i kasyn oraz dyskotek. Czy może jednak Pogoń, która wówczas jechała już z pełną prędkością prosto w przepaść, zresztą razem ze swoim całym brazylijskim zaciągiem. To był ostatni sezon Antoniego Ptaka w polskiej piłce, ostatnia próba zbudowania brazylijskiej piłki na polskiej ziemi, ale też ostatni sezon „starej” Pogoni – od dołu już zaczynała naciskać „Pogoń Nowa”, zbudowana przez kultowych dla Szczecina zawodników, którzy założyli ją w opozycji do tej latynoskiej parodii Antoniego Ptaka.

Ostatni zaciąg Brazylijczyków był najliczniejszy i najsłabszy.

– Nie mieli żadnych szans. Trener tłumaczył taktykę, pokazywał krycie strefą, a oni nie wiedzieli o co chodzi. Może dwóch, trzech łapało, reszta nic. Na boisku panował niesamowity bałagan. Mówiłem – z tych chłopców może coś być, ale potrzebują czasu, by się zaadaptować, żeby ich nauczyć. A tak byli wysyłani na pewne porażki. Pala wszystko wiedział lepiej – wspomina Julcimar.

Do tego cały czas Gutów.

Boisko, hotel, boisko, hotel, nic więcej. To był ogromny problem. Mieliśmy telewizję, internet, nic więcej – no, czasem się zorganizowało turniej ping ponga. W niedzielę jak się wróciło z meczu i zagadało z kierowcą, pojechał i przywiózł parę browców. Czasem wyjeżdżaliśmy do Łodzi, do Galerii Łódzkiej albo na Piotrkowską. 2-3 godziny, przeszło się po sklepach i powrót do Gutowa.

I do tej szatni, i do tej Pogoni, wjeżdża najbardziej brazylijski z Polaków. Kamil Grosicki.

Kamil Grosicki w Pogoni Szczecin. Wejście jak po swoje.

– Znam trochę kulisów wejścia Grosika do Pogoni. Jego tata znał się bardzo dobrze z Baniakiem, grali razem kiedyś w piłkę, w juniorach czy w rezerwach. Trochę wiercił trenerowi dziurę w brzuchu: daj chłopakowi szansę. Masz i tak teraz kopaczy prosto z plaży – opowiada Bartosz Ślusarski, kibic Pogoni i jeden z prowadzących audycję „Głos Portowców” w Weszło FM. – Troszeczkę mógł dostać Kamil szansę na zasadzie: „dajcie mi święty spokój”. Ale w każdym razie trener Baniak wziął go do treningu. A tam Grosik z miejsca pokazał, że na tle tych pozostałych graczy ma duże umiejętności. Jak się rozmawia z ludźmi z tamtej Pogoni, to wskazują, że miał Kamil trochę szczęścia w tym cyrku, którym wtedy była Pogoń. Młodym wtedy ciężko się było przebić do zespołu, niechętnie na nich stawiano. Ale wtedy, przy tylu Brazylijczykach, przy kryzysie drużyny… On na tej słabości Pogoni na pewno wtedy skorzystał, miał większą szansę na debiut.

W dodatku Grosicki się po prostu z nimi dobrze zgrał.

Groszek był jednym z tych, którzy najlepiej dogadywali się z młodymi Brazylijczykami. Śpiewał, tańczył razem z nimi, rozmawiał po portugalsku. To bardzo otwarta osoba. Przełamywał lody, był w podobnym wieku, łatwo się integrował – wspomina Andradina.

Zwłaszcza, że to był nie tylko faktyczny łącznik między polską starszyzną a brazylijską młodzieżą. To także łącznik między gutowską anonimową zbieraniną, a całą wielką tradycją Pogoni. Skład mógł puchnąć od młodych ludzi powyjmowanych z brazylijskich drużyn juniorskich, ale był wśród tych gości synek stąd, ze Szczecina. Z całą swoją szczecińską historią, z przejściem przez kolejne szczeble młodzieżowe.

– Znam Kamila jeszcze ze szkoły, chodziliśmy do jednego gimnazjum. Ja byłem w roczniku 1987, on jest rok starszy. To był bardzo zdolny rocznik piłkarski: oprócz niego bracia Sydorowie, z których jeden grał potem w reprezentacji Polski w futsalu. Norbert Zając… Można wymieniać i wymieniać. Co tu kryć, jak pewnie wszędzie, również u nas w klasach sportowych nie było raczej wielkich sukcesów naukowych. Kamil tego gimnazjum wiem, że nie skończył, dopiero później wieczorowo – wspomina Daniel Trzepacz, kibic Pogoni i dziennikarz.

Taka historia od Ryszarda Mizaka: Kamilem interesowały się już jakieś jednostki typu kuratorzy, nie-kuratorzy, bo nie chodził do szkoły. Kierownik Ryszard zaprowadził Kamila, widział, jak ten wchodzi do klasy, rozmawiał nawet z wychowawczynią. Pojechał potem do klubu – Kamil już tam był. Powiedział, że lekcje szybciej się skończyły… Nie usiedział nawet na pierwszej lekcji – opowiada Trzepacz.

Miał pod górę ze szkołą, pamiętam. Zawsze do szkoły daleko i pod górę. Przychodzili trenerzy, mówili, żeby tam chociaż poszedł. Oni porozmawiają z nauczycielami, żeby łagodniej go traktował. Ale i tak miał opory. Zdecydowanie wolał treningi – śmieje się Artur Bugaj. – Trochę żartowaliśmy w szatni z tego jego nie chodzenia do szkoły. Uważam, zaraz policja po ciebie przyjdzie, zabierze do szkoły. Groszek przyjmował to z humorem, był radosny – dodaje Edi.

Ja też pamiętam Kamila jeszcze z grup młodzieżowych, bo lubiłem się przejść i zobaczyć jak trenują. Rozmawiałem o Kamilu z trenerem Panikiem, który dobrze mówił po rosyjsku. Powiedziałem mu, że jest taki chłopak, szybki, mały, z dryblingiem. I Kamil pojawił się na treningu. Był bardzo wyluzowany mimo wieku. Nie czuł w ogóle stresu – wspomina dalej Edi Andradina.

To są zresztą rzeczy, które przewijają się we wszystkich wypowiedziach wokół młodego Grosickiego. Zero presji, wielki luz, ogromny talent, porażająca szybkość. Wiele z tych rzeczy nie zmieniło się przez długie lata.

– Świrek, duży śwrek. Pozytywny gość. Wszędzie go było pełno. Od samego początku też było widać, że to dobry piłkarz, z dużym talentem. Przebojowy, niczym się nie przejmował. Od razu wychodził i pokazywał to, co ma. Nie potrzebował adaptować się czy czegoś podobnego – mówi w rozmowie z nami Łukasz Trałka.

Artur Bugaj wspomina o tremie, ale tylko chwilowej.

Miał tremę na początku, miał. Ale szybko się jej pozbył jak na młodego piłkarza. Rzadko ta aklimatyzacja przebiega tak szybko, ale Groszek zawsze miał wielką łatwość nawiązywania kontaktów. Praktycznie z każdym chciał porozmawiać, wymienić jakieś opinie, pożartować. Dusza towarzystwa. Nie da się go nie lubić, to taka mordeczka. Ale też dobrze grał w piłkę, a to najlepszy język komunikacji między piłkarzami – przyznaje Bugaj. – Z dużym zaciekawieniem przyglądałem mu się od samego początku, bo przychodził z łatką bardzo utalentowanego. To, co rzucało się w oczy, to nieziemskie odejście. Górował nad wszystkimi, tak młodymi, jak starszymi. Poza tym podejmował czasem takie boiskowe decyzje, jakby miał wycięty układ nerwowy.

Znów Łukasz Trałka.

– Cały czas robił jakieś numery, Groszek był wszędzie. Pamiętam jak mieszkaliśmy w Gutowie, a mieszkaliśmy w pokoju obok. Coś odwinął i w konsekwencji wrzuciliśmy go z kumplem do stawu. Była zima. Albo pamiętam, jak graliśmy w Play Station, w FIFA czy coś. Nie potrafił w ogóle grać. Przegrywał wszystko. A my graliśmy na takie małe zakłady. Przegrywał 0:5, 0:6, ale za każdym razem podwajał zakład: „to daj jeszcze jedną, podwójnie” – wspomina piłkarz Warty Poznań.

Tu właśnie powoli pojawia się też ta druga twarz Kamila Grosickiego. Bo za uśmiechem, luzem i żartami, powoli zaczynał kiełkować poważny problem, który nieomal sprowadził go na dno. Szerzej mówił nam o tym Julcimar.

– Cały Brazylijczyk! Bawił się piłką, ciągle chciał żartować. Wszyscy widzieli jak wielce utalentowany był Kamil, ale głowa – nie za bardzo. Palił papierosy, cały wolny czas spędzał na imprezach. Pytałem go jako kapitan – kiedy ty będziesz chciał grać w piłkę? Miał wokół siebie mnóstwo ludzi, którzy go ciągnęli na dno. Mówiłem mu, że musi od nich uciec, wybrać takich, którzy będą mu pomagać. Cieszę się, że takie osoby znalazł i robi karierę – wspominał brazylijski kolega z szatni.

Kamil Grosicki w Pogoni Szczecin. Blaski, ale i cienie.

Sam Grosicki przyznaje, że to już wtedy się zaczęło. W Szczecinie było jedno kasyno, wystarczyło. Gutów był na samym środku niczego, ale przecież mimo wszystko – kto naprawdę tego chce, może się wydostać nawet z mocno strzeżonej klatki. Zresztą, o tym, że problem istnieje najlepiej świadczą wypowiedzi Julcimara. Ale nie tylko. To był ówczesny kapitan i według naszej wiedzy – zdarzyło się, że starszyzna nie pozwalała zabierać Grosickiego na zespołowe imprezy. Bo po prostu dostrzegała, że u niego jest duża szansa, że całość szybko wymknie się spod kontroli.

Natomiast demony i tak czyhały na niego dopiero w Warszawie. Okres Pogoni to cienie innego rodzaju. Grosicki trafił po prostu na fatalny moment w historii klubu. Portowiec, szczecinianin, który został wyrzucony gdzieś pod Łódź, podczas gdy po sąsiedzku tworzyła się już Pogoń Nowa. Barwnie opowiada o tym Daniel Trzepacz.

Zaczynałem swoją zabawę w dziennikarstwo, pisałem dla Sportowych Faktów. Jednym z moich głównych zadań było zebranie kilku komentarzy po każdym meczu Pogoni. Pamiętam, że wtedy natomiast już było tak, że powstała Pogoń Nowa, B-klasowa, na którą chodziło więcej kibiców, niż na Ekstraklasową. Któregoś razu po przegranym meczu poprosił na rozmówkę Kamila. Był bardzo zirytowany, że B-klasowcy mają… lepsze warunki. Pogoni ekstraklasowej, ze względu na jakieś tam zaniedbania, nie mogli włączyć odnowy biologicznej czy sauny, bo to już pod B-klasowców było przygotowane. Musieli jechać z marszu po meczu do Rzgowa – opowiada Trzepacz.

Fakty są takie, że Grosicki zdecydowanie lepiej pasowałby do Adamczuka czy Matlaka, którzy dźwigali Pogoń z gruzów, niż do tej „ptakowej”. Z drugiej stony – naprawdę rwał już się do wielkiej piłki.

– Kamil zawsze imponował szybkością. Dawał mnóstwo ruchu z przodu. Ofensywa wyglądała wtedy fatalnie, on próbował to rozruszać. Widać było już wtedy, że ma potencjał ponadprzęcietny. Szybko zaczął coś znaczyć w tym zespole – wspomina Trzepacz.

Według Transfermarkt złapał wówczas 2 gole i dorzucił 4 asysty. Nie brzmi to może jak dorobek najlepszego skrzydłowego ligi, ale pamiętajmy o okolicznościach. Pogoń się waliła – w składzie był już ten ostatni brazylijski rzut, który nadal dojeżdżał z Gutowa, w dodatku całość chwiała się już organizacyjnie. Najlepszym świadectwem bylejakości, jaka wówczas zapanowała w tym szczecińsko-gutowskim tworze jest… tabela. Tabela wiosny, która wygląda, jakby Pogoń wycofała się z rozgrywek.

źr. 90minut.pl

Dwa punkty w 15 meczach, 10 goli w 15 meczach. Ogółem Pogoń zdobyła wówczas przez całą ligę całe 24 bramki, co potwierdza, że udział Grosickiego przy sześciu z nich należy traktować jako wyczyn.

– Sezon 06/07 był… dramatyczny. Trzy wygrane mecze przez cały sezon. Raz urwaliśmy punkty Wiśle, to było wielkie wydarzenie. Pamiętam zawodników, którzy nie potrafili podać piłki. Lilo, który zapominał, że boisko się kończy i biegł dalej z piłką. Chłop został potem w Polsce, może coś umiał, ale co mam powiedzieć – wtedy na trybunach Pogoni dominowała szydera. Śmiech przez łzy. Legendy krążyły o bramkarzu Gu, który zagrał na Legii. Baniak dostał telefon od Ptaka, że ma Majdana wycofać. Coś tam Majdan musiał nagadać. No więc Baniak wystawił Gu. Chłop nigdy nie bronił wcześniej na profesjonalnym poziomie – ot, po prostu bronił. Do dzisiaj Baniak mówi, że żałuje, że wtedy się zgodził na tą zmianę. Gu skompromitował się w Warszawie. Natomiast to też historia o tym, jak Ptak zarządzał klubem, na zasadzie telefonów – mówi nam Bartosz Ślusarski z „Głosu Portowców”. A to i tak relacja delikatna.

Tamta wiosna 06/07 przypominała czas sprzed kilku lat, kiedy klub przejął Les Gondor i przegrywaliśmy 1:7, 1:9. Nie było aż tak źle, ale i tak nastroje grobowe. Na trybunach bywali tylko ci, którzy przychodzili zawsze. Natomiast doping, oprawy, fajna atmosfera – to było na B-klasie i Pogoni Nowej. Na Pogoni ekstraklasowej co mecz to pogrzeb – przebija Trzepacz.

Natomiast trzeba uczciwie przyznać – Grosicki dostał wówczas solidną trampolinę, rozstawił mu ją Bogusław Baniak.

– Baniak jest dumny z tego, że Kamil ma do niego takie bardzo fajne podejście. Pamięta te początki. Byłem kiedyś na wewnętrznej imprezie i widziałem jaka to jest relacja – dość bliska. Dla Kamila to ktoś, komu sporo zawdzięcza, a dla trenera to jedno z największych nazwisk, które wypromował – przypomina Ślusarski.

– Kamil zresztą zawsze o wszystkich pamięta, nawet później, gdy już wracał do Polski z lepszych klubów – dodaje Artur Bugaj.

Najdziwniejsza jest zaś puenta całej tej historii pierwszego podejścia Kamila Grosickiego do klubu, w którym się wychował. Grosicki wchodził do seniorów w naprawdę parszywych czasach, czasem jako jeden z kilku Polaków w całej kadrze meczowej. Jego klub przegrał 13 z 15 wiosennych spotkań, a wszystko działo się w jakimś śnie wariata, który rzucał drużyną od Brazylii, przez Gutów Mały, po Szczecin. Antoni Ptak miał tu budować wielką piłkę, wielki biznes. Miał stworzyć królestwo, które za jakiś czas będzie samo na siebie zarabiało, po drodze święcąc triumfy na arenie krajowej i europejskiej. Strumień pieniędzy miał płynąć nie tylko z tytułu gry w Lidze Mistrzów, ale też ze sprzedaży kolejnych brazylijskich talentów.

Ptak koniec końców po tamtym kompromitującym sezonie zarobił godnie właściwie jedynie na Grosickim.

Kamil Grosicki w Pogoni Szczecin. Co dalej?

Sezon na powroty trwa już od jakiegoś czasu. Swoją wymowę i swój piłkarski zestaw atutów zaoferował Legii Warszawa Artur Boruc. W Wiśle Kraków zjawił się Jakub Błaszczykowski. Wrócił do Płocka Dominik Furman, Jagiellonia z sentymentu ściągnęła Daniego Quintanę oraz Ireneusza Mamrota. Wydawało się, że bank rozbił i tak Górnik Zabrze oraz „powrót” Lukasa Podolskiego. „Powrót” oczywiście w cudzysłowie, bo przecież Podolski w Ekstraklasie nigdy nie grał, to co najwyżej powrót w rodzinne strony.

Kamil Grosicki to jednak potencjał, by przebić wszystkich powyższych. Zdecydowanie młodszy niż Podolski czy Boruc, zdecydowanie lepszy niż pozostali wracający Polacy czy piłkarze zagraniczni. Prosto z silnej ligi, bez jakiegoś emeryckiego zapuszczenia się wieloletnim przesiadywaniem na ławkach rezerwowych. No i co równie ważne – Grosicki przychodzi tutaj z jasnym celem, przychodzi tutaj odbudować się i powrócić do reprezentacji Polski. Czy mu się to uda? To, co udało mu się już teraz, to rozbudzenie nadziei w kibicach Pogoni.

Waga transferu Kamila dzisiaj? Myślę, że to największy transfer w historii odbudowującej się Pogoni Szczecin. Największe nazwisko, najgłośniejsze. I moim zdaniem Kamil da jakość. Widać było jak ponaprzeciętnym piłkarzem był dla kadry. Robił te liczby, a tych nam bardzo brakuje w Pogoni. Z tego co obserwowałem na treningach, może na Cracovię już wyjść w pierwszym składzie. Na pewno to ma. Z nim to najmocniejsza Pogoń od czasów Sabriego Bekdasa. Kamil jest jej wykończeniem – ocenia Daniel Trzepacz.

– Transfer Kamila to dla Pogoni kolosalny ruch. Marketingowo, ale moim zdaniem jeszcze bardziej sportowo. Chodzę na treningi Pogoni, widzę jak Kamil wygląda. Nie czarujmy się, musi nadrobić brak regularnej gry, ale gdy dojdzie do pełnej sprawności… Widzę ten błysk, to odejście, dynamikę, którą wszyscy znamy. Na treningu czasem zagadamy, Kamil mówił ostatnio „widzisz, kiedyś ty mnie uczyłeś, wprowadzałeś, teraz ja młodych uczę” – ocenia z kolei Artur Bugaj.

Nawet wczorajszy mecz z Radomiakiem udowodnił, że pracy jest sporo, sufit wisi nadal wysoko ponad głowami piłkarzy Pogoni, ktoś musi ich prawdopodobnie podrzucić, albo do dalszych wyskoków solidnie zmotywować.

– Trzeba też pamiętać, że Kamil ma ze 20 meczów w Pogoni. My ten jego powrót wynosimy na ołtarze, że wrócił do Szczecina, a on zagrał tutaj kilka spotkań. Dużo więcej ma meczów i zasług w Białymstoku. Trochę idealizujemy ten moment – stara się tonować nastroje Ślusarski. Natomiast kto wie, czy właśnie tamten okres nie zdefiniuje w pewnym sensie obecnej przygody Grosickiego z Pogonią.

Bo przecież Kamil Grosicki marzył o właśnie takiej Pogoni – pełnej młodych wychowanków, prowadzonej przez ludzi ze Szczecina, z Pogonią nie tylko w rubryczce „miejsce pracy”, ale też gdzieś głęboko w sercu. Jego pierwsze podejście do ukochanego zespołu to właściwie parodia, eksperyment, albo wręcz skecz, który nikogo ostatecznie nie rozśmieszył. Słaba. Obca. Upadająca. Rozlatująca się. Karykaturalna.

To była Pogoń, którą Grosicki opuszczał.

Teraz trafia do klubu, który właśnie zdobył brązowy medal. I ma apetyt na więcej. To więcej ma dać właśnie ten, który piętnaście lat temu starał się jakoś odnaleźć w tańcu z Brazylijczykami.

LESZEK MILEWSKI
JAKUB OLKIEWICZ

Fot. Newspix

Łodzianin, bałuciorz, kibic Łódzkiego Klubu Sportowego. Od mundialu w Brazylii bloger zapełniający środową stałą rubrykę, jeden z założycieli KTS-u Weszło. Z wykształcenia dumny nauczyciel WF-u, popierający całym sercem akcję "Stop zwolnieniom z WF-u".

Rozwiń

Najnowsze

1 liga

Czyczkan, Kuczko i problemy białoruskich piłkarzy. Dlaczego transfery spoza UE są trudne?

Szymon Janczyk
0
Czyczkan, Kuczko i problemy białoruskich piłkarzy. Dlaczego transfery spoza UE są trudne?

Komentarze

43 komentarzy

Loading...