Wiosną w Ekstraklasie nie zabraknie zawodników, którzy będą mieli coś do udowodnienia. Niekiedy więcej, niekiedy mniej, ale jasne będzie, że zagrają o własną reputację. Albo w kwestii tego, czy w ogóle się nadają, albo tego, czy będą jeszcze w stanie nawiązać do swoich najlepszych chwil, na podstawie których nadal utrzymują się w polskiej elicie, albo po prostu ogólnego określenia swojego potencjału. Nie ograniczaliśmy się żadnymi kategoriami. Są młodzi, są starzy, są nasi rodacy, są obcokrajowcy, są piłkarze z dłuższym stażem w lidze, ale też ci z krótszym. Pełna dowolność. Dla kogo ekstraklasowa wiosna będzie rozstrzygająca?
RIVALDINHO
Ostatnio w Interii straszył, że jego ojciec, wielki Rivaldo, oglądał jesienią większość meczów Cracovii. Aż zaniemówiliśmy. Jeśli to prawda, to jesteśmy straceni. Raz, że trochę wstyd, że taka tuza musiała się męczyć przebijając się przez marność polskiej piłeczki kopanej. Dwa, że coś nam się wydaje, iż Rivaldo najprawdopodobniej nie należał do najszczęśliwszych ludzi na ziemi, kiedy oglądał popisy Rivaldinho na nadwiślańskich boiskach. I to nawet pomimo najszczerszych chęci i największej przychylności związanej z naturalnym faworyzowaniem syna przez własnego rodziciela. Po 25-letnim napastniku kompletnie nie było bowiem widać, że geny ma takie, jakie ma. Wprost przeciwnie. Jeśli przyjechał do Krakowa z jakimkolwiek umiejętnościami, to albo ze skromnymi, albo z bardzo skutecznie ukrywanymi.
Znośnie wyglądał tylko z Zagłębiem. Poza tym tragedia. W konsekwencji całą jesień Cracovia grała właściwie bez wysuniętego napastnika, bo Marcosa Alvareza trzeba rozpatrywać raczej jako gościa operującego głębiej, gdzieś na pograniczu pomocy i ataku. I to jest całkowite nieporozumienie. Tym bardziej, że Rivaldinho przychodził do Krakowa po solidnym sezonie w rumuńskim Viitorulu, z opinią gościa, który w piłkę umie grać i nie jest żadnym prawdziwkiem z fajnym nazwiskiem. Na razie jednak opinia zupełnie się nie sprawdza. Brazylijczyk wyróżnił się tylko tym, że został stałym bywalcem naszej jedenastki Badziewiaków. Dość powiedzie, że trafiał do niej aż czterokrotnie.
Wiosna będzie dla niego kluczowa.
Albo na dobre zagrzebie się w błocie, w którym taplały się chociażby takie gwiazdy jak Fabian Serrarens czy Michalis Manias, albo jeszcze nas wszystkich zaskoczy i zagra chociaż w jakimś stopniu tak jak oczekiwalibyśmy tego po synu Rivaldo.
ALEX SOBCZYK
Latem opowiadał nam, że sympatyczny skądinąd Erik Grendel powtarzał mu, że pasuje do Ekstraklasy. Cóż, my jesteśmy stare wilki, my jesteśmy stare wygi i gdyby ktoś nam tak powiedział, to zapraszalibyśmy go na salo, zamiast chwalić się tym w mediach, ale no wiadomo, tamte słowa były serdeczne, a my żartujemy. Tym bardziej, że Sobczyk serio zaczął obiecująco. Pisaliśmy:
Imponował walecznością, potrafił wstawiać głowę tam, gdzie niektórzy baliby się wstawić nogę. Czasami oznaczało to dla niego solidne poobijanie i przyspieszone zejście. Wiadomo jednak, że kibicom taki styl grania się podoba. Do tego urodzony w Austrii zawodnik potrafił dołożyć nieco konkretów. W ligowym debiucie z Podbeskidziem zaliczył asystę, a na Legii rozegrał mecz życia – najpierw dał prowadzenie, zaś przy dwóch następnych bramkach asystował.
Problem w tym, że na tym się skończyło. I to skończyło się, zanim zdążyło się na dobre zacząć. Od meczu z Legią zaliczył jedenaście pustych przelotów. A gra regularnie, najczęściej od pierwszej minuty. Niepokojące. Można było zacząć żywić naprawdę realne obawy, że na dłuższą metę temu zawodnikowi zwyczajnie brakuje atutów czysto piłkarskich, a sama wola walki to za mało. Na skreślanie go jednak jeszcze za wcześnie, ale chętnie zobaczymy, czy wiosną przypadkiem słowa Grendela nie staną się przepowiednią i Sobczyk zniknie w ligowej otchłani.
JAKOV PULJIĆ
Już się obronił. Nie został kolejnym – po tak wielkich piłkarzach jak Mudrinski, Scepović i Bezjak – zagranicznym napastnikiem, który zawalił sprawę w Jagiellonii. Puljić nie musi zakopywać głowy pod ziemię. W okresie post-pandemicznym minionego sezonu strzelił parę bramek, a jesienią dołożył hat-tricki z Wisłą Płock i Wartą Poznań, z ośmioma golami przebijając się równocześnie na drugą pozycją w klasyfikacji najlepszych strzelców Ekstraklasy, ex aequo z Imazem i Jimenezem. Bardzo przyzwoicie.
A przy tym dalej nie mamy przekonania, że Jaga ma w ataku kozaka. Puljić zbyt często gra poniżej przyzwoitego poziomu. Nawet jeśli uda mu się strzelić lub asystować, potrafi zawieść na całej linii. Zniknąć. Wyparować. Był chłop-nie ma chłopa. Wiosna powinna być dla niego decydująca. Oczekiwalibyśmy po nim, że nie dość, że doszlusuje do dwucyfrowej liczby bramek, co nie powinno stanowić dla niego wielkiej filozofii, to zacznie być też piłkarzem bardziej dojrzałym. Takim, który będzie mniej zależny od reszty zespołu. Który zagra swoje, nawet jeśli Jaga będzie mieć problem z odnalezieniem swojego rytmu.
Wiosna pokaże, czy mówimy o przeciętniaku czy kimś z aspiracjami na coś więcej.
TOMASZ MAKOWSKI
Czas postawić karty na stół. Nie brakowało i nie brakuje w tej lidze młodzieżowców, którzy pełnoprawnie zasługują na miejsce w składach swoich drużyn. Są też tacy, którym ewidentnie brakuje doświadczenia, ale starają się nadrabiać zaangażowaniem, młodzieńczą fantazją, pojedynczymi błyskami, czymkolwiek. Do żadnej z tych grup nie zalicza się Tomasz Makowski. A przecież to nieprzypadkowy chłopak. Był na Mundialu U-20, jeździ na młodzieżówkę U-21. Coś chyba potrafi.
Ale, no właśnie, chyba.
Nie przekonuje kompletnie. Facet bez właściwości. Zagrał już prawie kopę meczów w Ekstraklasie, a absolutnie nie jesteśmy w stanie przypomnieć sobie ani jednego spotkania, po którym klasnęlibyśmy w ręce z okrzykiem: „motyla noga, właśnie dlatego ten dzieciak tu jest”. Irytował nas już w zeszłym sezonie, a w tym jest jeszcze gorzej. Wyraźniej pokazał się raz. I to w niezbyt miłych okolicznościach, kiedy barbarzyńsko wjechał w nogi Bartosza Kapustki i powinien mieć się cieszyć, że Bartkowi nic się nie stało, bo to był kompletny kryminał. Poza tym tylko z Podbeskidziem i Wisłą Kraków nie raził nas swoją piłkarską marnością, ale żeby się czymś wyróżnił, to też nie. Ani on defensywny, ani on ofensywny. Taki nijaki. Piotr Stokowiec tłumaczył go tak:
– To jest chłopak, który dopiero się uczy, dopiero się rozwija – młodzieżowiec pełną gębą. Wiem, że poprzeczka idzie w górę, że sporo się od niego wymaga, ale dalej dostaje powołania do kadry B, młodzieżówki, trenera Michniewicza.
Doszło do tego, że z pierwszego składu coraz częściej wypiera go Jakub Kałuziński, a żeby było mało, to Lechia sprowadziła Jana Biegańskiego. Obaj to środkowi pomocnicy, obaj są od Makowskiego młodsi i choć niewiele, to możliwe, że bardziej perspektywiczni, no i też spełniają warunki bycia młodzieżowcami, więc 21 latkowi ze Zgierza odpada argument, który do tej pory umiejscawiał go w pierwszym składzie. W jego przypadku sytuacja jest więc prosta: czas pokazać cokolwiek.
MOHAMMAD AWWAD I JAN SYKORA
W Maccabi Hajfa siedział na ławce, w Lechu nic się nie zmieniło. Stabilność, ale chyba nie taka, jakiej sam by oczekiwał. Teraz miał czas, przepracował zimowy okres przygotowawczy i jeśli chce zostać zapamiętanym z czegoś więcej niż bycia piętnastym czy szesnastym graczem w i tak lichej rotacji, to wypadałoby, żeby wziął się w garść. Momenty były, nie dał plamy z Benfiką, ale potrzeba znacznie więcej, by nie zostać klasyczną zagraniczną kometą.
Jan Sykora to inny przypadek. Trzeba powiedzieć wprost: to rozczarowanie. Nie miał być żadnym zmiennikiem. Miał wejść w buty Kamila Jóźwiaka. Z miejsca wskoczyć do pierwszego składu. No i może wskoczył, bo minuty łapie regularnie, ale czy coś z tego wynika? Niekoniecznie. Cały czas słyszymy, że umie grać w piłkę, przyszedł ze Slavii i powinien odpalić, ale – cholera jasna – czas mija, a on nie odpala.
Nie dostajemy oczopląsu, kiedy na niego patrzymy, nie walimy się patelnią w łeb. Piłka mu nie przeszkadza. Umie kiwnąć, zrobić kółeczko, pograć kombinacyjnie. Estetycznie daje radę, ale na tym sprawa się kończy. W Lidze Europy irytował przeciętnością, w Ekstraklasie irytuje nieefektywnością – 0 goli, 0 asyst, 1 kluczowe podanie. No panie, tak nie wypada. Pamiętajmy, że wcale niemało kosztował, więc jeszcze trochę i może zostać niewypałem.
BARTOSZ KAPUSTKA
Stały bywalec rubryk „Make or Break”. I to od lat, i to takich wszelkiej maści. Wonderkid polskiego futbolu, ulubieniec Linekera sprzed lat. W końcu można napisać jedno: umieszczając go w tym zestawieniu wcale nie życzymy mu tego tylko tego, żeby zaczął grać. A to już jakaś zmiana.
Bartosz Kapustka gra. I choć początek miał słabszy, wyraźnie brakowało mu rytmu, to końcówką rundy jesiennej pokazał, że kiedy jest w formie, ma warunki, żeby być topową postacią ligi. Bardzo dobrze zagrał z Lechem. Strzelił gola z Piastem. Błyszczał też z Lechią, ale jego dobrą passę przerwał bandyckim wślizgiem Makowski i do końca rundy już nie zobaczyliśmy piłkarza Legii na murawie. Powód? Kontuzja więzadła pobocznego. Nic przyjemnego, ale i tak lepsze to niż złamanie nogi, które wydawało się nieuchronne, kiedy pierwszy raz oglądało się całe zdarzenie.
Na zimowym zgrupowaniu Kapustka wrócił do treningów, ale doznał kontuzji łydki i nie wiadomo, czy będzie gotowy na inaugurację wiosny. Tak czy inaczej, do sedna: w czym jest sprawa? Zdrowego Kapustkę czeka bardzo poważne zadanie. Będzie musiał poprowadzić Legię do mistrzostwa. Mimo braków kadrowych, dalej ma wokół siebie utalentowanych kolegów. Sprzyja mu trener Czesław Michniewicz. Sam powoli wraca do formy i odzyskuje pewność siebie. To będzie więc misja, która trochę na nowo zdefiniuje nam 24-letniego pomocnika. Szczylem już nie jest. Młodym talentem też nie. Sporo przeszedł, sporo zobaczył, odbił się od Anglii. Czas, żebyśmy zobaczyli dojrzałego piłkarza w jeszcze większym wymiarze niż jesienią.
SEBASTIAN MILEWSKI
Nie ma łatwo w Gliwicach. Ten sezon miał stanowić dla niego weryfikację, bo skończył się czas, kiedy grał nie tylko dlatego, że na to zasługiwał, ale również dlatego, że posiadał status młodzieżowca, a nie od dziś wiadomo, że Waldemar Fornalik do obsady tej boiskowej pozycji podchodzi w sposób mocno specyficzny. Czasami mamy wrażenie, że po prostu robi wszystko, żeby jakimkolwiek sposobem do minimum zneutralizować szkody, jakie według niego poczyniłby młodzieżowiec, gdyby dostał jakąś ultra-ważną rolę, od której na murawie zależałoby wszystko.
I początkowo wydawało się, że Milewski zginie. Że kiedy nie będzie musiał grać, pójdzie w odstawkę. Potwierdzały to eliminacje do Ligi Europy, w których zaliczył kilkuminutowe epizody. W lidze też zaczął na ławce. Sytuacja zmieniła się od meczu z Lechem. Do końca rundy grał już regularnie. W międzyczasie wpadły mu dwa gole – ważny z Górnikiem i mniej ważny z Podbeskidziem, kiedy zrezygnowana bielska obrona całkowicie odpuściła, mhm, bronienie. Wszystkie te mecze Milewski grał na skrzydle (i prawym, i lewym), czyli na pozycji, którą w minionej kampanii wymyślił dla niego Fornalik, całkowicie tym zyskując swojego podopiecznego, który w rozmowie z nami przyznawał, że stało się to na tyle z zaskoczenia, że nawet na żadnym treningu nie miał okazji poczuć rytmów tej pozycji, a już wskakiwał na boisko z zadaniami biegania wzdłuż linii.
Patrzymy z ciekawością. W Milewskim broni się trochę przepis o młodzieżowcu. Na dziś to nie jest jakoś wyraźnie lepszy piłkarz niż rok temu. Ligowy solidniak, który – już bez żadnej taryfy ulgowej – walczy, żeby nie przepaść.
LUKA ZAHOVIĆ
To facet z potencjałem na bycie czołowym ofensywnym piłkarzem ligi. Syn słynnego Zlatko Zahovicia przez ostatnie cztery lata strzelił dla Mariboru 64 gole w 138 spotkaniach, co dawało Pogoni nadzieję na to, że w końcu znajdzie się w drużynie ktoś, kto będzie w stanie wskoczyć w buty Adama Buksy. Jarosław Mroczek go zachwalał. Mówił, że Zahović z buta wszedł do nowej szatni, że nie potrzebuje aklimatyzacji, że był starannie wyselekcjonowany i z miejsca powinien stanowić o sile szczecińskiej ekipy. No i faktycznie, jakoś bardzo się nie mylił. 25-letni napastnik szybko pokazał, że futbol nie jest mu obcy – dobra technika, kierunkowe przyjęcia, klepeczki, wychodzenie do podań, umiejętne otwieranie gry i szukanie przestrzeni. Szybko skumał się też z kolegami z drużyny – asystował przy przypadkowym golu Gorgona z Lechią, a potem wypracował bramkę Benedyczakowi z Podbeskidziem.
Z relatywną łatwością dochodził też do sytuacji strzeleckich. Problem w tym, że był w cholerę nieskuteczny. W dogodnych sytuacji głupiał raz z Legią, trzy razy z Jagiellonią i kilka razy z Podbeskidziem. Z marnowania setek zrobił wręcz znak rozpoznawczy swojego startu na polskich boiskach. A to w przypadku napastnika nieco niepokojące. Momentami wydawało nam się nawet, że może lepiej byłoby go cofnąć do drugiej linii, gdzie pomagałby w kreacji, ale trochę uspokoił nas koniec rundy, w którym Zahović strzelił po bramce ze Stalą i Wartą.
Co jednak jasne – stać go na więcej. Z pełną oceną trzeba będzie poczekać na koniec sezonu. Jeśli zakręci się w okolicach dziesięciu-dwunastu bramek powinno być w porządku, jeśli nie – będziemy rozczarowani i nie będzie można ocenić tego transferu na plus.
JAROSŁAW JACH
Jach nie ma co marzyć o podboju zachodnich lig. Jeśli odbijasz się nawet od Fortuny Sittard, po tym jak wcześniej średnio poszło ci w Rizesporze i Sheriffie, nie masz co liczyć na to, że ci się uda. Sorry, taki mamy klimat. Wraca do Rakowa, który celuje już w coś zupełnie innego niż w poprzednim sezonie – może nawet w mistrzostwo, na pewno w podium i europejskie puchary. I wydaje nam się, że to też będzie jakaś weryfikacja Jarosława Jacha. To świadomy chłopak. Sam opowiadał nam, że w Zagłębiu Lubin, czyli w okresie na chwilę przed wyjazdem na podbój Anglii, wcale nie czuł się pewniakiem do gry, nie czuł się topowym stoperem Ekstraklasy. To znamienne.
Teraz będzie się wymagało od niego, żeby kimś takim był.
Zresztą już wiosną minionego sezonu wydawało się, że kimś takim jest. Wszedł do ligi na bezczela i z miejsca wciągał nosem napastników Arki i paru innych klubów. Potem przez kilka miesięcy było solidnie, aż w okresie post-pandemicznym stracił miejsce w podstawowym składzie Rakowa, przegrywając rywalizację nie tylko z Kamilem Piątkowskim i Tomasem Petraskiem, ale też z Kamilem Kościelnym, który po sezonie został bez większego żalu oddany Stali Mielec.
– Jarek Jach miał różne momenty w tym sezonie. Zaczął dosyć dobrze. Później poczynił regres. Najlepszy okres u nas miał w okresie przygotowawczym, czyli do momentu przerwania rozgrywek. Wydawało się, że wchodzi na taki poziom, iż będzie miał szansę – przynajmniej ja tak sądziłem – żeby pojechać na Euro. Niestety, nie dość, że Euro w tym roku się nie odbyło i nie odbędzie, to pandemia wybiła z rytmu również Jarka. Zresztą chyba też ta cała niejasna sytuacja, co do jego przynależności klubowej i jego przyszłości, też chyba nikomu nie posłużyła. Nie było to dobre. Dlatego też uważam, że miewał gorsze momenty, wypadł ze składu, czasami nie grał – tłumaczył Marek Papszun.
Cóż, nie sądzimy, że Jach wejdzie teraz na poziom, który pozwoli mu powalczyć o Euro, ale chcielibyśmy zobaczyć sezon, który określi faktyczny potencjał 26-letniego stopera. Najlepiej jako czołowego stopera ligi.
PETTERI FORSELL
Wiosną rozstrzygnie się, czy już do końca jego polskich podbojów będzie wspominany jako fiński przybysz, który specjalizuje się w spadaniu z Ekstraklasy. Po tym jak spadł z Miedzią i Koroną, może bowiem skompletować niechlubny tryplet ze Stalą. Na razie niby są gorsi, a jednak Forsell nie pokazał nic specjalnego. Miał być liderem drugiej linii, a jego rolę pełnił Maciej Domański. I ok, Forsell miał swoje problemy, kilka tygodni nie grał, ale w żaden sposób nie usprawiedliwia to tego, żeby najzwyczajniej w świecie, kiedy już wychodził na murawę, to zazwyczaj zawodził. Kompletnie kompromitował się z Wisłą Kraków i Pogonią Szczecin. Cieniował z Górnikiem Zabrze. Błysnął raz. Piękną bramką z wolnego z Zagłębiem.
Ale to o wiele za mało.
BARTŁOMIEJ PAWŁOWSKI
Ma najniższą średnią not spośród pomocników Śląska Wrocław z wyjściowego składu. Praszelik – 5,00. Sobota – 4,75. Mączyński i Pich – 4,50. Pawłowski – 4,13. Występy solidniejsze (23 minuty i gol z Lechią 90 minut i gol z Rakowem) przeplata wyraźnie słabszymi (Górnik, Podbeskidzie, Pogoń, Wisła Płock).
Pawłowski dalej umie przygrzać po skrzydełku, kiwnąć, pograć piłką. To gość z potencjałem na wyróżniającą się postać w lidze. Wszyscy liczyli, że po powrocie z Turcji szybko nawiąże do tego, co pokazywał grając w Zagłębiu. Na razie sprawia wrażenie nieco przygaszonego. Nie jest rozczarowaniem. Absolutnie. Daleko mu do tego, nawet jeśli użylibyśmy jakiegoś dużego skrótu myślowego, ale wiemy, że stać go na więcej. I w ogóle, jeśli Śląsk chce mocniej powalczyć o podium, to efektowny i efektywny Pawłowski jest mu niezbędny. Jest w kwiecie wieku. Stać go, żeby więcej znaczyć w tych rozgrywkach.
ROBERT JANICKI
Ma fajną historię. W juniorskich drużynach Lecha był kozakiem. Stawiano go na równi z Dawidem Kownackim, ale nie trafiały do niego perspektywy, które rysowano przed nim w Kolejorzu, wiec postanowił wyjechać na zachód. Trafił do akademii Hoffenheim i złapał się za głowę. Footbonaut, treningi uwagi i spostrzegawczości, podświetlani zawodnicy, pamięciówki, analityka, tablety, laptopy, zajęcia z Julianem Nagelsmannem. Szmery bajery. Potem wrócił do Polski i słuch o nim zaginął, aż pojawił się na horyzoncie na nowo, kiedy zaczął błyszczeć w pierwszoligowej Warcie.
Mógł się podobać. Klasyczna dyszka w starym stylu. Kreatywny. Błyskotliwy. Szybka noga, szybka głowa. Jesienią 2019 był czołową postacią I ligi. Nawet nie śmialiśmy się, kiedy mówił nam, że za kilka lat widzi się w Serie A. Rozpatrywaliśmy to w kategoriach pozytywnej pewności siebie. Problem w tym, że od roku znacznie spuścił z tonów. Dyskretniejszą miał już wiosnę zakończoną awansem Warty po barażach, a jesienią, już w Ekstraklasie, zawiódł na całej linii. Apatyczny. Zagubiony. Miotający się. Doszło do tego, że w listopadzie stracił miejsce w składzie. Kiepskiego wrażenia nie ratuje nawet brameczka i niezły występ ze Śląskiem. Spodziewaliśmy się po nim więcej.
Wiosna powinna pokazać, czy dalej rozmawiamy o piłkarzu z potencjałem na większe granie niż ekstraklasowa kopanina.
ALEKSANDER BUKSA
Dalej to młoda bestia, więc w jego przypadku wszystko jest melodią przyszłości i niespecjalnie dziwimy się, że 18-letni talent potrafi w jednym sezonie błyszczeć i pakować piękne bramki, a w drugim nie zagrać ani jednego udanego meczu. No dobra, dziwić się-nie dziwimy, ale trochę martwimy. Ostatnio więcej mówi się o nim w kontekście potencjalnych transferów, kierunków, kwot i cen niż boiskowych wyczynów. Tak być nie powinno. Jeśli Buksa chce iść dobrą drogę, znów powinien zacząć grać i strzelać. Choćby sporadycznie.
FILIP LESNIAK, DUSAN LAGATOR, MATEUSZ SZWOCH
Trójgłowy potwór. Postrach ligi. No dobra, zostawmy to zamiłowania do fantastyki na boku. Wiosną rozstrzygnie się, czy to trio na zawsze pozostanie w naszej pamięci jako ucieleśnienie szrotu, czy też może – co byłoby pewnym zaskoczeniem – na dłuższą metę obroni się na murawie.
Jeszcze w listopadzie twierdzilibyśmy, że nie ma mowy, żeby machina środka pola zbudowana z Lesniaka, Lagatora i Szwocha mogła w miarę sprawnie funkcjonować, ale zmieniliśmy troszeczkę, o kilka centymetrów, zdanie, kiedy zobaczyliśmy mecze Wisły Płock z Lechią i Podbeskidziem. Pal licho, że Lagator i Szwoch wykręcali konkretne liczby. Najważniejsze było to, że w końcu widzieliśmy, że każdy z nich ma swoją rolę. Lagator zapieprzał w defensywie i naprawdę zaskakująco przekonująco rozprowadzał grę, a przynajmniej na tyle, na ile było to w jego kompetencjach. Lesniak może nie rzucał się w oczy, nie pokazywał całym sobą, że jest lepszy od Furmana, bo nie jest, ale całkiem przyzwoicie wszedł w buty ósemeczki, która łączy zadania po obu stronach boiska. A Szwoch wyglądał jak lider drużyny. W końcu, bo próbował tego od jakiegoś czasu z raczej miernym skutkiem, aż do tych dwóch ostatnich spotkań rundy.
No właśnie. Wszystko fajnie, ale pamiętajmy, że opowiadamy o dwóch starciach. To jeszcze żaden dowód, że ten projekt wypala. Ale jeśli częściej będą nawiązywać do tego poziomu, a Wisła Płock się utrzyma, to na pewno przynajmniej nie będą stanowić pośmiewiska. A w ich wypadku, to już coś.
ROK SIRK I SAMUEL MRAZ
Flip i Flap. Sirka zdążyliśmy już poznać. Wiemy, że na niewiele go stać, choć przecież w słoweńskiej lidze potrafił wykręcać dwucyfrowe wyniki bramkowe. Latem Zagłębie sprawdziło mu konkurenta, choć może bardziej pasowałoby określenie – towarzysza biedy i niedoli. No i co? I nic. Patrząc na wyczyny Mraza w pewnym momencie pisaliśmy nawet, że przy nim – i tak fatalny – Sirk wygląda na kawał niezłego grajka. Znamienne. Opus magnum 23-letniego słowackiego napastnika był występ przeciw Śląskowi Wrocław, kiedy powziął sobie, że zmarnuje wszystkie dogodne sytuacje, jakie tylko będzie miał – pudłował więc z taką gorliwością, jakby w domu zajmował się głównie odpalaniem na YouTube kompilacji największych futbolowych wpadek, żeby potem odtwarzać je na boisku.
Masakra.
A jednak pamiętajmy, że mówimy o facecie, który dostaje regularne powoływania do reprezentacji Słowacji. Gościu, który zrobił z nią awans na Euro i zanosi się na to, że na nie pojedzie. Całkowitym postrzeleńcem być nie może. Od Lubomira Guldana usłyszeliśmy, że nowy napastnik może przyjdzie, ale może też nie, co oznacza, że cokolwiek by się nie stało, to Mraz i Sirk dostaną jakieś tam szanse na rehabilitacje. To będzie prosta piłka: albo wielki renesans, albo zagoszczenie się na półce ze wszystkimi Serrarensami tego świata już na dobre.
CAŁA DRUŻYNA PODBESKIDZIA
Kwintesencja rubryki „Make or Break”. Spektakularne utrzymanie albo kompromitujący spadek. Przedłużenie umowy i udana misja Roberta Kasperczyka albo wylot z trenerskiej karuzeli. Weryfikacja tego, czy Rafał Janicki nadaje się jeszcze na porządne granie na poziomie Ekstraklasy. Sprawdzenie umiejętności Petara Mamicia i przesądzenie, czy w Rakowie nie przebił się, bo był za słaby, czy nie było dla niego miejsca w silnej rotacji Marka Papszuna. Dowiemy się, czy Rundić i spółka, czyli partacze z jesieni, nadają się do czegoś więcej niż tarcie chrzanu. Poznamy lepiej Gergo Kocsisa i Serhija Miakuszkę – z ich korzyścią lub z ich szkodą. Zobaczymy, czy Łukasz Sierpina jest w stanie pociągnąć zespół do utrzymania w Ekstraklasie. Czy Karol Danielak nadaje się do elity, czy Kamil Biliński dogoni Pekharta i pojedzie na Euro… Wróć: czy jeszcze trochę postrzela.
No.
Sporo tego.
Wiosna będzie rozstrzygająca dla praktycznie wszystkich piłkarzy Podbeskidzia i dla całego tego projektu.
Fot. Newspix