Pozwólcie, że wrócę do historii. Bo co to by był za cykl felietonów coczwartkowych, gdybym nie rzucił wam czasem w twarz jakimiś zakurzonymi archiwaliami.
W czasach, gdy piłka nożna to był jeden mecz Ligi Mistrzów na czternastocalowym Sanyo, strona 201 w Telegazecie i, jak się udało wyżebrać u rodziców, jakaś “Piłka Nożna”, istniał piłkarz imieniem Raul Gonzalez Blanco. Dla wszystkich, których znałem, było jasne, że my takiego piłkarza nigdy mieć nie będziemy. Że stanowimy inny system walutowy. Tam Hollywood. A do nas najwyżej David Lynch przyjedzie opowiedzieć, że mu się Łódź podoba. Co, jak to u Lyncha, nie wiadomo czy uznać za komplement, czy, znając upodobania Lyncha do groteski, nie za komplement.
Intrygowała mnie zawsze narracja, którą przedstawiano przed meczem polskiego Realu Madryt tamtych czasów, czyli Wisły Kraków, z Realem Madryt właściwym. Otóż nasza nadzieja na rezultat, przewijająca się z rozmów z piłkarzami, a także z dyskusji szacownych ekspertów, polegała na mówieniu:
“TO TYLKO LUDZIE”.
Aby wzbudzić wiarę, że może będzie dobrze, nie wyciągano nawet z szafy nieprzewidywalności futbolu. Tego, że są dwa mecze. Że ta Wisła, w sumie, na papierze jest dobrą drużyną. Że może Real nie potraktuje tego meczu poważnie. Przygotowuje się dopiero do poważnego grania. Z wczasów przyjechali, z roztrenowań. A Wisła, no, Wisła, już po 5:1 z Górnikiem Łęczna. Już ją sprawdził Ireneusz Kościelniak z Mariuszem Pawelcem (tak, Mariusz Pawelec jest w tej lidze tak długo, by być papierkiem lakmusowym przed meczem Szymkowiak-Frankowski-Żurawski kontra Zidane-Ronaldo-Beckham-Figo-Raul).
Nie. Aby wlać nadzieję w czekający na mecz lud, trzeba było przypomnieć, że piłkarze Realu nie przyjechali do Krakowa z kreskówki “Kapitan Jastrząb”. Że tym samym powietrzem co inni oddychają, że jedzą, że się starzeją.
I oczywiście, przepaść poziomów była klarowna. Tu polska liga, tam drużyna, która już w momencie swojego istnienia, w sposób oczywisty była historią futbolu. Choćby za to, że Real robił to, co lata później robiły wytwórnie filmowe z serią “Marvela”.
Ale jednak konieczność przypominana przed meczem, że oni, ten Figo, ten Raul, są ludźmi, a ludzie mają to do siebie, że można ich pokonać, jest jakimś dobitnym dowodem naszych ówczesnych kompleksów. Przepaść istniała, to jasne. Ale takim akurat postrzeganiem przepaści piłkarskiej, która dzieliła nas i ich, ta przepaść jest jeszcze bardziej widoczna.
To tylko ludzie. Nie powiem, jest w tym coś, co brzmi. Coś, co lubię. Ale też jest ten kompleks.
Może nie tak duży, jak szaleństwo wokół Marka Citki, strzelającego gole w przegranych meczach.
Może nie tak duży, jak radość Jarosława Krzyżanowskiego po golu ze spalonego, do pustaka, z metra, przeciwko Milanowi na 1:6 w dwumeczu. Ale jednak.
Lewy tego Raula Gonzaleza Blanco przeskoczył w klasyfikacji strzelców Ligi Mistrzów wszech czasów. Nie ma w tym żadnej nowej informacji, poza faktem statystycznym. Wiedzieliśmy, że przeskoczy. Wiedzieliśmy, że jest dobry, że jest wśród szczytów. I trochę mnie już nudzi zachwyt nad tym, że Lukaku uznał Lewandowskiego najlepszym napastnikiem świata, podkreślając na pierwszym miejscu nie jego piłkarskie przymioty, ale głód rozwoju, etykę pracy.
Niemniej Lewy fajnie o tym pisał na “Players Tribune”:
“Pozwólcie, że wytłumaczę wam coś o Polakach, może wtedy zrozumiecie. Przed ceremonią Złotej Piłki, wiedziałem, że miałem świetny rok z Bayernem Monachium. Wiedziałem, że mogę wygrać. Może nawet, że na to zasługuję. Ale w Polsce mamy ten kompleks niższości. Nigdy nikt nie został tu wybrany najlepszym piłkarzem świata. Kiedy jesteś dzieckiem, nie miałeś żadnych polskich gwiazd do śledzenia. Skauci zawsze mówią “Jest całkiem niezły… jak na chłopaka z Polski”. Więc mamy to uczucie, że nikt nigdy nie jest dość dobry. Nikt z nas nigdy nie dotrze na szczyt.
Dzieciaki z Polski nie powinny zostawać najlepsze na świecie. To nie miało się zdarzyć”.
Moje tłumaczenie jest toporne, “nie miało”, w sensie: nikt się tego nie spodziewa. Nikt tego nie zakłada. To nie mieści się na horyzoncie możliwych zdarzeń. I tak, istotnie były.
A jak już były próby przebicia sufitu, to często jak z Gwiazdą Polski. Lata 30-te, największy na świecie balon stratosferyczny, u nas. Projektowany – bo gdzie indziej – w Legionowie. Miał pobić – bo czyj inny – amerykański rekord osiągniętej balonem wysokości. Patronował mu prezydent. Wspierało zacne gremium.
A potem start, środek nocy, Tatry, zapłon wodoru, pękający balon. A gdy miała odbyć się druga próba, to we wrześniu 1939 okazało się, że jednak są istotniejsze rzeczy na głowie.
Powiedzcie, że tu nie ma wątków polskiego piłkarstwa.
Za każdym razem, gdy pompujemy balon, a on pęka, pewnie do tego się odnosi, pewnie stąd się wzięło inne powiedzenie.
Natomiast piszą się na szczęście właśnie inne mity, inne powiedzenia.
***
Swoją drogą, jak nie czytaliście wynurzeń Lewego na “Players Tribune”, zalecam. Mnie ujęła tam, chyba trochę niedoceniana w powszechnym postrzeganiu historii Lewego, rola ojca, Krzysztofa. Mówiło się o niej, wiadomo, że był ważny. Ale tu jest zapis, cóż, syna, który patrzy na ten ojcowski wkład.
Ojciec, który nigdy nie doczekał sukcesów Roberta. Zmarł, nim ten zagrał seniorski mecz. Ale zarazem ojciec, który, jakby, nigdy w przyszłość tych sukcesów nie wątpił. Który miał więcej wiary pewnie niż sam Robert.
“Gdybym nie miał rodziców, którzy byli gotowi mnie zawozić, mój piłkarski sen skończyłby się, zanim by się rozpoczął” – tak to ujął Lewy.
Choć oczywiście, wszyscy, których rodzice zawozili daleko na treningi, których rodzice mieli wiarę i determinację Robertami Lewandowskimi nie zostaną. I ostatecznie słyszymy w słowach inspiracji o tych, którym się powiodło. Bo to z nimi robi się wywiady. A jest też cała rzesza tych, którym mimo tego wsparcia, nie udało się. Nie piszę tego, aby gdzieś dołować, ale by pamiętać, że inspirujących historii nie wolno traktować jeden do jednego. Są przykładem. Nie generalną, uniwersalną zasadą.
***
Z cyklu: wyznania, zwierzenia. Przeczytałem we wtorek artykuł Szymona Janczyka o początkach kariery Arka Recy. I znowu mnie uderzyło, jak bardzo trudna jest ewaluacja potencjału piłkarza, szczególnie młodego.
Ja rozumiem, że wielu z was zapewne nie jest wielkim fanem Arka Recy, ja rozumiem, że to nie jest ani Rivaldo, ani Ronaldinho. Ale jednak to jest piłkarz, który gra w Serie A, nie odbił się od niej, pasuje do wymagań dzisiejszego futbolu.
I jednak mnie gdzieś uderza, że ktoś taki odbijał się… nawet nie od jakiegoś ekstraklasowego klubu.
Ale od Chojniczanki, która bez żalu wypożyczyła Recę do trzecioligowego Korala Dębnica, z którym spadł do IV ligi. Był wtedy młodym piłkarzem. Ale był też aż tak nisko.
W Chojniczance, po powrocie z wypożyczenia, był wręcz systematycznie wycinany. Po prostu w niego nie wierzono, choć pojawiały się wewnątrz klubu głosy: dajcie mu szansę.
***
Nie idźmy, proszę, w tanie łatki wokół Piotra Tworka. Czy potrafi dbać o atmosferę? Ano, potrafi. Jest to istotny element jego warsztatu. Ale nie przylepiajmy teraz łatwych łatek, że na tym zbudowany jest jego warsztat, bo takie narracje już czytałem, widziałem.
Przecież Warta Poznań Piotra Tworka to wcale nie jest drużyna typu Korona Kielce Ojrzyńskiego, a więc jazda na tyłku i tak dalej. Warta Poznań Piotra Tworka przede wszystkim jest poukładana taktycznie. Szyta na miarę. Tam w defensywie nie decyduje wślizg, wślizg, wślizg, a potem poprawiony jeszcze prawym łokciowym. Tam w tyłach każdy wie co ma robić.
Czy Tworek był na trzech uniwersytetach motywowania zespołu? Był, bo pomagał Baniakowi, Ojrzyńskiemu, Bartoszkowi.
Ale u takiego Ojrzyńskiego odpowiadał choćby również za analizy, przygotowywanie sposobów na to, by złamać taktycznie drugi zespół. Niech będzie anegdota z wywiadu, który zrobiłem, gdy jeszcze prowadził Wartę w pierwszej lidze.
Bardzo dużą wagę przykłada do analiz, więc robiliśmy je z kilku wcześniejszych meczów danej drużyny. Problem w tym, że komputery czasem się wieszały. Przed Śląskiem Wrocław analiza, jest druga w nocy, wszystko mam już wycięte, posklejane, przygotowane, tworzę film na Corelu, trwa renderowanie, 89%, nagle biały ekran. Koniec. Wszystko stracone. Złapałem się za głowę, ale co tu zrobić? Trzeba pracę zacząć od początku. Tej nocy nie spałem, film kończył się renderować jeszcze na przednim fotelu w samochodzie, gdy jechałem na ósmą do klubu, oczywiście z duszą na ramieniu, czy i tam razem się nie zawiesi. Ale udało się.
***
Nie lubię zabierać głosu w sprawach ŁKS, bo są w redakcji znacznie lepsi eksperci od ŁKS. Ale mam wrażenie, że nad tym sezonem ŁKS, nad nastrojami wokół Stawowego, wciąż unosi się fenomenalny początek. Gdzie wygrali siedem kolejnych meczów w lidze, gdzie również doszły pucharowe boje.
Tymczasem pierwszoligowa tabela odkąd ta ligowa passa została złamana wygląda tak:
źródło: 90minut
Przy takich możliwościach, przy takim potencjale ludzkim, jeszcze po wzmocnieniach… Jestem osobą, która wierzy, że trzeba dawać szkoleniowcom czas. Powrót Stawowego na ławkę trenerską przyjąłem ze zrozumieniem, w myśl: a, był czas, by trochę kwestii przemyśleć. Warsztat też przekształcić. Natomiast uważam, że to jest moment, kiedy w ŁKS-ie należy bić na alarm. To już nie jest wahnięcie formy. Zobaczymy jak to będzie wyglądało dalej, ale mecz z GKS-em Tychy nie jest falstartem, jest kontynuacją czegoś, co trwa dłużej. A przecież już ostatnie mecze w ESA miały być rozpoznaniem, przygotowaniem pod pierwszoligowe boje. W ŁKS-ie wiele działa, ale ja tracę zaufanie w projekt Wojciecha Stawowego.
***
Na koniec pozwólcie, że będzie element niepiłkarski. Otóż w ostatnim czasie wpadły mi w ręce dwa dobre wywiady. To znaczy, przyznam się, bo czasem trzeba się przyznać, nawet do kłamstwa, że te wywiady były dłuższe. Ale uznaję, że gdyby dłuższe nie były, i tak by wystarczyły.
Wywiad pierwszy, Janina Koźbiel z Wiesławem Myśliwskim.
“Na początku chciałabym pogratulować panu “Traktatu o łuskaniu fasoli”, który ukazał się w tym roku, a jest – moim zdaniem – książką wybitną. To swego rodzaju paradoks, że napisał ją pan, czerpiąc z ducha mowy. Chciałabym w tej rozmowie zrozumieć ten paradoks; jak to było możliwe, jak to się panu udało.
– Poproszę o pytanie”.
Wywiad drugi, lepszy. Anna Goc z Wiesławem Myśliwskim.
– Znając pana biografię…
… Pani nie zna mojej biografii.
– Znając niektóre wydarzenia z pana życia…
– …pani nie zna mojego życia.
Leszek Milewski
Fot. Balon Gwiazda Polski, Wikipedia