– Thierry Henry ma w sobie element niesamowitości, który jest niezbędny, żeby zostać świetnym szkoleniowcem. Ba, jestem przekonany, że szybko stanie się wyróżniającą postacią w świecie trenerów – piał z zachwytu Roberto Martinez. Były legendarny francuski piłkarz był wówczas jego asystentem w reprezentacji Belgii, zbierał liczne pochwały i coraz śmielej rozglądał się za pierwszą samodzielną robotą. Od tego czasu minęło już trochę dni, miesięcy i lat. Henry faktycznie wykorzystał pozytywną falę, na której znalazł się po udanej współpracy z Martinezem i rozpoczął pracę na własny rachunek. Efekt? Zaskakująco marny. 0.95 punktu na mecz w Monaco, 1.07 w Montrealu, obie przygody zakończone przedwcześnie, obie nieudane, obie zdecydowanie rozczarowujące. To rysy na wizerunku wielkiego snajpera. I tak, zdaje się, że można zaryzykować twierdzenie, że Thierry Henry nie zapowiada się na wielkiego trenera.
Thierry Henry – trener z Hollywood?
W połowie lutego 2021 gruchnęła wiadomość, że Thierry Henry może wrócić do Anglii, czyli miejsca, w którym odnosił swoje największe piłkarskie sukcesy, kiedy strzelał setki bramek dla Arsenalu. Angielskie media informowały, że zatrudnieniem francuskiego szkoleniowca żywo zainteresowane jest Bournemouth. W pewnym momencie autentycznie wydawało się, że to nie zwykła plotka i zaraz może wyjść z tego coś konkretnego, ale ostatecznie Wisienki postawiły na danie poważniejszej szansy Jonathanowi Woodgate’owi. Nieco to znamienne i symboliczne. Henry, choć dysponuje atutem nazwiska elektryzującego w każdym zakątku piłkarskiego świata, nie dostał pracy w Championship. I to wcale nie na rzecz doświadczonego szkoleniowca, a faceta, który trenerskie doświadczenie ma porównywalne do niego samego – Francuz prowadził swoje zespoły w 49 meczach, Anglik w 46.
– Nie róbmy sobie jaj. Thierry Henry nie ma najmniejszego pojęcia o Championship. Nie czuję tego. Do tej pory on nigdy nie udowodnił, że jego menadżerskie kwalifikacje są odpowiednio wysokie, żeby podjąć pracę na dobrym poziomie w angielskim futbolu. W tym miejscu mamy do czynienia z potencjalnym ruchem rodem z Hollywood. I wtedy, jeśli tak byłoby to tłumaczone i argumentowane, powiedziałbym, że w porządku, jak robimy filmy i produkt, to spoko, może Henry być trenerem. Trenersko to by się nie broniło – grzmiał Perry Groves, były piłkarz Arsenalu, na doniesienia o możliwości zatrudnienia 43-letniego francuskiego szkoleniowca przez Bournemouth.
Jest w tym hiperbola i przejaskrawienie, ale faktycznie Thierry Henry samodzielną pracą w Monaco i Montrealu zapracował sobie na to, żeby w dużej piłce nie być traktowanym do końca poważnie. Albo przynajmniej nie tak poważnie, jak on sam pewnie by tego sobie życzył. A przecież miało być zupełnie inaczej.
Nauczyciel
Belgowie nazywali go nauczycielem, mentorem, tutorem. Na każdym kroku podkreślali jak wielki wpływ ma na kadrę Czerwonych Diabłów, choć on sam kontrował, że przecież nie jest nawet asystentem Roberta Martineza, tylko trzecim trenerem. Na ławce też nie robił wielkiego show. Z tyłu, nieco schowany, elegancki, dystyngowany, nienarzucający się. Ubrany zazwyczaj dokładnie w ten sam sposób jak reszta sztabu – w szary albo czarny t-shirt z naszywką flagi Belgii. Ale nie można było dać się zwieść temu wrażeniu. To tylko zasłona dymna. Rola Henry’ego w tej kadrze była olbrzymia.
Roberto Martinez zakochał się w nim od razu. Nadawali na tych samych falach. Obaj wyznawali ofensywną filozofię nowoczesnego futbolu i obaj skutecznie zaszczepiali ją w zespole naszpikowanym gwiazdami. Thierry Henry budził szacunek. Sam śmiał się, że żałuje, iż żadna kamera nie zarejestrowała momentu, w którym belgijscy piłkarze zobaczyli go po raz pierwszy na żywo. Ponoć wielu z nich zamarło, wielu z nich zaczęło się śmiać, wielu z nich nie wierzyło własnym oczom. Nic dziwnego. Dla wielu z nich był idolem. To też okazało się kluczowe w zarządzaniu ego szatni.
Henry stanowił pomost między ławką trenerską a piłkarzami. Pomost niezwykle ekskluzywny, bo nie był żadnym popychadłem, żadnym uczniem, żadnym kumplem. I w jednym, i w drugim środowisku szanowano jego zdanie. Toby Alderweireld podkreślał, że wielkie znaczenie dla zrozumienia idei wielkiego turnieju, miały opowieści, które belgijskim kadrowiczom serwował właśnie Henry. Kiedy było trzeba, wskakiwał w treningowy strój i podobno wyglądał tak fenomenalnie, że zawstydzał niejedną młodą gwiazdeczkę, stojącą u progu sporej kariery i wartą już wówczas dziesiątki milionów euro. Mnóstwo czasu spędzał z Romelu Lukaku. Belgijski napastnik fascynował się tym, jak bardzo Henry zakręcony jest na punkcie futbolu.
– Jestem szalony. Pochłaniam mecze przez cały dzień, dwadzieścia cztery godziny na dobę, ale kurde, Henry ogląda jeszcze więcej ode mnie. Pytałem go, czy widział spotkanie Fortuny Dusseldorf, a on odpowiadał, że widział i zaczynaliśmy dyskusję – zachwycał się Lukaku.
Rozmowy przenosili na murawę. Lukaku był pojętnym uczniem. Twierdzi, że od Henry’ego nauczył się bardzo dużo, że zwyczajnie stał się lepszym napastnikiem. Na tej współpracy korzystali wszyscy. Po Mundialu coraz więcej mówiło się o tym, że to już czas, żeby Henry podjął samodzielną pracę. Dominowały kierunki angielskie i francuskie. Najpierw wydawało się, że obejmie Aston Villa, potem, że jednak Bordeaux. Pierwszy temat okazał się mrzonką. Drugi upadł, kiedy okazało się, że Francuz nie chce pracować w klubie niestabilnym finansowo.
Nauczyciel oblewa egzamin
Padło na Monaco. Po dziewiętnastu latach wracał do miejsca, w którym stawiał pierwsze kroki w seniorskiej piłce i z którego wypłynął na szersze wody. Zespół przejmował w fatalnym momencie. Monakijska ekipa po dziewięciu kolejkach Ligue 1 miała na koncie zaledwie sześć punktów i zajmowała miejsce w strefie spadkowej. W grupie Ligi Mistrzów zdążyła już zaliczyć porażki z Atletico i BVB, oznaczające, że w praktyce szczytem marzeń będzie wyprzedzenie Club Brugge i zagranie wiosną w Lidze Europy. Thierry Henry miał być strażakiem. Oj, wróć, wcale nie.
Wadim Wasiljew, wiceprezydent klubu: – Henry nie jest strażakiem. Gdybyśmy szukali takiego trenera, to zatrudnilibyśmy kogoś innego. Przyszedł do nas, żeby realizować długoterminowy projekt.
Czy to był długoterminowy projekt? Absolutnie nie.
Po dwudziestu meczach, na które składało się pięć zwycięstw, cztery remisy i jedenaście porażek, wyleciał z klubu. Pięknym zrządzaniem losu był też fakt, że zespół po nim przejął Leonardo Jardim, zwolniony przecież z powodu fatalnych wyników i zastąpiony właśnie przez Henry’ego. Władze klubu uznały po prostu, że jeśli ktoś ma wyciągnąć Monaco z kryzysu, to Portugalczyk, w którego przecież wcześniej zdążyły zwątpić, a nie Francuz, który miał byś zbawicielem. Auć. Ale też w sumie to zwolnienie nie było niczym dziwnym i szokującym, bo gdyby sezon zaczął się, gdy Henry przejmował władzę w klubie, jego drużyna również zajmowałaby 16. miejsce w tabeli, na którym kończyła, gdy wylatywał z klubu.
Jaka była więc trzymiesięczna przygoda Henry’ego w Monaco? Naznaczona grzechami i cierpieniami młodego szkoleniowca.
„Nie zabił w sobie piłkarza”
Henry zawsze może się tłumaczyć. Kadra Monaco za jego kadencji była rozbita. Sporo problemów zdrowotnych, sporo kontuzji, sporo absencji. Niekiedy brakowało nawet piętnastu piłkarzy. Starał się jak mógł – rotował, zmieniał taktyki, schematy, formacje, dał szansę kilku młodym. Usprawnił atak, stawiając na dynamiczniejsze przechodzenie do ofensywy krótkimi podaniami, odszedł od męczącego stylu opartego na długich lagach, ale wyników to nie poprawiło. Zarzucano mu, że czopuje środek pola wystawieniem zbyt dużej liczby jednowymiarowych środkowych pomocników. Że nie ma naturalnej intuicji – Kamil Glik nie radził sobie w systemie z trzema defensorami, Aleksandr Gołowin nie odnajdywał się na ataku. W zimowym oknie transferowym spełnione zostały jego zachcianki transferowe. Dostał Cesca Fabregasa, Naldo, Fode Ballo-Toure – wprowadzał ich, dawał im szanse, eksperymentował, ale znów, jak bumerang powracały niepoprawiające się rezultaty.
Henry przegrywał już na poziomie przygotowania taktycznego. Nie zmieniło się to nawet, kiedy do pomocy zatrudniono mu Francka Passiego, który świetnie radził u boku Marcelo Bielsy w Marsylii. Coś nie grało.
Francuz robił szopki. Wyżywał się. France Football pisało, że fatalnie reaguje, kiedy ktoś na treningu nie umie wykonać jakiegoś zadania. Swoimi zgryźliwymi uwagami irytował Radamela Falcao, któremu nieustannie pokazywał jak powinien grać napastnik, mimo że Kolumbijczyk przypadkowym snajperem nie jest. Henry go nie wyczuł. Nie każdy jest jak Lukaku. Kamilowi Glikowi odebrał rolę wice-kapitana, co też nie zostało mile przyjęte przez starszyznę w szatni. Symboliczna była scena z jednej z konferencji prasowych, kiedy Henry zrugał Benoita Badiashile, za to, że ten nie zasunął po sobie krzesła.
Wow – Thierry Henry the disciplinarian. If looks could kill as Benoît Badiashile fails tuck his chair in at the end of the press conference. pic.twitter.com/1HMJDno1Kq
— Get French Football News (@GFFN) December 10, 2018
Wyglądało to tak, jakby Thierry Henry dalej realizował się w roli starszego kolegi z szatni, a nie trenera, który siłą rzeczy musi dbać o dobre samopoczucie swoich podopiecznych. To była niepotrzebna pokazówka, która niewiele za sobą niosła, a tylko upokarzała młodego piłkarza.
– Nie zabił w sobie piłkarza. Kiedy nie wszystko szło po jego myśli w trakcie treningu, stawał się nerwowy i dużo krzyczał. Czasami trener powinien powiedzieć „chodźcie, zróbmy to razem” , ale on, gdy stawał się nerwowy, wchodził na boisko i zaczynał grać. Krzyczał „spróbujcie zabrać mi piłkę”. Zawodnicy z reguły byli spokojni, ale może to dlatego, że byli nieco w szoku. Można powiedzieć, że chyba nie do końca zrozumiał rolę trenera – opowiadał Aleksander Gołowin.
Szatnia go nie lubiła. To już nie było to samo, co za czasów pracy z reprezentacją Belgii. Tracił grunt pod nogami. W czasie meczu ze Strasburgiem, przegranym przez Monaco 1:5, krzyczał do jednego z piłkarzy rywali, że jego „babcia jest dziwką”. Brak klasy. I to mało powiedziane.
Przy tym źle diagnozował problemy.
– Moja przyszłość? Bardziej martwię się o przyszłość Monako – mówił kilka tygodni przed zwolnieniem.
I zaraz dodawał na pytanie o to, czy boi się spadku Monaco:
– Atletico Madryt spadało w latach 90. z silniejszymi piłkarzami i z silniejszą kadrą niż my teraz. Takie przypadki można mnożyć. W każdej lidze, w każdym zakątku świata.
Brzmiało to absurdalnie. Wyleciał po porażce 1:3 z Metz, po której chciał przenieść do rezerw kilku doświadczonych graczy zespołu. Kończył jako wielki przegrany.
Thierry Henry w Montrealu
O jego historii w MLS należy opowiedzieć od końca. Bo już go w Montrealu nie ma.
– Przez ostatni rok nie widywałem się ze swoimi dziećmi przez pandemię koronawirusa. To było dla mnie zbyt duże obciążenie. Z ciężkim sercem postanowiłem odejść z klubu – tłumaczył Henry.
Czy to była udana przygoda?
Werble.
Nie była. 29 meczów w roli pierwszego trenera, 1.07 punktu na mecz, odpadnięcie w pierwszej rundzie play-off.
– Odejście Henry’ego zrobiło wrażenie i to bardzo duże. Wyniki były bardzo słabe, ale Francuz miał być twarzą nowego Montrealu. Nastąpił rebaranding – nie ma już Montrealu Impact, jest CF Montreal. Nowe otwarcie, nowa nazwa, nowe logo. Olbrzymie rozczarowanie. Najlepiej pokazują to statystyki. Dziewięć zwycięstw, cztery remisy, szesnaście porażek we wszystkich meczach w roli trenera Montrealu. Niski procent zwycięstw. Kiepsko. Do tego mnóstwo straconych bramek. Jedna z najsłabszych defensyw w lidze. Ba, w swojej konferencji stracili najwięcej goli spośród wszystkich zespołów w poprzednim sezonie. Czwarty najgorszy wynik w całych rozgrywkach. Mówi to samo za siebie.
Jasne, awansowali do play-off, ale ostatnio do play-off w MLS awansuje prawie każdy. Tam już jest tak, że więcej niż połowa stawki w konferencji ma wstęp do tej fazy. Ekipa Henry’ego weszła do play-off i odpadła już na samym starcie z drużyną Adama Buksy, a trzeba zaznaczyć, że New England Revolution, choć później zaskoczyli wszystkich i wykręcili niezły wynik, wcale faworytem nie byli. Co więcej, powiedziałbym, że to tak samo przeciętny zespół jak CF Montreal, a jednak udało im się Kanadyjczyków wyeliminować. Był jeszcze, co prawda, ćwierćfinał Ligi Mistrzów CONCACAF, ale też nie robiłbym z tego wielkiej historii. Dostali się, bo musieli się dostać. W fazie pucharowej wyeliminowali Kostarykan, odpadli z ekipą z Hondurasu. Duże rozczarowanie – opowiada komentator Weszło FM i prowadzący Magazynu Lig Egzotycznych na Kanale Sportowym, Adam Kotleszka, który uważne śledzi MLS.
Przy tym Thierry Henry wcale nie podejmował pracy w klubie, który oczekiwał od niego wielkich wyników. Nie ma co się oszukiwać: CF Montreal to nie jest klub, który liczy się w walce o mistrzostwo MLS. Odkąd grają w lidze pięciokrotnie awansowali do play-off, a czterokrotnie rozgrywki zakończyli po rundzie zasadniczej, przy systemie, w którym wszyscy lepsi regularnie zakwalifikują się do fazy pucharowej. Ba, Montreal przez moment był nawet najsłabszą organizacją w stawce. Nie jest to więc klub z wielkimi ambicjami, ale wraz z przyjściem Henry’ego świadczył o tym, że Montreal chciał poważniej pograć, wyjść ponad średnią.
Kotleszka: – Na jego usprawiedliwienie można dodać też fakt, że kiedy przychodził, z drużyny odchodził największy gwiazdor Montrealu, pewnie najlepszy piłkarz w historii tego klubu i jeden z ciekawszych zawodników MLS – Ignacio Piatti. Argentyńczyk, wieloletni gracz i ikona Montrealu, Henry musiał radzić sobie bez niego. W połowie sezonu zabrali mu Saphira Taidera, też nieprzypadkowego człowieka, bo reprezentanta Algierii. W konsekwencji zostali mu piłkarze dosyć słabi. Najlepszy strzelcem był znany z krakowskiego epizodu Romell Quioto. W kadrze był jeszcze Bojan Krikić, ale to też wcale nie jakieś szałowe nazwisko, wielkiej kariery w piłce już nie zrobi.
Thierry Henry nie miał więc łatwo pod względem zasobów ludzkich, a to nie wszystko, bo pamiętajmy, że w poprzednim sezonie kanadyjskie zespoły w MLS musiały wyjechać na kilka miesięcy z domów, nie wracać do ojczyzny i siedzieć cały czas w Stanach Zjednoczonych. Nie grali meczów u siebie. Każdy klub z Kanady – Montreal, Vancouver, Toronto – musiał grać w USA. Domem Montrealu był stadion New York Red Bulls, w Harrison, w New Jersey. Tym samym tracili duży atut własnego boiska. Tym bardziej, że do tej pory funkcjonowało to tak, że dla amerykańskich drużyn kanadyjskie wyjazdy bywały problematyczne. To też jakieś usprawiedliwienie, choć liczby i suche statystyki kompletnie go nie bronią.
Jak grał jego Montreal?
Kotleszka: – Chcieli grać atrakcyjnie. Tego nie można im odebrać. Tracili mnóstwo goli, ale strzelali też na tyle dużo, że weszli do play-off. Starali się grać ofensywnie. Wychodziła trochę natura napastnika Henry’ego. Jakiś tam pomysł był. To też jest pożądane w MLS. Nikt nie lubi w Stanach Zjednoczonych klubów nudnych. Możesz być zespołem, który będzie przegrywał i będzie akceptowany, jeśli będzie dostawał w trąbę 4:6, a nie 0:1. Później zostanie zwolniony szkoleniowiec, który da show, który zasygnalizuje, że chce zespołu ofensywnego niż taki, który będzie próbował toczyć się od meczu do meczu w nudnym stylu. Za kadencji Henry’ego w Montrealu nie brakowało spotkań, kiedy starali się atakować, dominować, przejmować kontrolę, ale zazwyczaj kończyło się to tak, że tracili parę goli i wyjeżdżali z niczym. W tym widziałbym sznyt Henry’ego.
Przy tym znamienne są wypowiedzi prezydenta Montrealu, który bardzo pochlebnie wypowiada się o Henrym. Powiedział ostatnio, że nie ma złego czasu na podejmowanie osobistych decyzji. Że nie ma problemu z tym, że Henry odchodzi w momencie, kiedy za nieco ponad miesiąc rusza liga. Nikt w Kanadzie nie robi z tego wielkiego problemu. I wydaje mi się, że tam wszyscy wiedzieli, że ten projekt, w tej formie, nie zmierzał w dobrą stronę. Odejście Henry’ego to był dobry ruch dla wszystkich stron.
Gest i porównania do Vieiry
Najbardziej spektakularnym momentem Henry’ego w czasie jego pracy w MLS nie była żadna sportowa historia, żaden mecz, a pewien gest, który wykonał podczas jednego z ligowych spotkań. Rozpoczynała się wówczas akcja Black Lives Matter. Świat żył problemem rasizmu w Stanach Zjednoczonych. Thierry Henry klęczał przez pierwsze osiem minut i czterdzieści sześć sekund spotkania. To czas identyczny, jak ten, w którym George Floyd był duszony przez policjanta. Mówiło się o tym bardzo dużo. O tym mówili wszyscy.
Wielu porównywało go też do Patricka Vieiry, który w MLS rozpoczynał swoją karierę trenerską.
Kotleszka: – Przy porównaniach z Patrickiem Vieirą trzeba pamiętać, że Vieira trafił do klubu z większymi możliwościami, z większymi pieniędzmi, z szerszymi perspektywami. Za jego czasów New York City FC, stali się zespołem, który nagle przestał być chłopcem do bicia dla New York Red Bulls. Derby zaczęły być bardziej wyrównane, lokalne podwórko nie było już tak zmonopolizowane przez jednego gracza i tym samym New York City FC stało się drużynę z pierwszej czwórki swojej konferencji. Na pewno lepiej będzie Vieira wspominany w Nowym Jorku niż Henry w Montrealu. Choć też nie jest to taka idealna historia, bo na samym koniec pracy Vieiry pojawił się mały zgrzyt. Francuz twierdził, że o jego odejściu zdecydowały względy osobiste, że nie ma opcji podjęcia pracy gdzieś indziej, a tydzień później objął Nice.
Jeśli podobnie stałoby się w przypadku Henry’ego, kibice Montrealu raczej nie wkurzaliby się zbyt mocno. Mam wrażenie, że odczuwają trochę ulgę, że Francuza już nie ma na ławce trenerskiej klubu. Piłkarzem był znakomitym. Grał 4,5 roku w MLS, zostając jednym z najwybitniejszych zawodników w historii ligi. Chciało mu się, a to nie takie oczywiste, bo nie wszyscy wyznają takie same podejście. On był mega profesjonalny, był mega kozakiem, czy zyskał sobie dozgonny szacunek wśród fanów soccera. Ale jako trener nie dał rady. Za wcześnie dla niego było. Potrzebuje czasu, musi się przetrzeć gdzieś indziej, żeby być poważnym trenerem na warunki MLS.
Nie nazywałbym jednak jego kadencji totalną porażką. Montreal zawsze mocno nastawiał się na Ligę Mistrzów CONCACAF. Parę lat temu udało im się dotrzeć do finału. Wtedy przegrali z Club America, z zespołem z zupełnie innego poziomu finansowego, co wtedy uznano za sukces, choć zarazem zajęli ostatnie miejsce w lidze. Taki rozstrzał. I teraz też się łudzili, że może ta Liga Mistrzów CONCACAF. Przeszli grupę, przeszli Saprissę, ale odpadli z honduraską Olimpią, która powinna być w zasięgu.
Pozostaje niedosyt. Półfinał Ligi Mistrzów byłby rozpatrywany już w zupełnie innych kategoriach. Jako jedyne poważne usprawiedliwienie zostaje fakt, że Montreal cały sezon grał na wyjeździe. Piłkarze nie widzieli rodzin przez ponad pół roku, przez wiele miesięcy nie spali we własnych łóżkach, nie trenowali w swoim centrum treningowym. Wszystko dlatego, że nie mogli wrócić do Kanady. Granice były zamknięte. Ciągle byli gośćmi w tym New Jersey. To wszystko ma jakieś znaczenie. Myślę, że gdyby grali u siebie, kadencja Henry’ego mogłaby być nieco lepsza.
Nie wszystko zrzucałbym na karb niedoświadczenia Henry’ego. Vieira pokazał, że można sobie radzić. Tym bardziej, że Henry miał ten atut, że doskonale tę ligę znał. A często przychodzą szkoleniowcy z wynikami w Europie, którzy potrzebują czasu, żeby zapoznać się z klimatem MLS. To zupełnie inne rozgrywki. I powinno napisać się to dużymi literami. Mnóstwo czasów w samolotach, wielkie podróże, zmiany strefy czasowej, konieczność przeprowadzania spory rotacji. Henry to wszystko wiedział, ale mu nie wyszło, również dlatego, że pracę podjął w mocno niefortunnym okresie.
Thierry Henry wielkim trenerem nie jest?
Nie jest.
Czy może jeszcze być?
Pewnie może.
Na razie jednak pewne jest, że Thierry Henry nie podbił świata trenerki. Nie spełniła się przepowiednia Roberto Martineza, nie wyszło w Europie, nie wyszło w Ameryce, ale nie rozpatrywalibyśmy też tego w kategoriach wielkiego dramatu. Henry na zawsze będzie już wielkim piłkarzem, wielkim snajperem, wielką legendą tego sportu. Stanowił i stanowi inspirację dla tysięcy. Zbudował sobie pomniki, swoje zarobił. Nikomu nie musi już niczego udowadniać. Doskonale odnajdywał się też w roli telewizyjnego eksperta, więc jeśli miałby taki kaprys, to nie musi być trenerem, pewnie nawet nie musiałby już nawet do końca życia pracować, bazując na kapitale zbudowanym podczas wybitnej kariery.
Tylko, że zdaje się, iż on sam chce tej trenerki. Pracował z najlepszymi. Widział obsesję Wengera, widział geniusz Guadioli. Wie, z czym wiąże się wielkość w tym zawodzie. Niestety, ale rzeczywistość jest brutalna: to kult często chorego pracoholizmu, tłumaczenie z dawno niewidzianymi dziećmi może nie przechodzić, jeśli chce się wejść na szczyt. Pytanie, czy Henry chce na ten szkoleniowy szczyt wejść i zdaje się, że to nie my jesteśmy od tego, żeby je zadawać.
Fot. Newspix