Wojciech Stawowy od kilkunastu dni jest oficjalnie wolnym trenerem. Szkoleniowiec nie dotrwał do końca kontraktu w ŁKS-ie Łódź: został zwolniony po dwóch meczach rundy wiosennej, bo łodzianie obawiali się, że nie awansują do Ekstraklasy. Ostatecznie i tak zostali w 1. lidze, a my rozmawiamy z byłym szkoleniowcem o tym, co sprawiło, że stracił pracę. Jakie popełnił błędy? Jak ocenia zachowanie prezesa Tomasza Salskiego? Czy nadal chce pracować w polskiej piłce? Jakie ma rady dla młodych trenerów? Zapraszamy.
Co dziś robi Wojciech Stawowy?
Spędzam czas z rodziną, z najbliższymi. Nadrabiam zaległości i cierpliwie czekam na to, że może wkrótce pojawi się oferta pracy w piłce seniorskiej, bo to jest moja pasja, moje życie, coś, co potrafię robić najlepiej. Bardzo pilnie śledziłem mistrzostwa Europy, bardzo mi się podobały, stały na wysokim poziomie. W trakcie ligi oglądałem też mecze ŁKS-u. Generalnie staram się być na bieżąco z tym, co dzieje się w piłce. To powinno charakteryzować każdego trenera.
Skoro o mistrzostwach, to mam wrażenie, że EURO 2020 to było zwycięstwo piłki, którą pan lubi i preferuje.
To były mistrzostwa „na tak”, zespoły w większości prezentowały ofensywny styl gry. Starały się nie murować bramki, tylko kreować sytuacje pod polem karnym rywala. Dużo było gry przez wszystkie formacje, dużo było gry od tyłu. Ofensywa górowała nad defensywą, królował styl kombinacyjny. Nie było zespołu, który nastawiałby się tylko na grę obronną.
A jak panu się podobała reprezentacja Polski? Mam wrażenie, że sposób mówienia o piłce i pomysł Paulo Sousę na grę naszej drużyny jest zbliżony do pańskiej myśli.
Przede wszystkim uważam, że Paulo Sousa trafił do naszej kadry zbyt późno. Próbuje nas nauczyć nowych rzeczy, to zupełnie inny przekaz niż wcześniej. Ktoś powie, że przecież pracuje z zawodowcami i ja się z tym zgadzam, ale każda strategia wymaga wypracowania pewnych schematów, które później będą powtarzane. Na to potrzeba czasu, którego Sousa nie miał. Dużo było krytyki na temat trenera i piłkarzy. Gra faktycznie była rwana, szarpana. Były momenty i bardzo dobre i bardzo słabe. W mojej ocenie brało się to właśnie z tego, że zespół nie miał kiedy nabrać odpowiednich nawyków. Dlatego widać było pewne przebłyski, ale i sporo błędów, które wynikały ze znaczącej zmiany systemu, stylu i filozofii gry naszego zespołu, a to automatycznie przenosi się na fazy ofensywne, defensywne, przejściowe czy też na pressing. To wszystko bardzo ważne elementy.
SPRAWDŹ PROMOCJĘ CASHBACK BEZ KOŃCA W FUKSIARZ.PL!
Można powiedzieć, że brak czasu dotyczył także pańskiej pracy w Łodzi? Bo prezes Tomasz Salski twierdzi inaczej, w jednym z wywiadów powiedział, że miał pan go wystarczająco dużo, żeby usprawnić pewne rzeczy.
Nie dano mi szansy. To, że zostałem zwolniony z ŁKS-u było dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Do dzisiaj nie jestem w stanie tego pojąć i zrozumieć. Na pewno było dużo czasu na to, żeby pewne elementy wprowadzić i w grze ŁKS-u było to widoczne. Na pewno jednak nie było to tyle czasu, żeby powiedzieć, że wszystko jest dopięte na ostatni guzik, ale byliśmy na dobrej drodze, drodze do Ekstraklasy. Jestem w 100 procentach pewien, że tam zmierzaliśmy. Drużyna nie była kompletna, na pewno nie w każdej formacji, nie pod względem taktycznym. Zespół cały czas się uczy, czy trener pracuje w nim dwa, czy trzy lata.
Dam przykład prezesowi Salskiemu. Ile czasu potęgę Manchesteru United budował Sir Alex Ferguson? Ile czasu potrzebował Pep Guardiola, żeby dostać się do finału Ligi Mistrzów? A to są nieporównywalne budżety i zawodnicy. Jeśli ktoś mówi, że było wystarczająco dużo czasu na cokolwiek, to nie rozumie kompletnie tego, co się wiąże z pracą trenerską. Trudno jednak tego wymagać, od kogoś, kto po prostu nie ma prawa się na tym znać.
Nie musimy nawet szukać przykładów w innych krajach. W Polsce mamy Raków czy Radomiaka, które wywalczyły awans dzięki zaufaniu do trenera.
Bardzo dobre przykłady – konsekwencja, cierpliwość, powtarzalność, obrana właściwa ścieżka. To wszystko jest złożony proces, który trwa i dzisiaj Raków jest wicemistrzem Polski, gra w pucharach. Z całego serca życzę prezesowi Salskiemu, żeby miał taką konsekwencję i cierpliwość w dążeniu do celu.
Pan przepracował w ŁKS-ie w zasadzie tylko jedną pełną rundę. A jaki miał pan plan na wyciągnięcie zespołu z kryzysu?
Zacznę od tego, że obejmowałem ŁKS w Ekstraklasie, ale w sytuacji bardzo trudnej do uratowania. W momencie, w którym straciliśmy szansę na utrzymanie, zacząłem przygotowywać zespół pod 1. ligę. Znam te rozgrywki bardzo dobrze, wiem, że ciężko jest awansować, że to specyficzna liga. Przygotowywaliśmy się tak, żeby dobrze wystartować i zrealizować cel – powrót po roku do Ekstraklasy. Udało mi się to z Cracovią i byłem przekonany, że jesteśmy na drodze do powtórki. Zespół nie był w żadnym kryzysie. Dziwią mnie takie stwierdzenia. Fakt, że w końcówce rundy jesiennej przegraliśmy cztery spotkania i zremisowaliśmy jedno, ale nie każdy przegrany mecz to mecz, w którym zespół gra fatalnie. Nie w każdym meczu sprzyja szczęście, które jest w sporcie bardzo ważne.
Zagraliśmy bardzo słabe spotkanie z Radomiakiem i chyba najgorsze w rundzie jesiennej z Górnikiem Łęczna. Natomiast przegrana z Miedzią Legnica czy remis z Puszczą Niepołomice albo porażka z Bruk-Bet Termaliką to nie były spotkania, w których graliśmy źle. Mówienie o kryzysie wiosną, kiedy przegraliśmy tylko z GKS-em Tychy, to mówienie na wyrost. Zagraliśmy przecież bardzo dobre spotkanie pucharowe z Legią Warszawa, które wlało dużo optymizmu w nasze serca. Mecz z Tychami zagraliśmy już bardzo słabo. Jeśli mógłbym cofnąć się w czasie, robiłbym jednak dokładnie to, co robiłem przed tym spotkaniem, a jedyną zmianą byłaby zmiana mikrocyklu, bo tam popełniłem błąd. Potem przyszło zwycięstwo z Odrą Opole i bardzo dobre, zremisowane derby z Widzewem. Od tego momentu fala wznosząca prowadziła nas do Ekstraklasy.
„11” SEZONU 1. LIGI WEDŁUG WESZŁO!
Jaki to był błąd?
Przede wszystkim za dużo czasu spędziliśmy pod balonem, na boisku niepełnowymiarowym. Murawy były wtedy zmrożone, oczywiście warunki były takie same dla wszystkich, ale trzeba było więcej czasu spędzić na otwartej przestrzeni, bo to ma odzwierciedlenie w meczu o punkty. Za ten błąd zapłaciliśmy dużą cenę, ale w pełni zrehabilitowaliśmy się w spotkaniu z Odrą. Drugie 45 minut z Widzewem to była kapitalna połowa. W zespole był ogromny power, siła, a potem zgasło to tak, jakby ktoś zgasił światło, wychodząc z szatni.
Mówi pan, że nie można mówić o kryzysie, ale 19 bramek straconych w ośmiu spotkaniach i średnia 2,5 straconego gola na mecz nie przystoi drużynie walczącej o czołowe miejsca w lidze.
Na pewno nie jest to statystyka, którą można się chwalić, ale przed chwilą mówiliśmy o czasie. Nie da się zrobić wszystkiego tak, żeby drużyna funkcjonowała perfekcyjnie. Jeżeli trener wybiera pewien model i styl gry, w moim przypadku ofensywny i kreatywny, to przede wszystkim tego chce nauczyć drużynę. Najlepsza forma obrony to utrzymywanie się przy piłce, bo kiedy nie ma jej przeciwnik, nic ci nie grozi. Bardzo ważna jest gra obronna poszczególnych formacji, ale proporcje były w sposób zdecydowany przechylone na ofensywę, dlatego strzelaliśmy dużo bramek. Stracone bramki były konsekwencją tego, że nie do końca opracowana była faza przejściowa. Sukcesywnie to poprawialiśmy i nad tym pracowali. Gdybyśmy dalej nad tym pracowali, proporcje by się zmieniały. A gdybyśmy wypracowali to tak dobrze, jak grę do przodu, można byłoby mówić, że ta drużyna staje się kompletna, powtarzalna i ma swoje DNA.
Tutaj zabrakło cierpliwości, żeby dać możliwość dalszej pracy. Takie panikowanie, patrzenie w statystyki, ile się straciło bramek w kilku meczach… To się prowadzi na bieżąco. Najważniejsza jest statystyka końcowa: czy się zrealizowało cel, czy nie. Wolę mieć bilans 60 goli strzelonych, 40 straconych i awansować niż bardziej zbliżony i grać dalej w 1. lidze. Na coś się trzeba zdecydować. Ja, zawodnicy i sztab byliśmy pewni tego, co robimy. Gdyby pan zapytał każdego piłkarza osobno, ludzi związanych z ŁKS-em, czy powinienem dalej pracować, to powiedzieliby, że zmierzaliśmy w kierunku Ekstraklasy. Wierzę, że dzisiaj przygotowywalibyśmy się do sezonu w tej lidze.
Początkowo w defensywie graliście lepiej, dopiero w końcówce rundy przyszło załamanie. Może prezes Salski zwątpił w ten projekt, bo zimą nie widział symptomów poprawy?
Bardzo szanuję pana prezesa, dla mnie to na tyle inteligentna osoba, że teraz, po czasie, wie, że popełnił błąd. Prezesowi czasami nie wypada się do tego przyznać, ale w mojej ocenie tak było. To nie tak, że coś bierze z przypadku, z niczego. Nasz start to nie był fuks, tylko efekt naszej ciężkiej pracy. Zima i okres przygotowawczy to nie jest moment na wygrywanie sparingów, to nie jest cel. Trzeba sprawdzać różne warianty, ustawienia, przygotować drużynę na całą rundę rewanżową. Nie na jej początek, środek czy koniec, na całą. Jeśli faktycznie prezes straciłby zaufanie zimą, to oznaczałoby, że nie miał go od początku. Swoją pracą w ŁKS-ie pokazałem, że można wierzyć w drużynę, w to, co robię i w końcowy sukces, mimo potknięć w trakcie sezonu. Nie przeczę, że takie były, tylko proszę wskazać drużynę, która się nie potykała. Pan się spodziewał, że ligę wygra Radomiak, a nie Bruk-Bet, który miał nad nami ogromną przewagę, ale wiosną miał serię potknięć.
Tu wychodzi to, o czym mówiłem. Konsekwencja, cierpliwość. Nic złego w drużynie się nie działo. Rozumiem, kiedy zmienia się trenera po tym, jak przegrywa się mecz za mecz, kiedy szanse na awans mocno spadają, gdy zespół źle gra w piłkę, jest skłócony, albo gdy trener jest niereformowalny, nie umie współpracować z ludźmi i nie jest oddany pracy. Ale jeśli ktoś pracuje od rana do wieczora, poświęca się i oddaje klubowi serce, a drużyna zmierza w dobrym kierunku… Nikt mi jeszcze nie wyrządził takiej przykrości jak ta, która spotkała mnie ze strony tych, którzy zdecydowali o zwolnieniu mnie z pracy. Wielu ludzi ze świata piłki było zaskoczonych tym ruchem. To były dopiero dwa mecze rundy rewanżowej. Gdybyśmy przegrali dwa kolejne, można byłoby o czymś takim myśleć. Ale ilu trenerów pracuje, mimo że przegrywali czy nawet nie zrealizowali celu? Dariusz Marzec w Arce Gdynia też miał awansować do Ekstraklasy, a został w klubie. GKS Tychy też walczył o awans, trener Artur Derbin pracuje. Nerwowe ruchy nie zawsze przynoszą zamierzony efekt. Zadam pytanie retoryczne: co dała zmiana trenera?
Skoro przez całą wiosnę narzekano na grę ŁKS-u, a awansu nie ma, to chyba niewiele.
Dokładnie.
A ja zapytam inaczej. Sporo osób, z którymi rozmawiałem, twierdzi, że ŁKS został przeczytany przez rywali i stąd wynikała słabsza forma zespołu. Brakowało planu B.
Z pełnym szacunkiem: jeśli ktoś wyraża takie opinie to mało wie na temat piłki, taktyki i strategii gry. Mieliśmy bardzo dużo rozwiązań i planów, ciągle nad tym pracowaliśmy. Potrafiliśmy się odnajdować w różnych sytuacjach, ale nikt nie jest zwolniony z popełniania błędów. Bramki traciliśmy przeważnie po błędach indywidualnych. Dajmy na to, że na pięć straconych goli, cztery były efektem takich błędów. Ktoś się źle ustawił, podjął złą decyzję, niedokładnie podał. Chciałem, żeby ŁKS grał nowocześnie i jeśli ktoś oglądał EURO 2020 to widział, że mało kto dziś nie ryzykuje. Każdy chce grać od tyłu, szanować piłkę. To nie jest łatwe, jeśli ktoś się tego uczy, to popełnia błędy. Na mistrzostwach Europy też się one zdarzały, też było to powodem wielu straconych bramek.
Jeśli ktoś mówi, że zostaliśmy przeczytani… Przecież każdy wie, jak gra Legia, jak gra Raków. To nie oznacza, że jeśli ktoś wie, jak gra rywal, to z nim wygra. Gdyby nie te błędy i pewne niedopracowane rzeczy, nie przegrywalibyśmy tych spotkań. Takie stwierdzenie to duże pójście na skróty. Nie ma wariantów, których przeciwnik nie będzie w stanie rozszyfrować. Kiedyś jeden z zawodników zapytał pewnego trenera, co z robić, gdy rywal zakłada agresywny pressing. Trener kazał mu wybijać piłkę na aut. Prawda jest taka, że gdy zespół umie grać na jeden, dwa kontakty, szybko operuje piłką, jest dobrze wyszkolony technicznie, jest w stanie spod takiego pressingu wyjść. To są elementy, nad którymi trzeba pracować. Jeśli wybiera się ofensywny styl gry, to trzeba mieć świadomość, że będzie się kontrowanym, że będą błędy w defensywie. Skoro każdy wiedział jak gramy, to czemu Odra z nami nie wygrała? Czemu Widzew nie dowiózł wygranej mimo prowadzenia 2:0 do przerwy?
Jestem pewien, że po derbach mielibyśmy serię podobną do tej, jaką mieliśmy na starcie jesieni. Myślę, że moje zwolnienie w znaczący sposób odbiło się także na drużynie. Nie chcę się bawić w spekulacje, ale słyszałem, że już zimą trener Ireneusz Mamrot oglądał mecze rywali ŁKS-u i że ta zmiana była szykowana. Takie plotki do mnie docierały.
Wrócę do kwestii wspominanych błędów, bo nie jest tak, że błędom indywidualnym nie można zapobiec. Skoro ileś razy powtarzało się to, że ŁKS tracił piłkę czy nawet bramkę próbując wyprowadzać piłkę od defensywy, to może należało to trochę uprościć? Nie mówię, żeby całkowicie, ale na tyle, żeby zminimalizować ryzyko straty punktów.
Pracowaliśmy nad tym, żeby wyprowadzać piłkę dłuższym podaniem, pomijającym drugą linię. Powtarzam jednak, że bardzo ważna jest konsekwencja i cierpliwość. To musi mieć swoje granice, słusznie pan zauważa, że nie można powielać tych samych błędów i tracić punktów w ten sam sposób, bo one są bardzo ważne. Można zagrać zdecydowanie prościej, bezpieczniej, żeby nie przegrać spotkania. Zdaję sobie z tego sprawę. Cały czas wierzyłem w drużynę, potrafiłem reagować na poszczególne sytuacje, ale chciałem być konsekwentny do bólu. Uczyć zawodników czegoś, co później zaprocentuje na poziomie w Ekstraklasie. To są jednak tylko ludzie, tak jak i ja, czasami mogli podejmować nieudane, trudniejsze decyzje. Przypominam, że jesienią przegraliśmy cztery mecze, wiosną jeden – nie licząc Pucharu Polski z Legią Warszawa.
Z Legią też mieliśmy wynik 2:2 i minutę do końca spotkania, a potem przytrafił nam się błąd i odpadliśmy po bardzo dobrym meczu. Zakładam jednak, że niewiele osób liczyło, że wyeliminujemy Legię. W lidze z kolei przegraliśmy jedno spotkanie, nie było żadnej serii porażek. ŁKS w kilkunastu spotkaniach grał od tyłu, na dużym ryzyku i radził sobie bardzo dobre. Ktoś poruszał też kwestię, że nie radziliśmy sobie z czołówką ligi. To też jest nieprawda, te mecze nie wyglądały tak, że rywal nad nami dominował. Proszę sobie przypomnieć spotkanie z Bruk-Betem, gdzie w prawidłowy sposób zdobyliśmy bramkę na 1:0, a wskazano spalony. Potem przy stanie 1:1 nie dostaliśmy ewidentnego rzutu karnego. Graliśmy praktycznie całe spotkanie w osłabieniu. Z Puszczą, z Miedzią było tak samo. Było wiele czynników, które złożyły się na te porażki, jednak tych przegranych nie było wiele.
A czy uważał pan za problem stałe fragmenty gry w defensywie? Po rundzie jesiennej żaden zespół z czołówki nie stracił tylu bramek po SFG, ile ŁKS. Bez rzutów karnych – sześć, cztery z wolnych i dwa po rogach. Wiosną doszły jeszcze gol po aucie z Tychami i po rzucie wolnym z Widzewem.
Na piłkę nożną składa się wiele elementów, które trzeba raz wypracować, a potem je doskonalić. Nie da się wszystkiego opanować do perfekcji w tak krótkim czasie, bo to są złożone sprawy. Kiedy robi się wszystko na raz, powstaje z tego kogiel-mogiel. Ja zacząłem od wszystkiego, co składa się na ofensywny styl gry z dokładaniem elementów składających się na defensywny styl, a potem z dokładaniem stałych fragmentów gry. Akcenty rozkładaliśmy właśnie w takiej kolejności. Jak już elementy ofensywne były lepiej opanowane, przechylaliśmy szalę na długą stronę. Pracowaliśmy nad tym, żeby popełniać mniej błędów w obronie przy stałych fragmentach gry. Proszę też pamiętać, że ŁKS nie dysponował wieloma wysokimi, dobrze grającymi w powietrzu zawodnikami. Nasi piłkarze to przeważnie bardzo sprytni, zaawansowani technicznie zawodnicy średniego wzrostu, stąd też stały fragment gry nie był mocną stroną ŁKS-u, nie tylko za mojej kadencji.
Żeby nie było o samych negatywach: co pan uważa za sukces pańskiej kadencji?
Wolę odpowiadać na krytykę niż mówić, ile dobrego zrobiłem dla klubu. O to można pytać ludzi, którzy przy ŁKS-ie są. Przede wszystkim moim sukcesem była możliwość pracy w tak wielkim klubie, na pięknym stadionie. Cieszę się, że pracowałem z takimi piłkarzami, bo to była najlepsza drużyna, z jaką kiedykolwiek pracowałem. Nadal mam z nimi dobry kontakt. Cieszę się, że po śp. Maciusiu Madeju z Cracovii miałem kolejnego świetnego kierownika zespołu, naszego „ełkaesiackiego Dżeka”. Cieszę się, że ŁKS po słabym okresie w Ekstraklasie pokazał kawał dobrej piłki. A najbardziej cieszy mnie derbowa wygrana na Widzewie i najlepsze moim zdaniem 45 minut za mojej kadencji w drugim derbowym starciu. To była taka dominacja nad rywalem, jaką chciałbym oglądać cały czas. Życzę trenerowi Kibu, żeby ŁKS grał tak samo i to przez 90 minut, a nie tylko przez połowę. To drużyna, którą stać na to, żeby wywalczyć awans i zostać w Ekstraklasie na dłużej.
ILE ZNACZĄ STAŁE FRAGMENTY GRY W 1. LIDZE?
Co się stało w przerwie meczu z Widzewem, że aż tak dobrze to wyglądało i drużyna miała dzięki temu power na kolejne spotkania?
Drużyna miała energię od pierwszego spotkania. Po naszym zgrupowaniu w Woli Cholerzowskiej prezes Tomasz Salski na kolacji powiedział, że cieszy się, że w końcu ma drużynę, że rodzi się zespół, który ma charyzmę i wie, co chce osiągnąć. Czasami zajęcia były mocne, wyczerpujące, ale zespół przystępował do rundy rewanżowej totalnie naładowany. Po meczu z GKS-em Tychy byliśmy bardzo zbici psychicznie, ale szybko zdiagnozowaliśmy przyczynę i z Odrą Opole potrafiliśmy się podnieść. Co do meczu z Widzewem – prawda jest taka, że nawet gdybyśmy wygrali, zostałbym zwolniony. Już na poprzednich spotkaniach trener Mamrot był na trybunach. Świat piłkarski nie jest hermetyczny, jest bardzo dziurawy. Różne rzeczy dochodzą, także do piłkarzy. Presja rosła.
Dzień przed meczem z Widzewem prezes wszedł na odprawę i powiedział, że ma świetną drużynę i świetnego trenera, a dzień później tego trenera wyrzucił z klubu. Wyszliśmy na pierwszą połowę derbów ze związanymi nogami. W przerwie powiedzieliśmy sobie parę męskich słów. Było bardzo gorąco, nigdy nie wyszliśmy z szatni tak szybko, bo byliśmy w niej siedem minuty. Czekaliśmy na Widzew jak lew na ofiarę. Szatnia po tym meczu wrzała, była ogromna radość, dopóki nie przyszła informacja, że mamy się wszyscy stawić następnego dnia o godz. 11 w klubie i każdy wiedział już, o co chodzi. Jak słuchałem kiedyś wywiadu pana prezesa Salskiego padło pytanie od jednego z łódzkich dziennikarzy: „czy to prawda, że w przerwie to pan wszedł do szatni i motywował drużynę?” Prawie spadłem z krzesła! Nie wiedziałem, czy się śmiać, czy płakać. W szatni był jeden lider i przywódca, który nazywał się Wojciech Stawowy.
Zabrano mi możliwość zrobienia czegoś, co bardzo chciałem dla ŁKS-u zrobić. Mimo że nigdy nie byłem faworytem kibiców, to ten klub mam głęboko w sercu. Nigdy nie robiłem niczego na pokaz, kierowałem się sercem. Uszanowałem jednak decyzję prezesa, bo jest szefem, ma prawo dokonać zmiany. Jest powiedzenie, że trener ma zawsze rację, a jak masz wątpliwości, to spójrz na punkt pierwszy – trener ma zawsze rację. Tak samo jest z prezesami. Nie chcę się jednak rozżalać i wychodzić na dziecko z piaskownicy, któremu zabrano zabawkę. Jest nowe rozdanie, będę kibicował ŁKS-owi i życzył mu zwycięstw.
Mówił pan o tym, że nie był faworytem kibiców, ale po zwolnieniu otrzymał pan od nich wiele ciepłych słów i praktycznie przez całą wiosnę wracano do pana myślami.
Chcę im bardzo podziękować, bo dostałem mnóstwo wiadomości. Wielu kibiców pisało do mnie w trakcie sezonu, przed meczami derbowymi. Rzadko chodziłem po mieście, ale na zakupach spotykałem kibiców i spotykałem się z wyrazami sympatii. Zdecydowana większość kibiców patrzy rozsądnie na to, co się dzieje. Wiem, że postrzegano mnie przez osobę Krzysztofa Przytuły i powiązań między nami, ale nie przyszedłem do Łodzi po znajomości. Dzisiaj bardzo chcę wrócić do piłki, ale nie chcę nikomu zabierać chleba. Nie pojechałbym obserwować mecz drużyny, wiedząc, że będę jej trenerem, nie informując o tym obecnego szkoleniowca. To są dla mnie rzeczy nie do przyjęcia, niezrozumiałe, one nie mają nic wspólnego z etyką trenerską. Dlatego cieszę się, że kibice mnie popierali. Do dzisiaj dostaję od nich przyjemne wiadomości, zresztą w Krakowie fani Cracovii też o mnie pamiętają.
Nie boi się pan, że przykład pana czy też pana byłego podopiecznego Marka Gołębiewskiego, który został przedwcześnie zwolniony ze Skry Częstochowa, sprawią, że trenerzy będą się obawiać stawiania na ofensywny styl gry?
Lat mi przybywa, ale jestem człowiekiem z gór, zahartowanym, mnie nie jest łatwo złamać. Jeśli tylko mogłem komuś pomóc, to pomagałem i każdego będę przekonywał, żeby szedł w kierunku gry ofensywnej, gry piłką. W tym kierunku idzie futbol, jeśli ktoś chce iść na skróty, wybierać prostsze rozwiązania, albo tkwi w przeszłości, popełnia błąd. Może to będzie dobre na nasze, polskie warunki. Może pozwoli osiągać sukcesy na polskim podwórku, w danej klasie rozgrywkowej. Ale w ten sposób nie będziemy mogli funkcjonować w Europie. Najprostsze środki mogą sprawić, że ktoś będzie się utrzymywał w lidze, że nie straci pracy, ale tylko podejmując ryzyko, wygrywasz. Czasami trzeba będzie zapłacić przykrą cenę za swoją charyzmę i konsekwencję, ale trener musi być przekonany do tego, co robi. Jeśli jest pewien, że to, co robi, przyniesie efekty i wszyscy będą się cieszyć, to nie powinien tego zmienić. Marek Papszun w Rakowie też miał słabsze momenty i potknięcia, ale konsekwencja i cierpliwość doprowadziły ich do pucharów. Wszystkim trenerom radzę: idźcie w kierunku kreatywnej, technicznej piłki.
ROZMAWIAŁ SZYMON JANCZYK
fot. Newspix