– W sporcie mamy do czynienia z ludźmi, którzy przekraczają własne limity, łamią ograniczenia ciała i umysłu w dążeniu do doskonałości. Nie bez powodu pewien kult sportu jest w naszej cywilizacji obecny od tysięcy lat. I twórcy filmowi wykorzystują tę mitologię, by pokazać nam miejsca, w których sportowa doskonałość styka się z jakąś ludzką niedoskonałością. A czasami wręcz złem – opowiada Michał Oleszczyk, autor podcastu SpoilerMaster. Z wykładowcą Wydziału „Artes Liberales” Uniwersytetu Warszawskiego rozmawiamy o fenomenie „Rocky’ego”, znaczeniu „Wściekłego byka” i niekończących się związkach sportu z kinem. Nie zabrakło także innych tematów – czy lawina filmów Marvela i produkcje Patryka Vegi szkodzą kinu? Czy w Polsce mamy za mało dobrych scenariuszy? Wreszcie – jak świat filmu zmieni się przez pandemię?
Serdecznie zapraszamy.
Kino i sport to w ogóle jest dobrana para?
To para idealna! Zakochanie od pierwszego wejrzenia i małżeństwo trwające już ponad 120 lat. Jedne z pierwszych prób filmowych, zwłaszcza tych amerykańskich, realizowanych pod koniec XIX wieku przez pracowników Thomasa Edisona, to były rejestracje walk bokserskich i innych wydarzeń sportowych, najczęściej powtarzanych na potrzeby filmowania. Kamera pozwala nam podejść do sportowca w trakcie wyczynów na dystans tak krótki, jaki w normalnym życiu jest po prostu niemożliwy. Możemy śledzić napięcie mięśni, kropelki potu, wolę walki tlącą się w skupionych oczach… Sport to jeden z najwspanialszych filmowych spektakli.
Sporty indywidualne są bardziej wdzięcznym tematem do opowieści dla twórców filmowych niż sporty zespołowe?
Raczej tak. Kino woli bohaterów pojedynczych, niż bohaterów zbiorowych. Trudno jest opowiedzieć triumf całego zespołu, zdecydowanie łatwiejsze jest to w przypadku konkretnego sportowca. Być może z tego wynika tak ogromna miłość filmu dla boksu, bo jednak boks to jest taki sport, gdzie ten jeden, konkretny zawodnik wnosi ze sobą do ringu absolutnie wszystko. Kwestia zespołu w ogóle w boksie nie istnieje. Oczywiście mamy też bardzo dobre filmy sportowe, w których ta drużyna jest obecna, ale wtedy i tak ktoś zostaje zdecydowanie wyróżniony. Jest liderem, najważniejszym zawodnikiem, albo odwrotnie – autsajderem, który walczy o swoje. No i mamy też osobny rozdział, czyli filmy o trenerach, bo często to z ich perspektywy łatwiej jest pokazać funkcjonowanie zespołu. Kinu bliżej jest do sportowych indywidualności.
Liczne filmy sportowe to po prostu filmy biograficzne czy innego rodzaju opowieści oparte na faktach. To aż tak trudne, by od zera wykreować sportową historię, którą kupią widzowie?
Myślę, że tutaj nie ma reguły. Wiele naprawdę słynnych filmów sportowych to wcale nie są historie oparte na faktach. Rocky Balboa – najbardziej rozpoznawalny filmowy bokser – nie istniał. Wydaje mi się generalnie, że najważniejsze – także w filmach opartych na rzeczywistych wydarzeniach – jest dla twórców to, by odnaleźć tam element, który wykracza poza świat sportu. Zauważmy, że kino sportowe tak naprawdę nigdy nie mówi tylko o sporcie. Tam musi być coś jeszcze. Złamane serce, choroba, jakieś życiowe wyzwanie. Ten element jest bardzo istotny.
O wielu prawdziwych sportowcach, nawet wybitnych, nigdy nie powstaną filmy, bo ich życia nie są naznaczone jakimś ciekawym, niejednoznacznym konfliktem. Byli świetnymi zawodnikami i tyle. A z drugiej strony mamy takiego człowieka jak Lou Gehrig – legendarny bejsbolista amerykański, który zapadł na bardzo ciężką chorobę, zresztą do dzisiaj znaną jako choroba Lou Gehriga [stwardnienie zanikowe boczne – przyp. MK]. Umarł bardzo młodo. Nagle mamy zatem opowieść o sporcie, ale w istocie o dramacie człowieka, który w zasadzie u szczytu kariery musi się żegnać z bejsbolem. Mówię oczywiście o filmie „Duma Jankesów” z 1942 roku, lecz takich przykładów jest więcej, choćby „Rydwany ognia” można tutaj przywołać. Filmowcom najlepiej opowiada się o tych sportowcach, którzy mają do siebie przyczepioną jakąś pozasportową sprawę.
Robert Lewandowski – abstrahując od jego popularności, która na pewno spowodowałaby, że ludzie ruszyliby tłumnie do kin – byłby dobrym materiałem na bohatera filmowego?
Nie zaliczył jeszcze bolesnego upadku. Oczywiście mu tego nie życzę, ale pamiętajmy, że filmowe opowieści o sporcie skupiają się bardzo często wokół osób, które dostały się na sam szczyt, a potem doświadczają czegoś naprawdę potwornego. Spadają na dno, są przy samej ziemi, niekiedy wręcz upodleni. Wówczas muszą mozolnie odbudować swoją pozycję. To są takie prawdziwe, pełnokrwiste historie sportowe, które kino uwielbia. A jeżeli mamy sportowca doskonale wytrenowanego, mającego w dorobku całą stertę medali, ale jednocześnie niezwiązanego z żadnym konfliktem czy kontrowersją… Można zapytać: gdzie tu film? Takich zawodników wolimy oglądać, kiedy po prostu występują na sportowych arenach, demonstrując umiejętności i wytrenowanie. Podałem przykład Lou Gehriga i filmu „Duma Jankesów”, kolejny to Jake LaMotta i „Wściekły byk”. Uwielbiamy ten film, bo to w istocie historia strasznego upadku LaMotty.
Sport jest zatem wygodnym narzędziem dla filmowców, by przekazać za jego pomocą jakąś szerszą refleksję?
Absolutnie tak, bo sport jest w swoim założeniu… Nie wiem, jak to wyrazić – najwyższą formą człowieczeństwa? W sporcie mamy przecież do czynienia z ludźmi, którzy przekraczają własne limity, łamią ograniczenia ciała i umysłu w dążeniu do doskonałości. Nie bez powodu pewien kult sportu jest w naszej cywilizacji obecny od tysięcy lat. I twórcy filmowi wykorzystują tę mitologię, by pokazać nam miejsca, w których sportowa doskonałość styka się z jakąś ludzką niedoskonałością. A czasami wręcz złem. Spójrzmy na film z 2017 roku o słynnej łyżwiarce – „Ja, Tonya”. Ona jest świetną zawodniczką, a jednocześnie straszną osobą — i to jest w tym wszystkim ciekawe. Choć czasami sport pomaga po prostu w opowiedzeniu jakiejś bajki. No bo choćby „Rocky”, nie ukrywajmy, to jest trochę bajka o chłopaku, któremu się życie nie poukładało, ale zdołał przezwyciężyć problemy i został mistrzem pięściarstwa.
Chyba potrzebujemy takich bajek jako widzowie. Uniwersum Rocky’ego ma się dobrze, teraz w jego centrum znalazł się Adonis Creed.
No i „Creed” również jest bardzo udany, zwłaszcza pierwsza część mi się podobała. W latach 70. cud „Rocky’ego” polegał natomiast na tym, że to była strasznie pesymistyczna dekada dla Stanów Zjednoczonych. Społeczeństwo amerykańskie miało poczucie, że wszystko się kończy i to znajdowało swoje odzwierciedlenie w filmach, na ogół również pesymistycznych w swojej wymowie. „Rocky” pojawił się więc na kinowych ekranach jako znak nadziei na lepsze jutro, stanął trochę w kontrze do „Taksówkarza” i tego typu produkcji.
A poza wszystkim, ja uważam wprost, że „Rocky” to jest po prostu bardzo udany film i dowód na to, że Sylvester Stallone to uzdolniony twórca. Wiele rzeczy mu nie wyszło, ale akurat ta mu się udała. Pamiętajmy – on tę postać nie tylko zagrał, ale i ją napisał. On po prostu stworzył Rocky’ego. I jest naprawdę uroczy w tej roli. Takie duże dziecko, trochę nieporadne. Ten film ma wiele czysto bajkowych elementów – stary trener-mistrz, wymarzona dziewczyna… Takie historie się nigdy nie zestarzeją, stąd obecność na ekranach „Creeda”. Chcemy oglądać ludzi, którzy osiągają doskonałość i za to otrzymują nagrodę. To wieczna opowieść.
Happy end ujmuje filmowi sportowemu nieco głębi? Nawet pierwsza część „Rocky’ego” kończy się przegraną walką, a zakończenie pierwotnie miało być jeszcze bardziej ponure. Jak gdyby Stallone’owi zależało, żeby nie przesłodzić.
To jest słynny przykładek filmowego zwycięstwa – starcie sportowe zostaje rzeczywiście przegrane, ale Rocky Balboa wygrywa coś innego. Miłość kobiety, uwielbienie tłumu. Trzeba jednak wziąć poprawkę na to, że szybko nakręcono sequel i tam Rocky już wygrał walkę z Apollo Creedem. Wydaje mi się, że 90% filmów sportowych jednak kończy się triumfem głównego bohatera. A już na pewno jeśli mówimy o tych najbardziej znanych, amerykańskich produkcjach. Zresztą w Polsce też znamy ten schemat. Weźmy choćby film „Najlepszy” z Jakubem Gierszałem w roli triathlonisty. Mamy totalny upadek – narkomanię, ludzkie dno. A potem wydźwignięcie się i triumf. Myślę, że jako widzowie chyba się jednak podświadomie spodziewamy, że w filmie sportowym na końcu główny bohater będzie miał ten złoty medal na szyi.
Kiedy się umawialiśmy na rozmowę, powiedziałeś mi, że masz wiele ulubionych filmów sportowych. Jakie w pierwszej kolejności przyszły ci na myśl?
Bardzo lubię stosunkowo mało znaną produkcję z 1982 roku pod tytułem „Życiowy rekord”. To film z Mariel Hemingway o amerykańskich biegaczkach, bardzo mi się podobał. Boks i bieganie – to są te dwa najlepsze sporty do kina, tak mi się przynajmniej wydaje. Nie za bardzo rozumiem zasady bejsbolu, ale lubię też filmy o bejsbolistach – na przykład wspomnianą „Dumę Jankesów”. To już stara, uznana klasyka. A w XXI wieku… Na pewno bardzo mi się spodobał film o kulisach sportu, czyli „Moneyball”. Tam samego sportu tak naprawdę nie widzimy wcale, ale mamy okazję obserwować to, co się dzieje za kulisami, co również jest fascynujące. Ostatnio otrzymaliśmy też całą serię filmów tenisowych i podobał mi się choćby „Borg/McEnroe”. No i rzecz jasna „Rocky” jest w mojej ocenie świetnym filmem… Ach, wiem! W ostatnich latach najbardziej mi się podobał „Fighter” z 2010 roku z Markiem Wahlbergiem i Christianem Bale’em.
Mam wrażenie, że problematyczną kwestią w wielu filmach sportowych jest pokazanie w nich właśnie samego sportu. Fragmentu walki pięściarskiej albo jakiegoś meczu. Łatwo tu można się chyba narazić na jakąś wpadkę.
Ja jestem przykładem widza, który lubi filmy sportowe, ale ma bardzo małą wiedzę o prawdziwym sporcie, dlatego nie zawsze jestem w stanie dostrzec takie błędy, aczkolwiek też czasami umiem wyczuć, że coś w danym filmie do końca nie styka. Nie wygląda wiarygodnie, jest źle sfilmowane. Umówmy się – najlepsze filmy sportowe to właśnie takie, które zawierają najlepsze sekwencje sportu. Co jest bardzo trudne, ponieważ wymaga wielkiego wysiłku wielu osób. Aktorzy muszą się niezwykle postarać. Podobnie jak kaskaderzy, montażyści. Amerykanie są w tym akurat świetni. Czasami nawet jedna sekwencja sportowa w filmie, który nie jest sportowy, może być wartością dodaną do całości. Na przykład w „The Social Network” jest taka krótka scena regat – naprawdę świetnie sfilmowana i zmontowana pod muzyczną przeróbkę Griega. Widz oczekuje pewnego realizmu. Przypominają mi się sceny bokserskie w filmie „Za wszelką cenę” z Hilary Swank. Czuć te uderzenia i energię. W polskim kinie chyba nie mamy za dużych osiągnięć pod tym względem. To niewątpliwie jest domena Amerykanów.
Swoją drogą – „Za wszelką cenę” to doskonały przykład filmu sportowego, który porusza też inne struny. Jest to przecież opowieść o eutanazji.
Oczywiście. Jak się nad tym zastanowić – nie ma czystych filmów sportowych. Zawsze jest sport i coś. Sport i dramat psychologiczny. Sport i komedia, sport i musical. Dlatego ja nie postrzegam w ogóle filmów sportowych jako osobnego gatunku. No i nie zapominajmy również o filmach dokumentalnych, bo doskonałych dokumentów o sporcie powstało całe mnóstwo. Często były to produkcje wręcz epickie – mam tutaj na myśli głównie filmy o Igrzyskach Olimpijskich. Zaczynając od Leni Riefenstahl i filmu „Olimpiada”, opowiadającego o Igrzyskach w Berlinie z 1936 roku, przez twórczość Buda Greenspana. „16 dni chwały” o Igrzyskach Olimpijskich w Los Angeles – absolutnie genialny film. Tam się naprawdę można napatrzeć na sport.
„Wściekły byk” – film, który już się w naszej rozmowie przewinął i w sumie wcale mnie to nie dziwi, bo trudno dyskutować o sportowym kinie i nie wspomnieć o tym obrazie.
To jest film, który tak naprawdę zrewolucjonizował pokazywanie sportu na kinowych ekranach. Martin Scorsese wraz ze swoim operatorem, Michaelem Chapmanem, dołożyli wszelkich starań, żeby nakręcić takie sceny walki, jakich nikt wcześniej nie widział. Czerń i biel, oświetlenie. Przyspieszona taśma, zwolniona taśma. Montaż Thelmy Schoonmaker. To są sceny, które do dzisiaj uchodzą za absolutne majstersztyki filmowej roboty i myślę, że wszystkie późniejsze filmy bokserskie musiały się przynajmniej w jakiś sposób odnieść do „Wściekłego byka”. Nie dało się filmować sportu – zwłaszcza pięściarstwa – tak samo, jak przed premierą tego filmu.
To najlepsza rola Roberta De Niro?
Ja akurat jestem team „Taksówkarz”. W ogóle zastanawiam się, czy sami sportowy powinni lubić „Wściekłego byka”, bo to jest tak naprawdę film o tym, że człowiek na arenie sportowej się na wielu płaszczyznach wyniszcza. I robi to z premedytacją. Jake LaMotta nie jest przykładem bohatera, któremu sport, w tym przypadku boks, zapewnił osobiste wybawienie. Wręcz przeciwnie.
Martwisz się dziś o kino? Pytam naturalnie w kontekście pandemii i lockdownów.
Martwię się o kina – fizyczne miejsca. Boję się, że wiele z nich tego kryzysu nie przetrwa. O filmy się natomiast nie martwię zupełnie. Nawet w trakcie pandemii kręci się sporo, produkcja nie ustała. Zdecydowanie bardziej niepokoi mnie to, jakie będą nowe formy dystrybucji filmów. Kto za to zapłaci, kto wyginie. Wydaje mi się, że wyginą właśnie kina. Wiele z nich przepadnie. Choć z drugiej strony – kto wie? Nie chcę się mądrzyć, bo to w dużej mierze wróżenie z fusów. Jedno wiemy jednak na pewno – ludzie w trakcie pandemii nie przestali oglądać filmów. Oglądają ich nawet trochę więcej niż kiedyś. A skoro ludzie chcą filmy oglądać, to producenci będą je robić.
Co jest dzisiaj największą bolączką dla twórców kinowych? Pomijając kwestie finansowe i konieczność zachowywania reżimu sanitarnego na planie.
To, że świat się strasznie szybko zmienia i my tego do końca nie rozumiemy. Trochę się tego nawet boimy. Teraz nie wiadomo – opowiadać te same historie co zawsze, czy może jednak szukać nowych punktów odniesienia? Mam wrażenie, że świat z dzisiaj to nie jest ten sam świat, co przed rokiem. Świat sprzed roku to nie jest świat sprzed pięciu lat. Z kolei świat sprzed pięciu lat nie ma zupełnie nic wspólnego ze światem sprzed 25 lat, który ja jeszcze całkiem nieźle pamiętam. Nie wiem, ile już tych rewolucji przeżyliśmy w ostatnich dekadach, ale na pewno dużo. I to jest kłopot dla producentów, którzy nie są pewni, co ludzie właściwie chcą oglądać. Jaki problem jest dla nich teraz najważniejszy, jakie dylematy przedstawione w filmie chwycą? Nie ma zbyt wielu filmów o naszym „tu i teraz”. Właśnie dlatego, że do końca go nie rozumiemy, że coś nam umyka.
Nadciąga nawałnica filmów pandemicznych?
Mam nadzieję, że nie. Zresztą te, które wyszły, zdecydowanie nie są dobre. W ogóle ludzie chyba nie będą chcieli oglądać pandemii na kinowym ekranie, przynajmniej jeszcze nie w najbliższym czasie. Skoro mamy ją za oknem i wszędzie wokół nas, to po co jeszcze w kinie? Zresztą już od dawna na przykład filmy Marvela zapewniają nam ucieczkę od szarej rzeczywistości.
Zgadzasz się z krytyką filmów Marvela? Światową dyskusję na ich temat rozpętał Martin Scorsese, a w Polsce o filmach superbohaterskich ostro się też wypowiadał Krzysztof Zanussi.
Zgadzam się raczej ze Scorsesem niż z Zanussim. Na pewno nie będę nikogo potępiał czy ścigał za to, że podobają mu się filmy Marvela. Nie jestem ich przeciwnikiem. Niektóre z nich są przecież naprawdę bardzo fajne. Mnie się na przykład podobał „Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów”. Ale ja zawsze oceniam pod kątem tego, jak ten konkretny film jest zrobiony i opowiedziany, bo uniwersum Marvela samo w sobie mało mnie interesuje. No i dostrzegam, że niektóre z tych filmów są po prostu wykonane słabo, strasznie się dłużą. Nie mam wtedy siły na nich wysiedzieć. A ze Scorsesem zgadzam się o tyle, że rzeczywiście te filmy zdominowały współczesny rynek. Wielu młodych ludzi pewnie nawet już nie dostrzega, że istnieje cokolwiek poza filmami Marvela — że istnieje jakiś inny filmowy język, inne uniwersum.
Kino dzisiaj nie koncentruje się trochę za bardzo na kontynuacjach, sentymentalnych powrotach, remake’ach i tak dalej? Krótko mówiąc – czy producenci nie serwują nam zbyt wielu odgrzewanych kotletów?
To się zaczęło już dawno! Pierwsza dekada takiego filmowego recyklingu to lata 80. A teraz recyklingujemy to, co już wcześniej zrecyklingowano. I rzeczywiście trochę mi brakuje prawdziwie oryginalnej myśli twórczej. W przywołanych przez nas filmach Marvela często już przed seansem jesteśmy w stanie mniej więcej nakreślić sobie w głowie schemat całej opowieści. To samo z kolejnymi odsłonami „Gwiezdnych Wojen”. Dawno nie było na przykład filmu akcji, który pokazałby coś rzeczywiście nowego i oryginalnego. Tak jak choćby „Ciche miejsce” z 2018 roku, gdzie mamy do czynienia z potworami przyciąganymi przez hałas, a cały film rozgrywa się niemalże bezgłośnie. To było faktycznie oryginalne i ciekawe. Lubię takie nowe, świeże pomysły, bo ich jest dziś niewiele.
Który twórca kinowy potrafi cię dziś zaskoczyć?
Myślę, że takim reżyserem na pewno jest Carlos Reygadas – Meksykanin, wieczny poszukiwacz, eksperymentator. On robi bardzo odważne rzeczy. Jego film „Nasz czas” faktycznie mnie zaskoczył. Aczkolwiek w gruncie rzeczy mnie wystarczy w kinie to, by ktoś z talentem zrobił coś od początku do końca przygotowanego i dopracowanego. To może być naiwna komedia romantyczna, ale jeśli jest zrobiona starannie, to oglądam ją z przyjemnością. Nie cierpię, gdy ktoś traktuje widza jak idiotę. W gruncie rzeczy – okłamując go. To mnie odrzuca.
Trzeba też zaznaczyć, że kino nie może być tylko do zabawy. Powstaje oczywiście mnóstwo takich rozrywkowych produkcji i one często są wspaniałe, ale na nich kino nie może się kończyć. Ważna w kinie jest też ciągła cyrkulacja wartości. Strasznie konserwatywnie to zabrzmiało, ale tak właśnie jest. Wartości to jest coś, co pozwala nam działać. Na wielu płaszczyznach. Na przykład uznajemy, że sprawność fizyczna jest wartością – działamy nad poprawą swojej kondycji. Szczególnie cenne są zatem filmy, które coś w nas głęboko poruszają. Dotykają jakiejś wartości. Wtedy po seansie możemy pomyśleć: „Obejrzałem właśnie coś ważnego. Ten film powiedział coś, co jest mi bliskie”. Takich filmów jest dzisiaj na szczęście wiele i przebijają się, niekiedy są szeroko dyskutowane. „Parasite”, „Nomadland”. W Polsce na przykład „Boże Ciało”. To są filmy niełatwe, poruszające skomplikowane zagadnienia. Ale ludzie je oglądają, chcą o nich później rozmawiać. Odnajdują się w tym. Widz lubi być traktowany poważnie.
Podzielasz takie opinie – jako konsultant scenariuszowy – że w Polsce jest za mało dobrych, odważnych, przełomowych scenariuszy?
Przydałoby się więcej. W Polsce bardzo trudno jest zadebiutować scenariuszowo. Nigdzie to nie jest łatwe, ale u nas droga dla scenarzystów jest naprawdę długa i ciężka. Rynek jest zdominowany przez producentów, którzy chcą robić takie filmy, które na pewno się sprzedadzą. Które oni sami już umieją robić. Mało kto decyduje się na przetarcie jakiegoś szlaku, wszyscy chodzą po wydeptanych ścieżkach. Od czasu do czasu pojawia się oczywiście jakiś producent, który zaryzykuje. I wtedy powstają takie filmy jak „Ostatnia rodzina” – rzeczywiście bardzo oryginalna produkcja. Ale to wyjątek. Takie filmy zdarzają się u nas stosunkowo rzadko.
Ostatnio zaczynają się w Polsce nieśmiało rozpychać filmy gatunkowe.
Nie wszyscy się ze mną zgodzili, ale wielkim sukcesem jest jak dla mnie film „Wszyscy moi przyjaciele nie żyją” Jana Belcla. Trochę horror, trochę makabra. Znakomicie zrobiona komedia dla nastolatków. U nas reżyserzy w głębi duszy bardzo chcą robić filmy gatunkowe, tylko że brakuje w Polsce odpowiedniego know-how. Nie robiło się tego przez całe dziesięciolecia. Producenci trochę się boją, decydenci także. Środowisko filmowe nieustannie marzy zatem o takich filmach, ale nie zawsze się to udaje. A chcielibyśmy być jak Ameryka, robić amerykańskie kino. Zresztą, kto by nie chciał?
Stać nas na to?
Na pewne rzeczy oczywiście nie. Budżet polskiego filmu nigdy nie będzie wynosił 100 milionów dolarów. Najdroższe, najbardziej ekstrawaganckie polskie filmy miały budżet na poziomie 30 milionów. Złotych! Siła kapitału to jest coś realnego, a u nas z tym kapitałem bywa licho. Ale możemy robić małe filmy, które będą ciekawie zrealizowane i w ten sposób się obronią. Celujmy w tego rodzaju produkcje.
Fenomen popularności filmów Patryka Vegi cię oburza?
W ogóle nie. Patryk Vega chce robić takie filmy, ludzie chcą je oglądać – to jest OK. Zresztą ja sam niektóre filmy Vegi bardzo lubię. One mają w sobie jakąś energię.
Na przykład?
„Botoks”. Bardzo dobrze się bawiłem w kinie, na wypełnionym po brzegi seansie! Ludzie wokół mnie wręcz wyli ze śmiechu, ja też się często śmiałem. Vega po prostu łamie pewne reguły. Przychodzi do eleganckiej restauracji, ale nie po to, żeby zjeść wykwintne danie, tylko wielkiego hamburgera — i popić go szampanem za tysiaka. Bo tak mu smakuje. No i ma do tego pełne prawo, zwłaszcza, że robi to za prywatne pieniądze. A ludzie to lubią. Oczywiście niektóre z jego filmów totalnie przekraczają masę krytyczną bluzgów i kiczu. Jednak mimo wszystko się cieszę, że mamy w Polsce takiego Vegę. On przynajmniej sprawia, że zawsze coś się dzieje. Nie można się z nim nudzić. Dlatego nie wpisuję się w narzekania na jego filmy.
Nie mógłbym o to nie zapytać – nadchodzi 93. ceremonia wręczenia Oscarów. Masz swoich faworytów? Bank z nominacjami rozbił „Mank”, który chyba nieszczególnie przypadł ci do gustu.
Po raz pierwszy mam taki rok, że nie widziałem wszystkich filmów nominowanych do Oscara, więc trudno mi się wypowiadać. Po prostu w wyniku pandemii nie wszystkie były dostępne w Polsce. Na razie najwięcej przesłanek wskazuje na to, że faworytem do nagrody za najlepszy film jest „Nomadland”. Z większości spekulacji i obliczeń tak wynika. Jeżeli zwycięży „Mank”, to będzie tragedia. Rozumiem, że musieli mu dać sporo nominacji – to w końcu film o „Obywatelu Kanie”, zrobiony przez Finchera. No i film wizualnie jest bardzo piękny. Trzeba było go w jakiś sposób uhonorować. Ale najlepszy film…? Oby nie.
O twoim podcaście chciałem też na koniec porozmawiać. Jak to jest, że człowiek, którego przez lata w mediach przedstawiano jako krytyka filmowego, a dopiero po przecinku wyliczano jego kolejne działalności, tworzy podcast właściwie pozbawiony ocen i opinii?
Ja już się nakrytykowałem! Bardzo wiele lat pisałem, oceniałem i trochę się tym zmęczyłem. Poza tym, w mediach społecznościowych codziennie miliony ludzi wszystko oceniają. Zastanowiłem się zatem nad tym, czy chcę dorzucać kolejną ocenę do tego miliona pozostałych. I doszedłem do wniosku, że nie chcę. Dlatego zmieniłem profil. SpoilerMaster jest podcastem, gdzie nie tyle oceniam filmy, co opowiadam o nich. O ich historii, o kontekstach ich powstania. Staram się wnosić tym podcastem czysto merytoryczną jakość. Zwyczajnie zmęczyłem się ocenami. W sporcie jest tak, przynajmniej w niektórych dyscyplinach, że oceny są bliskie obiektywizmu. Możemy zmierzyć, kto biega najszybciej i jemu wręczyć medal. To jest wielka zaleta. A w kinie oceny muszą być subiektywne. Przesyciłem się tym. Teraz staram się robić taki – powiedziałbym – „podcast białkowy”. Gdzie nie ma tego tłuszczyku ocen. To wszystko staram się wyciąć, a pozostawić zawartość merytoryczną. I niech mój słuchacz zrobi z tą wiedzą co chce. Może obejrzeć dany film, może zgłębić twórczość reżysera bądź scenarzysty. Poszukać czegoś dalej, więcej.
Jakiś film sportowy, który nadaje się do takiego głębszego omówienia?
Dobre pytanie. Na pewno zrobię odcinek o „Rockym”. To na sto procent, ale już teraz wiem, że przygotowania będą niezwykle czasochłonne, bo trzeba będzie opowiedzieć najpierw o kluczowych filmach bokserskich z dawnych lat, a zanim ja je jeszcze raz obejrzę, to z pewnością chwila minie. No i niewątpliwie „Wściekły byk”, a także „Pole marzeń”. Film mniej znany w Polsce, ale niezwykle popularny w Ameryce. Trochę magiczna opowieść o bejsbolu.
A masz jakiegoś sportowca, którego historię chciałbyś koniecznie zobaczyć w kinie?
Tu mnie zastrzeliłeś. Pamiętaj, że rozmawiasz ze sportowym ignorantem. Ja o ciekawych sportowych historiach dowiaduję z filmów, a nie odwrotnie.
rozmawiał MICHAŁ KOŁKOWSKI
fot. NewsPix.pl / stowarzyszenie FILMFORUM