Reklama

Puchar zawłaszczony. Manchester City ogrywa Tottenham w finale Carabao Cup!

Jan Piekutowski

Autor:Jan Piekutowski

25 kwietnia 2021, 19:59 • 4 min czytania 6 komentarzy

To się po prostu nie mogło udać. Nie po pierwszym gwizdku, nie po pierwszych minutach. Kibice Tottenhamu mieli nadzieję, liczyli, że Ryan Mason otworzy nowy, wspaniały rozdział. Zderzenie z rzeczywistością było brutalne. Agonia przedłużała się, ciągnęła, wszyscy wiedzieli jednak, że w końcu nadejdzie. 

Puchar zawłaszczony. Manchester City ogrywa Tottenham w finale Carabao Cup!

Najlepiej sytuację w tegorocznym Carabao Cup obrazuje pierwszych 17 minut. W ich trakcie Harry Kane miał jeden kontakt z piłką. Giovanni Lo Celso – środkowy pomocnik Spurs – kontaktów miał… zero. Ani razu nie przywitał się z piłką przez ponad kwadrans. To nie była normalna postawa, to nie była normalna gra, nawet jak na standardy bardzo defensywnego Tottenhamu.

Pozwolili Manchesterowi City na wszystko, nawet jeśli podopieczni Pepa Guardioli niekoniecznie chcieli to wziąć. Aurier był objeżdżany regularnie i brutalnie – w jednej z akcji wylądował tak daleko, że prawdopodobnie przeleciał nad kanałem La Manche aż do Francji. Reguilion zaś miewał momenty, w których do podania zbierał się tak długo, że piłka zdążyła już opuścić plac gry. W takich warunkach trudno myśleć o tym, by zatrzymać klub, który ma ochotę na potrójną koronę.

Bo ta ochota w szeregach The Citizens naprawdę była. Inaczej niż w półfinale Pucharu Anglii, gdzie nie byli w stanie zrobić sztycha przeciwko Chelsea, tutaj bawili się na całego. Jedyne co szwankowało to skuteczność. A to nie przymierzył Mahrez, a to strzał odbił Lloris, a to bramkę swym ciałem zasłonić Eric Dier lub Toby Alderweireld. Efekt pozostawał niezmienny – Manchester City bezbramkowo remisował. Gdzieś tam wisiała nad nimi groźba, że nagle urwie się Harry Kane, może Son, może Lucas, ale odganiali ją niczym natrętną muchę.

Zaciskanie pętli

Po pierwszej połowie podopieczni Guardioli mieli na koncie 10 strzałów. Tottenham jeden i to w dodatku niecelny. Drugie 45 minut niosło nadzieję, że coś się uda zmienić. Tak przecież wyglądał trenerski debiut Ryana Masona – fatalne otwarcie z Southampton, kompletna zmiana klimatu po przerwie. Problem w tym, że dzisiaj przeciwnikiem nie był Ralph Hasenhuttl, zaś w obronie nie stał Jan Bednarek.

Reklama

Należy bowiem defensywę Manchesteru City wynieść na piedestał. Oni naprawdę nie dali wytchnienia ofensywnym piłkarzom drużyny z Londynu. Grali równie przyjemnie, co nieskutecznie. Dias i Laporte nie popełnili żadnego błędu – jedyna groźna sytuacja to strzał z ponad 20 metrów. Regularnie natomiast wjeżdżali na mocnym wślizgu. Nie zawsze zgodnie z przepisami, zawsze w trosce o swoją drużynę. Nie ma więc przypadku w tym, że decydującego gola strzelił właśnie Francuz, który gdzieś zza zasłony, gdzieś z drugiego piętra wyskoczył i uderzył głową tak, że Hugo Lloris tym razem nie miał czego zbierać.

Przyczyniło się to do coraz bardziej zapalczywego zaciskania pętli dookoła szyi graczy Spurs. Komforty gry w tym spotkaniu mieli zerowy. Po tym jak stracili bramkę, nie byli w stanie wyprowadzić żadnego (!) ataku przez ponad 10 minut.

Częściowo ze swojej winy, w dużej mierze dzięki temu, co zaprezentowała maszyna katalońskiego szkoleniowca. Tak bowiem jak można Tottenham za ten mecz krytykować, tak trzeba sobie jasno powiedzieć, że The Citizens zagrali wybitnie, co jest dobrym prognostykiem przed półfinałem Ligi Mistrzów. Jeśli poprawią skuteczność, mogą wyrzucić PSG za burtę. Na brak okazji z pewnością nie będą bowiem narzekać.

Przed Tottenhamem zaś trudne tygodnie. Są na finiszu ligi, ale dalej nie mają zagwarantowanych europejskich pucharów, a przecież ich celem była gra w Lidze Mistrzów. To będzie prawdziwa szkoła życia, zarówno dla zawodników, prezesa, jak i trenera. Okazało się bowiem, że Ryan Mason nie jest cudotwórcą, co rodzi pytania – jak poradziłby sobie Jose Mourinho, zwolniony na sześć dni przed finałem.

***

Trudno ten mecz podsumować jednym obrazkiem, bo kontekstów namnożyło się przez te 90 minut od groma. To było starcie drużyny w kryzysie z drużyną na szczycie. Starcie młokosa z gościem, który w klubowej piłce zgarnął blisko 30 trofeów. Wreszcie starcie seryjnego „przegrywa” w finałach z klubem, który czwarty raz z rzędu sięgnął po puchar Carabao Cup. Te rozgrywki są zawłaszczone przez drużynę z The Etihad.

Dzisiaj był dla nich normalny dzień w biurze. Phil Foden nie przegrał jeszcze żadnego meczu w Pucharze Ligi, Guardiola żadnego finału, od kiedy pojawił się w Anglii. Było tak normalnie, że na trybunach pojawili się kibice. Żywi, namacalni, nieliczni. Bano się, że Wembley będzie straszyło pustkami, że tych kilka tysięcy nie wystarczy. Nic bardziej mylnego. Fani Tottenhamu – zgromadzeni w liczbie około 2000 dusz – dali taki popis, że zawodnikom ich ukochanego klubu powinno być po prostu głupio. Swoim fanom zwyczajnie nie dorastali tego dnia do pięt. Manchester City może zaś zbić piątkę ze swoimi. Obie strony na to zasłużyły.

Reklama

MANCHESTER CITY 1:0 TOTTENHAM

A. Laporte 82′

Fot. Newspix

Angielski łącznik

Rozwiń

Najnowsze

1 liga

Zagłębie mogło wygrać po raz pierwszy od września, ale wypuściło dwubramkową przewagę

Bartosz Lodko
0
Zagłębie mogło wygrać po raz pierwszy od września, ale wypuściło dwubramkową przewagę

Anglia

1 liga

Zagłębie mogło wygrać po raz pierwszy od września, ale wypuściło dwubramkową przewagę

Bartosz Lodko
0
Zagłębie mogło wygrać po raz pierwszy od września, ale wypuściło dwubramkową przewagę

Komentarze

6 komentarzy

Loading...