Reklama

Szczęście trzeba rwać jak świeże wiśnie (2)

Leszek Milewski

Autor:Leszek Milewski

12 czerwca 2021, 13:10 • 5 min czytania 21 komentarzy

Wielu próbowało przekonywać, że żyć się nie tylko da, ale nawet warto. Życie jako takie opiewano w wierszach, powieściach. Piosenkach, serialach. Reklamach produktów na potencję, abecedariuszach. Opowieściach przy wódce i zakąsce, filmach jak “Big Fish”. Większości się nie udało. Przynajmniej nie na dłuższą metę. I trudno się dziwić. Temat jest oporny. 

Szczęście trzeba rwać jak świeże wiśnie (2)

Ale w zgodnej opinii, potwierdzonej także ekspertyzą amerykańskich naukowców, najlepiej w historii życie udało się zareklamować Robertowi Makłowiczowi w cyklu reportaży z Dalmacji. Gdyby człowiek rodził się nie tak, że po prostu się zjawia i koniec, jest postawiony przed faktem dokonanym, ale na zasadzie wyboru, niezdecydowanym wręczano by VHS-y z tymi nagraniami.

Na temat tych serii podobno powstały – bądź powstają, lub powstać powinny – prace naukowe. Makłowicz przechadza się w słońcu, nie za ostrym, nie za słabym. Dookoła piękno natury. Jest woda. Jest dobra kuchnia. Są ludzie. Są biesiady. Jest przede wszystkim umiłowanie życia, smakowanego w sam raz, bez przejedzenia.

Człowieka uczą w szkole, że 2+2=4, że Ala ma kota, a Finlandia nie jest krajem skandynawskim, ale już jak żyć szczęśliwie – z tego nie ma lekcji. Choć może takie prace domowe i klasówki rozwiązywałoby się lepiej. A tu patrzysz w ten, oczywiście, destylat wyprawy Makłowicza po terenach nie tak od Polski odległych, i widzisz, że może trafiłeś na z życia korepetycje.

Przypomniał mi się ten mit o Makłowiczu, który wie jak żyć, bo po reprezentacji Włoch widziałem, że tak samo wie jak grać.

Reklama

Dla mnie tym, czym Makłowicz w Dalmacji jest dla reklamy życia, tym Włosi z Turcją byli dla reklamy piłki nożnej.

Nie wiem jaki był wasz odbiór meczu Squadra Azzurra, ale mi oglądało się ich grę wspaniale. Działająca maszyna. Czuwający nad wszystkim Mancini, w razie czego – zmiana Florenziego – dodający smaru tam, gdzie trzeba. Spinazzola tak ofensywny, że już bardziej się nie da. Pracujący mrówczo w środku pola Locatelli. Insigne-Immobile-Berardi-Barella, piłka krążąca co i rusz w gładko zazębiających się akcjach.

Podobno, tak ogółem, marketingowo, futbol coraz bardziej opiera się na indywidualnościach. One są magnesem. Kibice przywiązani są do poszczególnych nazwisk, idą za nimi, gdy te zmieniają klub. Włosi, oczywiście, też mają nazwiska, ale to, co najbardziej mi się u nich podobało, to jednak kolektywność. Wolę tą bramkę Arsenalu, gdy jeden po drugim zagrywali z pierwszej w szesnastce, niż bombę z czterdziestu metrów. Wczoraj momenty, gdy ktoś z Włochów decydował się na nieprzygotowany strzał z dystansu, były rysami na krysztale. Ich wymienność pozycji, ich pochwała wszechstronności, wreszcie pochwała współpracy – to było najfajniejsze.

Wiecie co jest jednak może najlepsze? Że zawsze po jednostronnych meczach wywołana zostaje nieśmiertelna dyskusja: zespół zwycięski tak mocny, czy przegrany tak słaby? Przypomnijmy sobie niedawne Polska – Finlandia 5:0. Zresztą, przypomnijmy sobie prawie każdy podobny mecz. Naprawdę, czasem sądzę, że zbyt gładkie zwycięstwo to przekleństwo, łatwiej je zdeprecjonować, a jak w trakcie meczu drużyna cierpiała, wyrywała, wynik meczu odwracała, to tylko wtedy wszyscy pokiwają z uznaniem. I może coś w tym jest głębszego, że bardziej doceniamy, gdy ktoś przeskakuje własne słabości, zmaga się, ale radzi sobie, niż gdy idzie staropolskie “szast-prast”.

Ale włoskie szast-prast z Turkami, dla mnie przynajmniej, nic na swojej lekkości nie straciło. Włosi nie cierpieli w tym meczu. Niczego nie wyrywali. Nie odwracali. Wynik im się należał jak psu micha.

Dla mnie w zasadzie Turcja wciąż pozostaje zagadką, bo nie mam najmniejszych wątpliwości, że wczoraj to przede wszystkim Włochy był tak dobre, a nie rywal tak mierny.

Reklama

***

Uwielbiam wyszukiwać w meczu pojedyncze sytuacje, które wykraczają daleko poza swoje ramy. Wczoraj 3:0 wygrały nie tylko Włochy z Turcją, ale również Chiellini z Burakiem Yilmazem.

Przyznam, bardzo byłem ciekawy Buraka. To dobra historia – wielu tureckich piłkarzy, podobnie jak rosyjskich, zamykało się w złotej klatce. Nikt nie był gotów zapłacić im tyle, co rodzime kluby. Nie opłacało im się wyjeżdżać. Więc Burak, choć strzelał, a potem jeszcze więcej strzelał, nie ruszał się z Turcji. Mimo, iż osiągnięcia miał znaczące:

  • pierwsza strzelca reprezentacji
  • korony króla strzelców
  • sezony konia, idealne pod transfer, tak jak 36 bramek strzelonych w sezonie 11/12
  • wygranie rywalizacji w składzie z Pawłem Brożkiem

Galeria osiągnięć nie lada. Ale jednak, na stare lata, Burak ruszył. Wybrał sobie Lille. I z tym Lille pogrążył samo PSG. Patrzę na futbol w dużej mierze fabularnie, a więc interesują mnie przede wszystkim ciekawe historie. Historia 36-latka, który wylazł ze strefy komfortu i pomógł zezłomować giganta, od razu mi zagrała. I byłem ciekaw: no to może teraz coś jeszcze?

A potem wyszedł Chiellini i powiedział: no, było fajnie, panie Burak Yilmaz, ale już starczy.

Wiadomo, że Burak nie miał w tym meczu łatwo, ale wciąż, to było wyjaśnienie. Bo to Chiellini śmiał się Burakowi w twarz, gdy ten żałośnie nurkował w polu karnym, w ewidentnym geście desperacji. To Chiellini w końcówce wślizgiem pozbawił Buraka szans na honorową bramkę. Ale też gdzieś, jeszcze przy stanie 0:0, Soyuncu posyłał lagę spod własnej szesnastki na Buraka. Posyłał ją, bo tak wyglądała “gra” Turków – nie mam żadnej opcji, to chociaż kopnę mocno do przodu, a nie do tyłu.

I Burak to spalił. Podanie od obrońcy przez pięćdziesiąt metrów, lagę. Spalił.

A przecież, choć tak wyjaśniony, i tak nie był najbardziej wyjaśnionym piłkarzem Turcji.

***

Ech, wiem, że zdjęcie główne z delfinami nie z Dalmacji. Ale umówmy się, że doskonale symbolizuje ono to, jak można ujeżdżać życie.

***

Serdecznie polecam wam też cykl felietonów Kuby Olkiewicza. Dziś odcinek taki, jakie lubię najbardziej: niby o piłce, a tak naprawdę o życiu.

Leszek Milewski

Ekstraklasa. Historia polskiej piłki. Lubię pójść na mecz B-klasy.

Rozwiń

Najnowsze

Piłka nożna

„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Jakub Radomski
9
„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Komentarze

21 komentarzy

Loading...