Jeśli Włodzimierz Gąsior przyszedł dać Stali szczęście – a tak mówił w Weszłopolskich prezes Jacek Klimek – to… trochę nie wyszło. Ba! Jeśli bierzemy pod uwagę tylko ten aspekt, obejrzeliśmy dzisiaj jeden z najbardziej pechowych meczów mielczan w sezonie. Typowa Stal – w pełnej krasie.
Mamy pewien pomysł dla Canal+. Jeśli Stal spadnie z Ekstraklasy, zróbcie – prosimy! – kompilację wszystkich niewykorzystanych przez nią sytuacji i zaproście nas któregoś wieczoru na długi, kilkugodzinny seans. Kupimy piwko, zrobimy popcorn i będziemy delektować się takimi sytuacjami, jakie oglądaliśmy dziś, głównie za sprawą Matrasa.
Czy Stal grała dobrze? No tak. Za Leszka Ojrzyńskiego zdarzały się Stali dokładnie takie same mecze – fajna, odważna gra, kreowanie sytuacji i partaczenie ich na tysiąc różnych sposobów. Zagłębie długimi fragmentami stanowiło tło. Zresztą – i w Zagłębiu niewiele rzeczy się kleiło. „Miedziowi” mieli wszystko, by stać się drużyną, której o coś chodzi, chce grać ciekawą, ofensywną piłkę. Takie mecze jak ten utwierdzają nas w przekonaniu, że ten projekt niespecjalnie się rozwija.
Matras zmarnował dzisiaj dwie niebywałe patelnie. Najpierw po rzucie rożnym zagubił się Oko – nie potrafił przerwać akcji i pozwolił na to, by jego rywal oddał strzał z trzeciego metra. I Matras z tego właśnie TRZECIEGO METRA trafił w POPRZECZKĘ. Uznał, że chce lobować Hładuna, co pomysłem samym w sobie było dobrym, no ale… w poprzeczkę?! Ta sytuacja będzie mu się śniła po nocach.
Ale także i kolejna, gdy znów – w podobnych okolicznościach – uderzał z trzeciego metra. Ponownie zamieszanie wzięło się z rzutu rożnego, tym razem zgrywał Zjawiński, a Matras – sytuacyjnie – przeciął piłkę w stronę bramki. Tym razem uderzył celnie, natomiast duże brawa należą się Hładunowi – miał bardzo mało czasu na reakcję i zaprezentował wzorowy refleks. Patelnię miał także Zjawiński, który dostał piłkę od Getingera na jakiś czwarty mecz. Posłał piłkę w agrest.
Była kontra wyprowadzana w dwóch, przy której zabrakło ostatniego podania. Był soczysty strzał Kolewa po rogu, strasznie niecelny, ale jednocześnie ze świetnej pozycji. Były próby Tomasiewicza z dystansu. Były rozpaczliwe wręcz wrzutki czy strzały Getingera. Przełożyło się to na zero bramek Stali Mielec.
Strzelało za to Zagłębie, które po prostu korzystało z prezentów. Pierwszy? Żubrowski – trochę w stylu Drazicia z formą – zaczął iść na pewniaka przed siebie w polu karnym, Kolew chciał mu wyłuskać piłkę, lecz trafił w nogę. Oczywista jedenastka, którą na gola pewnie zamienił Starzyński. Drugi gol? Wygrana przebitka Podlińskiego, po której robi się w środku pola ogromna luka, a Czorbadzijski na domiar złego łamie linię spalonego. Szybka, prostopadła piłka od Starzyńskiego do Szysza, sam na sam, pewne wykończenie.
Ozdobą meczu będzie akcja z doliczonego czasu gry, w której Baszkirow znalazł się sam na sam. Mieliśmy tam wszystko, po co fan Ekstraklasy odpala telewizor w niedzielę o 12:30:
- obrońca (Mateusz Żyro) uznał, że będzie się kiwał na 30 metrze,
- stracił piłkę,
- przejął ją Baszkirow, który popędził w stronę bramki,
- na drodze mógłby stanąć Flis, lecz jednak poślizgnął się i upadł na twarz,
- Baszkirow mija więc leżącego rywala i ma przed sobą tylko bramkarza, który kładzie się na glebę,
- zamierza sam wykończyć tę akcję i strzela kilka metrów nad bramką.
Piękne, naprawdę piękne. Stal po raz kolejny pokazała dziś, że nie potrzeba jej trenera. Potrzeba jej ludzi, którzy potrafią trafić w metalowy prostokąt.
Fot. FotoPyK