Być może pamiętacie mecz Lechii z Wartą z pierwszej kolejki tego sezonu. Chwaliliśmy wówczas beniaminka za to, że „fajnie wygląda” i „dochodzi do sytuacji”, ale jak przyszło co do czego, to bardziej doświadczeni koledzy po fachu – przy pomocy elementu szczęścia – podnieśli z boiska, co swoje, nie tworząc przy tym w zasadzie żadnych akcji pod bramką. Wspominamy to spotkanie, bo Lechia zrobiła dziś coś bardzo podobnego. Tylko że do kwadratu, a może nawet sześcianu.
Nie wiemy, czy Dusan Kuciak zna jakieś tajniki czarnej magii, ale dziś ewidentnie zaczarował swoją bramkę. Stal oddała 30 strzałów, z czego 11 celnych. Przełożyło się to na zerowy dorobek strzelecki. Pomysły gospodarze mieli dzisiaj trzy – atakowali Forsellem, wrzutami z autu (wykonywanymi głównie przez Fina) i rzutami rożnymi (mieli ich 15). Gdy zobaczyliśmy, że parę stoperów Lechii stanowią dziś Maloca i Tobers, odruchowo pomyśleliśmy sobie „oho, będzie ciekawie”. Aż tak źle nie było, bo obaj zaprezentowali dziś sztukę pod tytułem „byle jak, byle zablokować”.
Momentami obrona Lechii była dziś rozpaczliwa. Rzucanie się pod nogi piłkarzy Stali, blokowanie ich uderzeń w ostatnim ułamku sekundy. Koniec końców wyszło skutecznie, no ale największe piwo po tym meczu wypić powinien słowacki bramkarz. Niby każde z tych uderzeń Stali mieściło się w haśle „bramkarz musi to wyjąć”, ale jednak – mielczanie co rusz zapraszali Kuciaka do popełniania błędów, a ten za każdym razem spisywał się bez zarzutu.
Samemu Forsellowi naliczyliśmy dziś przynajmniej dziewięć uderzeń. Zresztą – o swoich planach strzeleckich poinformował nas już w trzynastej sekundzie, szybko odpalając pierwszą dzisiejszą bombę, zblokowaną przez bramkarza. Przy kilku z kolejnych pachniało golem, ale najlepszą okazję Fin miał na głowie, gdy uciekł spod krycia i nie potrafił przymierzyć. No, gdyby piłka była na nodze, pewnie nie dałby Kuciakowi prawa do interwencji. Dwa razy po zamieszaniu w polu karnym bliski szczęścia był Jankowski (raz trafił w leżącego Kuciaka, raz wybił mu piłkę w ostatniej chwili Maloca), Matras po chaosie w szesnastce obił poprzeczkę, Getinger dał ciekawego woleja, Zjawiński w ostatniej minucie zaatakował głową… Parę razy zagrożenie stworzono po powtarzalnym schemacie autu – Forsell rzuca na głowę Matarasa, ten przedłuża i robi się smród. No, tylko że nic dzisiaj z tego smrodu nie wyszło.
I trochę szkoda, bo z perspektywy sprawiedliwości dziejowej mielczanie nie zasłużyli na to, by nie podnieść z boiska ani punktu. Zwłaszcza że gola stracili w dość pechowych okolicznościach. Zaczęło się od bomby Biegańskiego sprzed pola karnego. Strączek zbił ją do boku, a jeden z obrońców wyekspediował piłkę na połowę boiska. Ta wróciła do Biegańskiego, który chciał pobawić się w angielską piłkę i również odwdzięczyć się zagraniem górą, co zresztą przyznał w wywiadzie w Canal+. Trafił tak, że… wypuścił Zwolińskiego sam na sam podaniem po ziemi. Po drodze akcję mógł (a nawet musiał) przerwa de Amo, lecz – no cóż – trochę się obciął. A sam Zwoliński okiwał bramkarza i wsadził do pustaka, wcześniej powalając Flisa (z powtórek jasno nie wynikało, czy zgodnie z przepisami, czy nie).
Swoją drogą – „Zwolak” rozegrał pierwszy mecz w tym roku, wcześniej pauzował ze względu na – jak informowała Lechia – okupione kontuzją starcie na treningu z Alomeroviciem. Wystąpił dziś na lewym skrzydle, gdzie funkcjonował mniej więcej tak, jak cała Lechia w ofensywie – dyskretnie. Flavio był odcięty od piłek, Gajos grał jak Gajos, Ceesay zgasł po dobrym spotkaniu przed tygodniem. Podobać w Lechii – poza rzecz jasna Kuciakiem – mogli się Biegański (świetna robota w środku pola) i Maloca, który przypomniał, dlaczego kiedyś był postrzegany za jednego z lepszych fachowców w lidze.
Lechia awansowała na czwarte miejsce, choć nie zasłużyła. Stal z kolei nie może wymawiać się frycowym. Drodzy mielczanie – jeśli chcecie utrzymać się w Ekstraklasie, takie mecze po prostu trzeba wygrywać. Dobre wrażenie pozostaje w Mielcu, ale za dobre wrażenie punktów nie dają.
Fot. FotoPyK