Reklama

Nie miałbym problemu, żeby i dziś wejść do młyna

Leszek Milewski

Autor:Leszek Milewski

16 lutego 2021, 09:01 • 12 min czytania 32 komentarzy

Kibic Podbeskidzia od dziecka, który przechodził kolejne szczeble wtajemniczenia kibicowskiego, aż po młyn Górali. Były pracownik klubu, bo był członkiem biura prasowego bielszczan, a także kierownikiem drużyn juniorskich, między innymi choćby w juniorskim zespole Kacpra Gacha. Ale choć ścieżka Marcina Stopki wiodła w takim kierunku, bo do dziś był w Podbeskidziu, powołanie przysłał mu pan Bóg. Dziś Stopka jest wikarym w parafii w Milówce, ale pozostaje tak duchowym wsparciem bielszczan – msze w intencji Górali – jak i wsparciem na trybunach. Zapraszamy. 

Nie miałbym problemu, żeby i dziś wejść do młyna

***

Pan Bóg interesuje się piłką nożną? Wedle twojej wiedzy.

Oczywiście. A to dlatego, że Bóg jest zawsze tam, gdzie jest człowiek i radość z życia. A na pewno jest ona w piłce. Jestem więc przekonany, że interesuje się piłką nożną. No i oczywiście Ekstraklasą.

Czy ja wiem, czy radość. Nick Hornby w swojej „Futbolowej gorączce” napisał: „drużyny piłki nożnej wykazują zazwyczaj niezwykłą pomysłowość w wymyślaniu sposobów na zasmucanie swoich kibiców”. Ja sam myślę, że jeśli szukać interwencji sfer wyższych w piłce nożnej, to można doszukać się w jej ruchach raczej elementów złośliwości.

W futbolu smutny wynik jednego to sukces drugiego. Jedni powiedzą o tym samym meczu, że pan Bóg ich ukarał, drudzy, że im sprzyjał. Święty Tomasz z Akwinu mówił, że łaska buduje się na naturze. Pan Bóg wspiera tych, którzy doskonalą ciężką pracę. Myślę, że taką wiarę piłkarzy honoruje swoim błogosławieństwem.

Marcinie, modlisz się za Podbeskidzie?

Oczywiście, że tak. Choćby w ubiegłą niedzielę z Górnikiem. Gdybym nie wierzył, że moje modlitwy mogą być wysłuchane – wysłuchane nie znaczy spełnione – nie byłbym tym, kim jestem. Nie odprawiałbym mszy za Podbeskidzie. Nie modliłbym się za nie.

Reklama

Niektórzy duchowni pewnie powiedzieliby, że piłka nożna nie jest dość poważna, aby zawracać nią panu Bogu głowę.

Ja tak nie uważam, ale każdy może mieć swoje podejście. Powtórzę: uważam, że wszędzie tam, gdzie jest człowiek, tam my, księża, jesteśmy potrzebni. Piłka nożna to dla ludzi bardzo ważna materia, a każdy mecz to wydarzenie. Przecież nawet Jan Paweł II mówił na ten temat, że to najważniejsza z rzeczy mniej ważnych.

Msza za Podbeskidzie ma jakąś szczególną oprawę?

To zależy, jeśli organizujemy ją przed rozpoczęciem rundy, rzeczywiście, może być więcej osób związanych z klubem i podniosła atmosfera, więcej akcentów klubowych. Ale jeśli to msza sprawowana przed meczem, to niczym się nie różni. Zwyczajna intencja. I trzeba sobie powiedzieć: ta intencja to broń Boże nie jest intencja o zwycięstwo, a o błogosławieństwo, zdrowie dla piłkarzy przede wszystkim, takie rzeczy.

Twoi parafianie wiedzą, że jesteś tak aktywnym kibicem Podbeskidzia?

Myślę, że wiedzę, choć nie chodzę i się tym nie chwalę. Z drugiej strony nie mam zamiaru tego ukrywać. Co jakiś czas udostępniam artykuły o Podbeskidziu, wypowiem się też na jego temat, tajemnicy nie ma. Jestem dwa lata po święceniach, aktualnie jako wikary w parafii Milówka – tej Milówce, rodzinnej miejscowości braci Golec. Na pewno nie organizuję stąd pielgrzymek na mecze. Ale czasem i ta piłka nożna jest polem do porozumienia. Bywa, że jak ktoś się też interesuje piłką, Ekstraklasą, to można gdzieś do niego tą drogą dotrzeć. Zbudować duchowy pomost. A potem, od powstałego w ten sposób zaufania, przejść do ważniejszych kwestii.

Natomiast nigdy nie unikałem też rozmowy o piłce tylko dla piłki. Notabene na parafii w Andrychowie, gdzie byłem rok, udało się z młodzieżą stworzyć taki mały fanklub Podbeskidzia. Teraz, chociaż już jestem w innej parafii, nadal rozwijamy tę znajomość, gramy też w Fantasy. Proboszcz w Milówce również jest kibicem, przez pewien czas pełnił rolę kapelana, mam więc dobre wzorce.

Jak narodziła się twoja pasja do piłki?

Gdy byłem młodszy, wszyscy wokół mnie chcieli zostać piłkarzami. Ja, nie wiem do końca dlaczego, ale zawsze chciałem być dziennikarzem sportowym. W wieku siedmiu lat tata zaprowadził mnie i mojego brata pierwszy raz na stadion Podbeskidzia. Potem byliśmy już na każdym meczu rozgrywanym w Bielsku. Przechodziłem wszystkie stereotypowe wręcz fazy kibicowania. Najpierw więc z tatą, później sam, tak aż do chodzenia na młyn. Z Podbeskidziem natomiast przeszedłem całą transformację z klubu lokalnego, mającego stadion w Komorowicach, w klub o ambicjach ogólnopolskich z nowoczesnym stadionem.

Pamiętam jeszcze stary obiekt, gdzie przychodziło się dwie godziny przed meczem, żeby zająć dobre miejsce. Siadaliśmy na tak zwanym murku, stamtąd był najlepszy widok. Pamiętam też słynnego, niestety nieżyjącego już kibica, na którego wszyscy mówili Johan. Johan biegał wzdłuż linii za liniowym, próbował go przekupić bułką i piwem. Albo mecz z Koroną Kielce, gdzie główną zajawką kibiców było rzucanie śnieżkami na boisko. W pewnym momencie sędzia zagroził, że przerwie mecz i da nam walkowera. Mecz ze Zniczem Pruszków, kiedy w Zniczu grał Robert Lewandowski, a po meczu podszedł do nas zapytać, jaki był wynik w innym spotkaniu mającym dla Znicza znaczenie. Pamiętam wyjazd na GKS Katowice, gdzie Bartek Konieczny strzelił bramkę z połowy boiska. Puchar Polski na Wiśle, kiedy doszliśmy do półfinału. Przez mecz spóźniłem się nawet na próbną maturę. Graliśmy w Gdańsku, na salę wszedłem prosto z trasy. To takie flashbacki, mnóstwo radości.

Reklama

Ciekawi mnie twoja przygoda z młynem. Bo kibicowanie kibicowaniem, ale nie każda ścieżka wiedzie przez młyn.

Mam taki epizod, wcale się go nie wstydzę, wręcz przeciwnie. Dziś też nie miałbym problemu z tym, żeby jako ksiądz tam wejść i porozmawiać. Z niektórymi członkami młyna znamy się do dziś.

Jakie były obowiązki szeregowego uczestnika młyna?

Na początku po prostu stanie i śpiewanie cały mecz. Później, w kolejnych sezonach, byłem zaangażowany w przynoszenie i rozkładanie flag. Sam nigdy ich nie tworzyłem, ale byłem przy ich logistyce.

Przyśpiewki z młyna to nie tylko doping własnego zespołu, ale też niecenzuralne śpiewy o rywalach. Jak dziś, jako ksiądz, wracasz do tego elementu swojej przeszłości?

Oczywiście, że tak było. Nie będę udawał, że jak akurat śpiewaliśmy coś na inny zespół, to ja milczałem. To część mojej historii, tego gdzie dziś jestem, kim jestem, to też jest jakieś doświadczenie, które mnie ukształtowało. Nie byłem święty od dziecka, chowany w kloszu i przygotowywany do roli księdza. Nikt nie jest. I całe szczęście.

Kiedykolwiek biłeś się za Podbeskidzie?

Nie, aż tak to nie.

Jak to się stało, że przerzuciłeś się z młyna na inną trybunę?

Sam nie wiem. Uznałem przed jednym z sezonów, że zobaczę jak to stamtąd wygląda. I tak już zostałem. Cały czas gdzieś z tyłu głowy miałem to marzenie o zostaniu dziennikarzem sportowym. Byłem jeszcze w gimnazjum, gdy kolega otrzymał akredytację fotograficzną na nieistniejący już portal. Powiedział mi, że ja mógłbym w ramach akredytacji chodzić na mecze i je opisywać. Zgodziłem się. To były amatorskie szlify, ale atutów… mnóstwo. Raz, że jesteś na każdym meczu. A dwa, że taki troszkę szpan w szkole, nie ma co ukrywać. Po trzecie, pracujesz, jednak rozwijasz warsztat, mogą pojawić się różne szanse. I taka się pojawiła. Jeden redaktor z oficjalnej strony Podbeskidzia – dziś znana postać dziennikarstwa, Michał Trela – chciał odejść by się rozwijać. Potrzeba było kogoś, kto go zastąpi. I tak dano mi szansę.

Co cię zaskoczyło, gdy dołączyłeś do Podbeskidzia?

To taki klasyczny szok kulturowy. Jesteś uczniem, zastanawiasz się nad ocenami w szkole, a tu nagle wchodzisz codziennie do swojego klubu jak do siebie. To było przez lata marzeniem, wyobrażeniem, a stało się rzeczywistością. No i przede wszystkim relacje z ludźmi. Nagle tym, których tylko widziałeś z trybuny, podajesz rękę. Żartujesz z nimi. Przechodzisz na ty. Mam wielki sentyment do wielu graczy Podbeskidzia. Przykładowo z Darkiem Kołodziejem, który i dzisiaj jest w sztabie, zaprzyjaźniliśmy się i do dziś trzymamy kontakt.

Poznałeś też w tamtych latach trenera Kasperczyka. Wiem, że byłeś dużym optymistą, gdy został zatrudniony w grudniu. Jaką jest więc postacią?

Postrzeganie tego ruchu zewnątrz Bielska-Białej mogło być różne, ale ja pracowałem w biurze prasowym, gdy trener Kasperczyk prowadził nas do Ekstraklasy. Jeździłem w sezonie awansu na wszystkie mecze I ligi, poznałem trenera z innej strony. Jego charyzmę. Zaangażowanie. Widziałem, jak potrafi przygotować zespół mentalnie. On też rozumie jakiego podejścia potrzebuje Podbeskidzie, jaki to klub. Ma ten góralski charakter. Tak w sentymentalnej hierarchii bielszczan, myślę, że tamten awans… aby ktoś przebił trenera Kasperczyka pod względem sentymentu, musiałby chyba zdobyć mistrzostwo Polski. To był pierwszy awans, ten drugi już nie smakował tak mocno.

Trener Kasperczyk, już pracując w Cracovii, gdy czasem byłem w Krakowie na meczach jej juniorów, też zawsze podszedł, pogadał. Utrzymywaliśmy kontakt. Pamiętam też takie pomniejsze historie. Za sezonu w I lidze miałem operację kolana, chodziłem o kulach. Trener zawsze czekał na mnie z wypowiedziami, choć nie musiał. To są takie małe historie, które coś mówią o człowieku. Pewnie zapomniał, że miały miejsce, ale ja pamiętam. Ja też lubiłem zadać milion pytań, zawsze na każde spokojnie odpowiedział, nawet jak zadałem kontrowersyjne.

O co na przykład spytałeś?

Po słynnym 0:2 w Ząbkach, kiedy wydawało się, że przegraliśmy awans, zapytałem trenera jak Podbeskidzie mogło to przegrać. Może nie jest to najostrzejsze pytanie w dziejach dziennikarstwa, ale pamiętajmy, że reprezentowałem biuro prasowe klubu. Buzowały we mnie emocje, to było pytanie niemal z pretensjami.

Z sezonu gry o awans pamiętam też dobrze mecz z Sandecją. Siedziałem w biurze prasowym. Nazwa szumna, bo na starym obiekcie to był po prostu duży pokój, taka świetlica z dyplomami. Nie z tej epoki. Ale też stał tam telewizor, na którym można było oglądać inne spotkania. Podbeskidzie grało swój mecz o 19, a wcześniej zaczął się mecz Floty, która rywalizowała z nami o awans. Ten mecz kończy się remisem, ja wybiegam z biura, biegnę na stadion żeby powiedzieć sztabowi, że mamy coraz większe szanse, bo Flota zgubiła punkty. Dokładnie jak wbiegłem, sędzia odgwizdał karny przeciwko nam. I wtedy Richard Zajac, kolejna legenda klubu, obronił. Takie historie zapadają na zawsze w człowieku, są jak z filmu.

Feta, po tak emocjonalnym finiszu, musiała być szczególna.

Feta fetą, przejazd odkrytym autobusem przez miasto, koncerty swoją drogą, ale przede wszystkim było marzenie. Wielu, jak ja, od pierwszego wejścia na stadion pokochało Podbeskidzie, ale miało świadomość, że Podbeskidzie wcześniej było klubem, jak już wspominałem, w zasadzie osiedlowym. Przechodziliśmy razem wyjątkową ścieżkę. Nagle dochodziło do nas, że klub, któremu kibicujemy, dołącza do najlepszych w Polsce. Jest w szesnastce czołowych w kraju.

Jakie są twoim zdaniem największe legendy klubu?

Nie chcę urazić tych, których bym nie wymienił, ale chyba się zgodzą wszyscy, że Grzegorz „Kaka” Więzik jest kimś dla klubu szczególnym. Chociaż nie zrobił awansu do Ekstraklasy z Podbeskidziem, to jest kojarzony jako synonim wzorowego kapitana, dowódcy w środku pola. To taka szczególna postać z czasów, gdy jeszcze tak dobrze z nami nie było.

A w tym momencie twój ulubiony piłkarz Podbeskidzia?

Każdy, kto z pełnym zaangażowaniem i góralskim charakterem walczy o dobre wyniki. Dziś, od początku 2021 roku na nowo rodzi się kolektyw pod Klimczokiem i z tego jestem dumny. Znam też wielu zawodników od juniora, bo w pewnym momencie zostałem też kierownikiem drużyn młodzieżowych. Taki Kacper Gach, Konrad Sieradzki, Kuba Bieroński, Konrad Gutowski – znam ich od dziecka.

Jak zostałeś kierownikiem?

Zaczęło się od cyklu na oficjalnej stronie dotyczącego doniesień z boisk juniorów. Śmiałem się wtedy, że biję rekordy w liczbie oglądanych w weekend spotkań Podbeskidzia. Po jakimś czas prezes mnie poprosił, żebym zajął się tym bardziej poważnie. W praktyce wyglądało to tak, że miałem jedną czy dwie drużyny, którymi zajmowałem się stricte, a poza najwyżej pomagałem innym, gdzie kierownikiem był na przykład czyjś tata. Ciekawe, że w tamtym czasie miałem tyle obowiązków, że w praktyce… wagarowałem ze szkoły, żeby iść na Podbeskidzie. A powinienem przygotowywać się do matury. Szczęśliwie udało się wszystko pogodzić, zaległości nie miałem, raczej sporadyczne.

Ta twoja przygoda z Podbeskidziem układała się płynnie. Wszystko wskazywało na to, że mógłbyś tam zostać na dobre, wsiąknąć w klub. W którym momencie przyszło powołanie od pana Boga i jak to wyglądało?

Nie jestem w stanie powiedzieć. To chyba i dla mnie tajemnica z tym powołaniem. Do dzisiaj nie wiem jak szalony pomysł miał Bóg, że to właśnie mnie powołał. To nie było tak, że rzuciłem wszystko, bo byłem przekonany, że zostanę księdzem. Gdy wybierałem studia, cały czas z tyłu głowy miałem takie myśli o seminarium. Niby wszyscy mi się życiowo układało. Studiowałem, pomagałem w klubie. Ale czułem jakąś taką niepewność. W pewnym momencie wziąłem urlop dziekański, a w klubie powiedziałem, że potrzebuję chwili przerwy w pracy. Poszedłem do seminarium na zasadzie: żeby kiedyś nie żałować, że nie spróbowałem. Jeśli się wycofam, przynajmniej będę spokojny, że to zrobiłem. No i poszedłem na miesiąc, a szybko minęły całe lata.

Dzisiaj jestem przekonany, że tak musiało być, a wszystko było po coś. Dobrze się odnajduję w tej roli, dobrze się czuję z tym, kim jestem i co robię. Natomiast cały czas jestem obecny wśród zawodników Podbeskidzia, nawet w tej innej funkcji. W zeszłym roku udzielałem ślubów dwóm byłym zawodnikom, jednemu chrzciłem dziecko. Regularnie pomagam w przygotowaniu do bierzmowania zawodnikom szkoły mistrzostwa sportowego, jeżeli wyrażają taką chęć, a są na przykład z drugiego końca Polski.

Mecze, głównie rozgrywane w weekendy, ciężko pogodzić kibicowanie z pracą kapłana?

Troszkę tak, ale jak jest możliwość, pojawiam się i na stadionie. W tym roku byłem już i na Legii, i na Górniku. Pomagam w radiu diecezjalnym, tam opowiadam o sporcie, więc miałem na te spotkania akredytację. Natomiast lubię też mecze lokalnych drużyn, chodzę w swojej okolicy na pooglądać, pokibicować meczom b-klasy, a-klasy.

W emocjach bywa, że można się zagotować. Czy ciężko pogodzić kibicowanie z posługą księdza?

Emocje udzielają się każdemu, pytanie w jaki sposób wylewamy je na wierzch. Staram się reagować w sposób zrównoważony, ale przecież zawsze się nie da. Kibic jest kibicem, ksiądz czy nie ksiądz, każdy wyskoczy pod sufit po takiej bramce, jak Bilińskiego z Górnikiem w 90 minucie. Jak ktoś nie okazał w takiej sytuacji radości, to powinien się zastanowić nad swoim kibicowaniem. Notabene nasz biskup pomocniczy bielsko-żywiecki, Piotr Greger, też jest fanem Podbeskidzia.

Radość zawsze łatwiej jest unieść, gorzej, gdy nie idzie, względnie czy ma się wątpliwości co do decyzji arbitra.

Powiem tak: jeszcze będąc kierownikiem, zdarzało mi się niejednokrotnie wylecieć na trybuny.

Leszek Milewski

Fot. Archiwum Marcina

Ekstraklasa. Historia polskiej piłki. Lubię pójść na mecz B-klasy.

Rozwiń

Najnowsze

Siatkówka

Świetny sportowiec może być kruchy psychicznie. „Szedł na zagrywkę blady jak ściana”

Jakub Radomski
0
Świetny sportowiec może być kruchy psychicznie. „Szedł na zagrywkę blady jak ściana”
1 liga

Królewski: Opóźnienia w wypłatach? Nie ma nic gorszego niż taki wstyd

Paweł Paczul
0
Królewski: Opóźnienia w wypłatach? Nie ma nic gorszego niż taki wstyd
EURO 2024

Media: Zmiana Probierza. Nie poznamy szerokiej kadry na Euro 2024

Bartosz Lodko
2
Media: Zmiana Probierza. Nie poznamy szerokiej kadry na Euro 2024
1 liga

Królewski: Miałem sygnały o planach wpływania na służby, by finał PP się nie odbył

Paweł Paczul
6
Królewski: Miałem sygnały o planach wpływania na służby, by finał PP się nie odbył

Komentarze

32 komentarzy

Loading...