Stomil – Widzew. Komentator Polsatu w przerwie stwierdza, że pewnie ciężko się ten mecz ogląda, bo kamera zaparowała na deszczu i widoczność nie jest najlepsza. Ale największym problemem tego meczu nie była zaparowana kamera. Bo tamto zdanie można było zakończyć przed przecinkiem i nadal byłoby prawdziwe. Krótko mówiąc – jakoś nas to widowisko nie porwało. I niestety dla Stomilu nie jest to pierwszy raz, kiedy w ten sposób reagujemy na ich mecze.
Mamy wrażenie, że ekipa z Olsztyna to taki wampir energetyczny 1. ligi. Na palcach jednej ręki policzymy ciekawe, porywające spotkania Stomilu w ostatnich latach. Wiosną niby błysnął Adrian Szczutowski, niby był nawet gol po centrostrzale, ale generalnie – kicha. Wpływ na to ma pewnie kilka czynników.
- Godzina – aż 9 z 20 meczów Stomil grał albo o 12.30 czy 12.40, albo o 13, a to jednak mało piłkarska pora
- Otoczenie – no perłą architektury obiekt w Olsztynie nie jest (i hotel za trybuną też)
- Gra Stomilu – gegenpressingu u nich nie zobaczysz, ale też Adama Majewskiego nie obwiniamy, bo wykonawców to on nie ma
A że na Widzew wypadł jeszcze Maciej Spychała, jeden z niewielu gości, którzy potrafią rozruszać spotkania olsztynian, czy to jakimś ciekawym rozegraniem, czy wrzutką ze stałego fragmentu gry, to jakoś nie paliliśmy się na myśl o tym starciu.
45 minut przysypiania
I chyba nie zdziwicie się, jak powiemy wam, że nic nas nie zaskoczyło. Stomil stworzył sobie jedną niezłą sytuację, kiedy pomylił się Wojciech Łuczak. Nieco mniej groźny był z kolei strzał Kokiego Hinokio. I to wszystko, co mamy do odnotowania, jeśli chodzi o postawę gospodarzy w pierwszych 45 minutach. Wyglądało to trochę jak typowy sparing włoskiego zespołu z jakimś rywalem z niższej ligi, w którym trenerzy chcą przećwiczyć schematy i pomysły. Bo Widzew bez dwóch zdań przeważał, prowadził grę i szukał okazji.
Ale niestety – i dla łodzian i dla nas, bo jakikolwiek gol na pewno ożywiłby to spotkanie – nie za bardzo je znajdował. Był strzał Przemysława Kity, który na słupek zbił Michał Leszczyński. Był dobry strzał Bartłomieja Poczobuta. I tyle z konkretów, bo kiedy trzeba było finalizować akcje, Widzewowi czegoś brakowało. Przeważnie dokładności. I jak marudzimy na mecze Stomilu, to w tym miejscu trzeba nadmienić, że nie jest przypadkiem, iż łodzianie od końcówki września nie wygrali na wyjeździe. Co więcej – był to mecz w Łodzi, tyle że Widzew przejął od Jastrzębia rolę gospodarza.
To by było na tyle, jeśli chodzi o pierwszą połowę.
Ameyaw promykiem nadziei
Nie martwcie się jednak, bo była jeszcze druga. I początkowo przecieraliśmy oczy ze zdumienia, bo pierwsze 10 minut to było to, na co czekaliśmy. Stomil szarpnął, oddał bardzo groźny strzał. Zablokowany, ale jednak – była to okazja bramkowa, bo piłka minęła słupek o centymetry. Z kolei Widzew napędzał Michael Ameyaw, jeden z lepszych piłkarzy łodzian w rundzie wiosennej. Młodzieżowiec, który ma już na koncie 50 występów dla Widzewa, w końcu przekuwa zdobyte doświadczenie w liczby. Konkretniej w:
- Gola w derbach
- Bramkę ze Stomilem
Drugie trafienie Ameyawa wiosną to przytomność i wyczucie. Po wrzutce z boku boiska niepewnie interweniował Michał Leszczyński, piłka wypadła mu z rąk, a skrzydłowy dopadł do niej jako pierwszy, posyłając ją do siatki. Wreszcie coś się w Olsztynie zadziało. Ale marne były nasze nadzieje – mecz wcale się nie ożywił, wręcz przeciwnie. W zasadzie zdechł zupełnie, trochę jak akcja Pawła Tomczyka, który w końcówce spotkania mógł wybiec na sam na sam, ale koncertowo to spartolił.
O tym, co latało w stronę obydwu bramek szkoda się rozpisywać. Może poza jednym strzałem Tanżyny, który faktycznie mógł napędzić strachu Stomilowi.
MOŻE.
***
Po takim meczu balibyśmy się spojrzeć w statystykę „efektywny czas gry”. Ale dobra, szukajmy pozytywów. Przynajmniej po 180 minutach bez bramek w Tychach i Łodzi zobaczyliśmy chociaż jednego gola.
Dzięki pierwsza ligo, do zobaczenia za tydzień.
Stomil Olsztyn – Widzew Łódź 0:1
Ameyaw 54′
fot. pixabay