Patrząc na aktualną pozycję Tottenhamu w Premier League, można zachodzić w głowę, jakim cudem ten klub liderował tabeli. Cuda były właściwie dwa: Harry Kane i Heung-min Son. Gdy jednak rywale rozczytali Spurs, a sam Jose Mourinho nie potrafił wskrzesić w nich iskry zwycięstwa, londyńczycy zaczęli spadać. Aż do teraz.
Jeżeli weźmiemy pod uwagę ostatnich dziesięć meczów we wszystkich rozgrywkach, okaże się, że podopieczni Portugalczyka przegrali zaledwie trzy razy. W Pucharze Anglii z Evertonem i w lidze z niezniszczalnym Manchesterem City. Jedyna dotkliwa porażka to mecz z West Hamem United, który może zadecydować nawet o bytności jednych w przyszłej edycji Ligi Mistrzów. Poza tym? Same zwycięstwa:
- 8:1 w dwumeczu z Wolfsbergerem
- 4:0 z Burnley
- 1:0 z Fulham
- 4:1 z Crystal Palace
- 2:0 z WBA
- 2:0 z Dinamem Zagrzeb
Jasne, są to ekipy, które w Premier League chcą się po prostu utrzymać oraz ekipy, które na europejskim rynku znaczą wyraźnie mniej niż Tottenham. Nie zmienia to jednak faktu, że w końcu udało się im wrócić na dobre tory. Przecież przed kilkoma tygodniami potrafili ulec Brighton, zaś wymienione wyżej Fulham wywalczyło remis, chociaż powinno cały mecz wygrać.
Mourinho i jego drużyna mieli problem. Nadal pewnie go mają, wszak dopiero mecz z Arsenalem będzie jakąkolwiek poważną weryfikacją powrotu Spurs do naprawdę wysokiej formy, ale udaje się go utrzymać pod sporą warstwą pudru. Co ważne dla kibiców klubu z Londynu, a także samego szkoleniowca, dużą cegiełkę do tego dołożył Gareth Bale.
Gość, który miał przecież zbliżać się do końca kariery.
W końcu, w końcu, w końcu
Tak jak wypożyczenie do West Hamu United miało obudzić smoka w Lingardzie, tak wypożyczenie do Tottenhamu miało obudzić Garetha Bale’a. Jednakże w czasie, gdy Anglik rozkręcał się w drużynie Davida Moyesa na dobre i notował imponujący debiut z Aston Villą, Walijczyk był bliski powrotu do Madrytu i… odwieszenia butów na kołek.
Niewielka liczba minut, narzekania ze strony Mourinho i słaba forma. Przepis na mieszankę wybuchową, a według agenta 31-latka wystarczający powód, by rozważać zakończenie kariery. Przedstawiciel Bale’a stwierdził, że ten zarobił już wystarczająco dużo i może zawijać manatki z piłkarskiego przemysłu. Nie jest on mu do niczego potrzebny, zaś relatywnie niska liczba okazji do gry, tylko zdawała się to podkreślać.
I faktycznie, aż do lutego 2021 roku, Walijczyk miał na koncie jedną bramkę w Premier League, zdobytą przeciwko Brighton. Podobnie w Lidze Europy, gdy trafił przeciwko LASK. Asyst? Zero. Co za tym idzie – pożytku dla Tottenhamu równie niedużo. Nawet wobec kontuzji Harry’ego Kane’a, Mourinho nie chciał rozważać Bale’a jako chwilowego zastępstwa. Nie chciał nawet wystawiać piłkarza ściągniętego prosto z madryckiego nieba. 31-latek po prostu egzystował w Londynie i powoli stawał się bohaterem zestawień traktujących o najsmutniejszych powrotach do swoich ukochanych klubów.
A potem przydarzyło się Wolfsberger.
Bale był po prostu najlepszy na boisku. Ktoś powie, że świetnie zagrał z ekipą z Austrii i nie jest to żaden wyznacznik. Bzdura. To samo Wolfsberger zdołało przecież wyjść z grupy z Feyenoordem oraz Dynamem Moskwa. To samo Wolfsberger rozbiło Borussię Monchengladbach oraz dwukrotnie zremisowało z AS Romą. Teraz zostali rozjechani przez wracającego do żywych Garetha Bale’a.
Walijczyk zanotował asystę i strzelił pięknej urody gola, który przywoływał ducha jego wcześniejszych występów, ale nie imponował tylko pod tym względem. Schodził bardzo głęboko do rozgrania, często uruchamiając w ten sposób Doherty’ego, grającego na prawej stronie obrony. W ten sposób wielokrotnie zaskoczyli gospodarzy, którzy musieli czuć się nieco przytłoczeni tempem, które narzucił Walijczyk. Poza notorycznym pozostawaniem pod grą oraz straszeniem podaniami w pole karne, Bale zaciekle walczył o piłkę. To obrazek, którego nie widzieliśmy w jego wykonaniu od kilku lat.
Gdy trafił do siatki na 2:0, na jego twarzy pojawił się wyraźny uśmiech zadowolenia. W końcu z samego siebie, w końcu pojawiło się światełko w tunelu, który teraz Jose Mourinho drąży, by wydobyć z 31-latka wszystko, co najlepsze.
Seria, jakiej nie było od lat
Wydaje się, że duet jest na dobrej drodze, by to osiągnąć. Od spotkania z Austriakami, Bale zaliczył tylko jeden występ w wyjściowym składzie, w którym nie miał bezpośrednio wkładu w końcowy wynik. Poza meczem z Fulham, jego seria jest naprawdę imponująca:
- WHU – asysta
- Burnley – dwa gole i asysta
- Crystal Palace – dwa gole
Do tego dołożył jeszcze jedno trafienie z Wolfsberger, gdzie grał tylko przez 21 minut. Koniec końców w tym sezonie ma już 10 goli, czyli tyle samo, ile Vinicius Junior, Marco Asensio, Eden Hazard oraz Rodrygo. Łącznie.
Gdy Bale dwukrotnie trafił do siatki Guaity, stało się coś, o co żaden fan Realu Madryt nawet się nie podejrzewał. Część kibiców Królewskich zaczęła po prostu za Walijczykiem tęsknić. Błyszczał niemal w każdym z ostatnich sześciu spotkań Tottenhamu, dawał nowe rozwiązania w ataku, co pozwoliło wrócić do formy Sonowi i Kane’owi. Dobrze spisywał się nie tylko pod bramką rywala, ale na całej przestrzeni boiska, wywierając nieustanną presję na obrońców rywala. W końcu biegał tak, jakby znowu grał finał Ligi Mistrzów przeciwko Juventusowi.
Współpraca z Jose Mourinho może mieć czasami bardzo gorzki posmak. Portugalczyk krytykował już Bale’a za posty pojawiające się na jego Instagramie, które sugerowały, że Walijczyk jest gotowy do gry. Zdaniem trenera Spurs nie był. Teraz jednak, również na twarzy legendarnego szkoleniowca pojawił się szeroki uśmiech. Zdołał jakoś dogadać się z 31-letnim zawodnikiem, dotarł do jego psychiki, a na boisku zapewnił mu jedną z tych rzeczy, których Bale zawsze łapczywie potrzebował – swobodę.
GARETH BALE ZDOBĘDZIE BRAMKĘ W DERBACH LONDYNU? KURS: 3,35 W SUPERBET!
To już nie jest golfista, który do Londynu przybył na przedłużony urlop. To pełnoprawny piłkarz, który wrócił do pełni formy – zupełnie przypadkowo – akurat wtedy, gdy w Realu Madryt zapadła decyzja o tym, że Zinedine Zidane pozostanie w klubie także na kolejny sezon.
Rzecz jasna do Tottenhamu to żadne zmartwienie. Dalsza praca Francuza na Santiago Bernabeu przybliża Walijczyka do pozostania w barwach Spurs i patrząc na ostatnią dyspozycję Bale’a, nikt nie będzie na to narzekał. W ostatnich trzech meczach zdobył więcej bramek, niż przez ostatnie dwa lata (!) w szeregach Królewskich.
Swingująca dysproporcja
Walijczyk ma tym sezonie udział przy bramce średnio co 90 minut. W dzisiejszych derbach Londynu istnieje szansa na wyśrubowanie wyniku, tym bardziej, jeśli przyjrzymy się grze Arsenalu. W tym klubie nigdy nie może być spokojnie. Jak Arsenal radził sobie bardzo dobrze w defensywie na starcie rozgrywek, to wyglądał żałośnie pod względem strzeleckim. Jak Arsenal zaczął teraz zdobywać bramki, to kompletnie zapomniał o ochronie swojej. I tak się żyje na tym The Emirates.
Spójrzmy tylko na ich dwa ostatnie mecze. Najpierw zremisowali 1:1 z Burnley, zaś później pokonali Olympiakos 3:1. Ktoś mógłby powiedzieć: słodko-gorzko. No nie do końca, bo patrząc na liczbę błędów popełnianych przez zawodników Artety, bliżej temu do gorzko-gorzko.
The Clarets powinni swoje spotkanie przegrać – to dość jasne. VAR podjął kilka kontrowersyjnych (co za zaskoczenie!) decyzji, zaś w samej końcówce piłkarze z Lodnynu dwukrotnie obili obramowanie bramki Nicka Pope’a. Skończyło się jednak na remisie, w dużej mierze przez ich nieodpowiedzialność w defensywie. Nie da się bowiem inaczej określić zachowania Leno i Xhaki, którzy ochoczo zaczęli klepać w polu karnym, gdzie nagle znalazło się trzech graczy Burnley. Koniec końców Szwajcar kopnął piłką prosto w udo Wooda i futbolówka wpadła do siatki.
Kosztowny błąd. Co więcej – nie jedyny w ciągu ostatnich dni.
Czwartkowe igranie z emocjami
Niemalże równą lekkomyślnością wykazał się w czwartek Martin Odegaard. Zanim bowiem Norweg wbił Olympiakosowi pięknego gola, wrzucił swoich kolegów na minę.
Wypożyczony z Realu Madryt piłkarz postanowił wycofać piłkę w okolice swojego pola karnego. Zrobił to jednak w tak niedokładny sposób, że podanie trafiło wprost pod nogi Brumy. Skrzydłowy Greków wpadł w pole karne i tylko jego kiepskie uderzenie i niechęć do oddania piłki, sprawiły, że Arsenal zdołał się wywinąć.
TOTTENHAM UPORA SIĘ Z ARSENALEM? KURS: 2,89 W EWINNER!
Na tym nie był koniec, bo przy wyniku 1:0 dla Kanonierów, swój popisowy numer odstawił David Luiz. Brazylijczyk mógł zrobić wszystko – wybić piłkę na aut, rzut rożny, kopnąć z całej siły do lewego obrońcy. Zamiast tego wybrał krótkie podanie do Leno wzdłuż pola karnego. Jak nietrudno się domyślić – przechwycił je pomocnik Olympiakosu. Masouras zachował się jednak katastrofalnie i mając niemieckiego bramkarza na ziemi, huknął wysoko ponad poprzeczkę.
Nie zmieniło to nastawienia kibiców Arsenalu – zawodnicy ich ukochanego klubu popełnili drugi zatrważający błąd w ciągu kilkunastu minut. Gdyby na miejscu Brumy lub Masourasa był Kane, Son, czy też Bale, Kanonierzy spokojnie straciliby dwie bramki.
Koniec końców stracili tylko jednego, ale – jakże by inaczej – po niewymuszonym błędzie. Ceballos z pełną ignorancją pozwolił sobie na odebranie piłki przed polem karnym, ta trafiła do El Arabiego, a Marokańczyk bez zastanowienia uderzył na bramkę Arsenalu. Leno nie miał w tej sytuacji szans – sam stał zbyt wysoko w polu karnym, by zdążyć z dobrą interwencją.
W 58. minucie było 1:1, ale przybysze z Anglii prosili się o zdecydowanie większe kłopoty.
Ostatecznie wygrali i to aż dwiema bramkami, lecz na miejscu kibiców Kanonierów trudno było o promienny uśmiech. W dwóch spotkaniach przed derbami Londynu, zobaczyli zespół, który popełnia błędy na poziomie piłkarskiego przedszkola. Nie jest to dobry prognostyk.
Derby Londynu zadecydują o sezonie?
Chociaż Arsenal znajduje się idealnie w środku tabeli Premier League, zaś marzenia o mistrzostwie dla Tottenhamu odjechały w siną dal, to meczu derbowego nie można w żaden sposób zlekceważyć. Co więcej, dla obu drużyn może to być mecz, który zadecyduje o całym sezonie.
Jeśli Kanonierzy wygrają, przeskoczą (przynajmniej na moment) Aston Villę i zbliżą się na wyciągnięcie ręki do Liverpoolu. Mogą tracić jedynie pięć punktów do szóstego Evertonu, rozłożonego na miejscu, które gwarantuje europejskie puchary. Istniałaby przynajmniej iluzoryczna szansa na to, że uda się jeszcze uratować ten sezon, bowiem liczyć na to, że Arsenal wygra Ligę Europy… można, ale nie z taką postawą w defensywie.
Wygrana Tottenhamu oznaczałaby zaś, że Spurs wciąż pozostają w bardzo zażartej walce o Ligę Mistrzów. Co więcej, mogą uchodzić za jeden z tych zespołów, które mają wygodniejszą sytuację. Wywalczone trzy punkty, pchnęłyby ich w stronę Chelsea, która ma sześć punktów przewagi, ale i dwa mecze rozegrane więcej.
Derby Londynu będą też determinujące dla Garetha Bale’a. Gdyby udało mu się dzisiaj strzelić gola lub zanotować asystę, serca fanów Tottenhamu znów buchnęłyby radością, porównywalną do tej, kiedy to Walijczyk w pojedynkę jechał z Interem Mediolan w Lidze Mistrzów.
Arsenal i Tottenham nie walczą dzisiaj tylko o zwycięstwo. One walczą o szczęście.
Fot.Newspix