32 ciosy młotkiem w głowę były przyczyną śmierci 29-letniego Sama Kellermana, początkującego aktora i publicysty sportowego, który został odnaleziony martwy na podłodze własnego mieszkania w październiku 2004 roku. Okrwawione narzędzie zbrodni znajdowało się nieopodal jego ciała, oparte o ścianę. Śledczy nie mieli zatem większych trudności z ustaleniem sprawcy tego okrutnego mordu. Tym okazał się niejaki James Butler – pięściarz rodem z Nowego Jorku, a prywatnie… kolega ofiary. Jego ringowy przydomek – „Młot z Harlemu” – nabrał tym samym wyjątkowo makabrycznych konotacji. Dlaczego jednak Butler w ogóle dopuścił się tak straszliwego czynu wobec człowieka, który bezinteresownie wyciągnął ku niemu pomocną dłoń? I to akurat w momencie, gdy właściwie wszyscy inni się od niego odwrócili?
Zapraszamy niniejszym na pierwszy odcinek cyklu „Mroczna strona sportu”, gdzie weźmiemy pod lupę życiorysy sportowców, którzy z takich czy innych powodów zboczyli na przestępczą ścieżkę. Niektórzy zostali oszustami. Inni przemytnikami narkotyków, jeszcze inni gwałcicielami.
Albo – podobnie jak Butler – mordercami.
Bracia
Sam Kellerman od początku swej medialnej kariery był postrzegany jako młodszy brat swojego starszego brata. To urodzony piętnaście miesięcy wcześniej Max Kellerman robił bowiem furorę w telewizji i radiu jako specjalista od boksu, a także wielu innych dyscyplin sportowych, w tym koszykówki oraz baseballu. Już w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych starszy z Kellermanów, wówczas 25-letni, znalazł zatrudnienie w stacji ESPN i wziął udział w tworzeniu lubianego programu „Friday Night Fights”. W 2002 roku otrzymał natomiast możliwość poprowadzenia własnego show o nazwie „Around the Horn”. Doskonale się sprawdził jako gospodarz tego popularnego widowiska, co przełożyło się na zmianę barw telewizyjnych. Zimą 2004 roku podpisał niemal gwiazdorski kontrakt ze stacją Fox Sports Net, stając się tym samym bohaterem zupełnie nowego programu: „I, Max”.
Jest więc chyba oczywiste, że znajdował się wówczas na fali wznoszącej.
W amerykańskiej telewizji nie dostajesz do poprowadzenia audycji ze swoim imieniem w tytule, jeżeli brak ci popularności, charyzmy czy błyskotliwości. Max osiągnął taki status, że Amerykanie siadali przed telewizorem nie tylko po to, by po prostu posłuchać dyskusji o sporcie. Chcieli się dowiedzieć, co na dany temat sądzi właśnie Kellerman. Czym dziś zaskoczy, jak kontrowersyjną opinią tym razem się popisze. Kogo skrytykuje, a o kim powie kilka ciepłych słów. – Max ma ego większe niż Nowy Jork, ale i tak jest najlepszą postacią, jaka przytrafiła się boksowi od czasu duetu Howard Cosell – Muhammad Ali – pisał swego czasu Woody Paige z Denver Post.
Max Kellerman w programie „Around the Horn”
Tymczasem młodszy z braci nieco mozolniej wspinał się po drabinie rozpoznawalności.
Być może dlatego, że Sam nie był osobą aż tak szalenie przebojową. Max od małego opowiadał każdemu, kto tylko zechciał go wysłuchać, że bez trudu mógłby skomentować dowolną galę boksu i zrobiłby to o niebo lepiej niż doświadczeni sprawozdawcy. Nie były to zresztą puste przechwałki, stała za nimi twarda wiedza i ogrom wykonanej pracy. Chłopak pochłaniał wszelkie dostępne książki i publikacje poświęcone pięściarstwu.
Jednocześnie Max, przy całej swojej zadziorności i pewności siebie, zakrawającej niekiedy o bezczelność, był głęboko przekonany, że nie jest najbardziej utalentowaną osobą w rodzinie. Jedną z jego ambicji stało się utorowanie drogi do świata show-biznesu trójce młodszych braci, w tym rzecz jasna Samowi. Kiedy podpisywał dwuletni kontrakt z Fox Sports, gwarantujący mu zarobek na poziomie przekraczającym półtora miliona dolarów, w gabinecie dyrektora stacji towarzyszył mu Sam. On również zawarł wtedy umowę z telewizją, która zamówiła od niego kilkadziesiąt artykułów dla swojego portalu internetowego. Za niespełna pięć tysięcy dolarów, rzecz jasna w sumie. Rozrzut finansowy jak z radzieckiej katiuszy, fakt, no ale młodszy z braci dopiero budował swoją reputację w środowisku, więc nie mógł oczekiwać kokosów.
– Jeżeli chodzi o pisanie, czułem się przy Samie jak Antonio Salieri przy Wolfgangu Amadeuszu Mozarcie – stwierdził w jednym z wywiadów Max. – Miał genialne pióro. Powtarzałem mu: „Ja zawsze znajdę kogoś, kto zapłaci mi za gadanie do mikrofonu. Tobie zawsze ktoś będzie chciał płacić za tworzenie artykułów”. Sam widział siebie raczej w branży filmowej, lecz jego przeznaczeniem było pisanie. Jestem o tym przekonany.
Sam i Max Kellermanowie (fot. Getty Images)
Protekcja brata w pewnym momencie zaczęła jednak Samowi zauważalnie doskwierać. Chciał bowiem działać w pełni na własny rachunek. Bez nieznośnego poczucia, że cokolwiek zawdzięcza koneksjom Maksa, a nie własnym talentom. Podczas gdy starszy z Kellermanów zyskiwał coraz większy rozgłos na rynku nowojorskim, młodszy zadecydował się na radykalny krok, mający zrewolucjonizować jego życie i nadać karierze nową trajektorię. Przeniósł się na Zachodnie Wybrzeże, do Los Angeles. Tam zaczął angażować się w projekty, które najlepiej współgrały z jego artystyczną naturą. Pracował nad scenariuszami teatralnymi, występował w reklamach. Oczywiście nadal pisał o sporcie, lecz nie koncentrował się wyłącznie na nim. I po części właśnie natłok rozmaitych obowiązków zawodowych sprawił, że więzi między braćmi – niegdyś wręcz nierozłącznymi – trochę się rozluźniły. Sam coraz rzadziej dzwonił do Maksa, nie wspominając o odwiedzaniu go w Nowym Jorku.
Jednak Max znał swojego młodszego braciszka na tyle dobrze, by rozumieć, że rzadsze kontakty z jego strony nie wynikają wyłącznie z zapracowania. Odgadł, iż Sam potrzebuje swobody. Nie narzucał się zatem ze swoim towarzystwem, ani tym bardziej z jakimikolwiek propozycjami pomocy. No i nie martwił się specjalnie, gdy Sam zwlekał dwa czy trzy dni z odpisaniem na SMS-a.
Gdzie się podział Butler?
Jak wspominał Gary Smith w doskonałym reportażu na łamach „Sports Illustrated”, 6 października 2004 roku, po dość długim okresie milczenia, Sam znalazł wreszcie czas, by zatelefonować do brata. Rozmowa – choć to chyba odrobinę za duże słowo dla określenia tej wymiany zdań – była nad wyraz krótka i chaotyczna:
– Siemasz, braciszku! – zaczął dość pieszczotliwie Sam.
– Halo?! To ty, Sam? Bardzo kiepsko cię słyszę – Max, przebywający akurat na meczu baseballowym, zaczął się wydzierać do słuchawki, ale mimo to nie był w stanie porozumieć się z bratem. Rozemocjonowana widownia robiła wokół niego za duży harmider.
– Słuchaj, Max…
– … Halo, halo? Sam, wiesz co, oddzwonię do ciebie wieczorkiem. Jestem na meczu Yankees, strasznie cię przerywa – Max raz jeszcze spróbował przekrzyczeć nowojorską publikę. – Do usłyszenia!
Jednak wieczorem Max już się nie odezwał. Być może zapomniał? Może przytłoczyły go obowiązki zawodowe? A może po prostu poniosła go euforia po triumfie New York Yankees nad Minnesota Twins? Dziś nie sposób już odpowiedzieć na te pytania. Inna sprawa, że Sam też nie zadzwonił po raz kolejny, więc można się było domyślać, że sprawa, z którą chciał się zwrócić do brata, nie była szczególnie istotna. Problem w tym, że młodszy z Kellermanów w ogóle przestał odpowiadać na wiadomości. Nie odzywał się przez trzy następne dni. Pięć dni. Dziesięć dni.
W końcu Max zaczął się niepokoić. Jasne, że w ostatnich miesiącach brat rzadko inicjował z nim kontakt, nie szukał też okazji do spotkań, lecz nie zdarzało się dotychczas, by z premedytacją ignorował telefony, SMS-y i maile przez grubo ponad tydzień. Czyżby się pogniewał? Ale… właściwie o co?
Max Kellerman (fot. ESPN.com)
Strapiony Max zmobilizował jednego ze swoich znajomych z Los Angeles, by spróbował odwiedzić Sama w jego mieszkaniu i dowiedzieć się, dlaczego ten nagle odciął się od rodziny i przestał odpowiadać na wszelkie wiadomości. Kolega Kellermana podjechał zatem na osławiony Sunset Boulevard i zapukał do wskazanych drzwi. Odpowiedzią było mu jednak wyłącznie głuche milczenie. Na podjeździe brakowało również Cadillaca, którym Sam zwykł przemieszczać się po „Mieście Aniołów”. Znajomy ponowił próbę następnego dnia i raz jeszcze pocałował klamkę. Wówczas uznał, że coś tu jest nie w porządku. Obszedł posiadłość Sama dookoła i przybliżył twarz do jednego z okien, by zajrzeć do środka przez szparę w opuszczonych żaluzjach. To, co tam ujrzał, zmroziło mu krew w żyłach. Natychmiast sięgnął po telefon komórkowy, lecz nie wykręcił numeru do Maksa.
Najpierw wezwał policję.
***
Funkcjonariusze LAPD (Los Angeles Police Department) po oględzinach miejsca zbrodni i przeprowadzeniu wstępnych badań laboratoryjnych orzekli, że Sam został zamordowany pięć dni przed tym, jak odkryto jego martwe ciało. A zatem, żeby być precyzyjnym, 12 października 2004 roku. Zabójca dosłownie zatłukł go przy użyciu młotka. Uderzył swoją ofiarę 32 razy, choć – zdaniem biegłych – już pierwszy cios mógł być tym śmiertelnym. Jednak morderca z jakichś przyczyn nie zadowolił się pojedynczym uderzeniem. Bił, bił i bił, opętany morderczą furią. Po raz pierwszy ugodził z zaskoczenia, w tył głowy, gdy Sam siedział przy laptopie, prawdopodobnie pracując nad jakimś tekstem.
Śledczy prędko zabrali się do poszukiwania sprawcy tej okrutnej zbrodni. Zadanie ułatwiał im fakt, że morderca pozostawił młotek w mieszkaniu, które próbował zresztą nieudolnie podpalić, by w ten sposób zatrzeć za sobą ślady. W pierwszej kolejności należało podążyć dwoma tropami. Po pierwsze – odnaleźć wspomnianego Cadillaca, który tajemniczo zniknął z podjazdu. Po drugie – odszukać Jamesa Butlera, nowojorskiego pięściarza. Ten ostatni również zapadł się pod ziemię, choć od paru ładnych tygodni pomieszkiwał kątem u Kellermana, z którym kumplował się od blisko dekady. Policjanci mieli zresztą przeczucie graniczące z pewnością, że te dwa tropy lada dzień scalą się w jeden.
Dlaczego wspomniany bokser w ogóle zatrzymał się u Kellermana? Kim właściwie był?
Żeby lepiej go poznać, należy cofnąć się nieco w czasie.
Mistrzowska szansa
W listopadzie 2001 roku James Butler znalazł się na sportowym i życiowym zakręcie, choć jeszcze kilka tygodni wcześniej jego kariera zdawała się rozkwitać. Dokładnie 1 września 2001 roku wyszedł do ringu w Bordelandhalle w Magdeburgu, by stoczyć tam pojedynek ze Svenem Ottke, ulubieńcem lokalnej publiczności. Stawką walki był pas mistrzowski federacji IBF w kategorii superśredniej. Ottke, pięściarz znany z solidnej defensywy, świetnej pracy nóg i żelaznej wytrzymałości, naturalnie uchodził za murowanego faworyta do triumfu. Walczył u siebie, pod skrzydłami niemal wszechmocnego promotora Wilfrieda Sauerlanda, a poza tym mógł się pochwalić gigantycznym doświadczeniem wyniesionym z ringów amatorskich. No i miał już na koncie ponad dziesięć zwycięskich starć rangi mistrzowskiej w boksie zawodowym. Ale trzeba brać poprawkę na fakt, że nie we wszystkich pojedynkach Niemiec triumfował w sposób naprawdę przekonujący. Jego sukcesy regularnie podważano, zwłaszcza za oceanem.
Kontrowersje wzbudził nawet wynik walki, która zapewniła Niemcowi mistrzowski pas. W 1998 roku Ottke po niejednogłośnej decyzji sędziów pokonał w Dusseldorfie amerykańskiego mistrza, Charlesa Brewera. Wielu obserwatorów krytykowało wówczas nowo koronowanego czempiona za stosowanie nieczystych zagrywek, kwestionowano też uczciwość samego werdyktu. Złych emocji i wątpliwości nagromadziło się na tyle dużo, że dwa lata później Ottke i Brewer ponownie skrzyżowali rękawice. I znów decyzja sędziów była niejednogłośnie korzystna dla Niemca, choć tym razem jego przewaga była akurat bardzo wyraźna i Amerykanin musiał zwyczajnie uznać wyższość swego oponenta.
Ottke cieszył się wówczas wielką popularnością za naszą zachodnią granicą. Świadczy o tym choćby fakt, że jego rewanżową konfrontację z Brewerem uświetnił występ kultowego zespołu ATC. Pięściarz pomaszerował do ringu w rytm znakomitego przeboju „My Heart Beats Like a Drum”.
Butler i Ottke w ringu
Butler nie mógł się rzecz jasna pochwalić nawet w połowie tak imponującym dorobkiem jak Ottke, lecz – jako się rzekło – miał mimo wszystko trochę powodów do optymizmu. Stanął wszak przed życiową szansą. Utarcie nosa niepokonanemu i, jak przyjęło się sądzić w Stanach, przereklamowanemu Niemcowi na jego terenie wyniosłoby Amerykanina na szczyty kategorii superśredniej. Walka zapowiadała się także na interesującą konfrontację diametralnie odmiennych styli. Urzędujący mistrz, zwany niekiedy „Zjawą”, był pięściarzem wszechstronnie wyszkolonym i przebiegłym, lecz bardzo rzadko powalającym swoich oponentów na deski. Z kolei „Młot z Harlemu” przystępował do starcia o mistrzostwo świata z osiemnastoma zwycięstwami na koncie, z czego aż dwunastoma odniesionymi przez nokaut.
Niemieckie media przedstawiały go jako boksera krzepkiego i nieprzewidywalnego. Sam Ottke mówił potem, że musiał się bardzo pilnować, by rywal nie sprowokował go do wdania się w chaotyczną bijatykę, ponieważ w takich warunkach niełatwo byłoby mu o zwycięstwo.
***
Upatrujący swoich szans w brutalnej sile ciosu Butler słono się jednak koniec końców przeliczył i w Magdeburgu otrzymał naprawdę surową lekcję boksu od utytułowanego rywala. „Młot z Harlemu”, zgodnie z groźnym przydomkiem, polował na Ottkego głównie potężnymi ciosami prostymi z prawej ręki. Od czasu do czasu wyprowadzał też zamaszyste sierpy, w zamierzeniu mające chyba urwać przeciwnikowi głowę. Jednak niemiecka „Zjawa” przez dwanaście rund pozostawała dla niego właściwie nieuchwytna. W końcowej fazie pojedynku Ottke, choć wciąż skoncentrowany i dość ostrożny, zaczął sobie już pokpiwać z narwanego przeciwnika. Szaleńcze uderzenia Butlera pruły powietrze, a sam Amerykanin notorycznie wpadał w liny, zwyczajnie nie potrafiąc nadążyć za dynamicznym mistrzem. Publika ryczała z uciechy. Butler kipiał z frustracji.
– Nie ma szans, by Butler zabrał pas do Nowego Jorku – stwierdził w pewnym momencie komentator stacji Eurosport.
Sven Ottke vs. James Butler (1 września 2001 roku)
Choć, co ciekawe, na samym początku finałowej rundy pretendent zwietrzył maleńką szansę na sprawienie sensacji. Jeden z jego wariackich ciosów doszedł bowiem do celu i ewidentnie wstrząsnął mistrzem. Ottke był jednak zbyt sprytny, by dać się w taki sposób ustrzelić. Natychmiast uspokoił sytuację paroma klinczami i w mgnieniu oka doszedł do siebie. Na posterunku był też sędzia ringowy, który z nieznanych bliżej przyczyn przerwał walkę w trakcie dzikiego natarcia ze strony Butlera i… odjął Amerykaninowi punkt. Ot, uroki gal organizowanych przez Sauerlanda.
Pojedynek zakończył się summa summarum miażdżącym triumfem Ottkego na punkty:
- Luca Montella: 118 – 109
- Eugenia Williams: 118 – 109
- Manfred Kuechler: 119 – 108
Ulli Wegner, słynny niemiecki trener pięściarstwa, wspominał w swojej autobiografii: – Ta walka była jedną z najbardziej olśniewających w zawodowej karierze Svenniego. Zmierzył się ze specjalistą od nokautów, który miał jeden cel – trafić, zniszczyć, zabrać mistrzowski pas. Svennie sprawił jednak, że Amerykanin wyglądał na kompletnie bezradnego. Jak gdyby próbował upolować rybę przy pomocy kowalskiego młota.
Mistrzowski poziom boleśnie zweryfikował zatem możliwości Butlera. Jednak sam pięściarz z całą pewnością nie żałował, że podjął rękawicę. Za walkę o pas IBF w Niemczech zarobił około 200 tysięcy dolarów. Mało prawdopodobne, by w ojczyźnie zdołał kiedykolwiek powalczyć za tak wielkie pieniądze w swojej kategorii wagowej. No i trzeba pamiętać, że 29-letni „Młot z Harlemu” miał przed sobą jeszcze ładnych kilka lat kariery. Stało się praktycznie pewne, że mistrzowskiego pasa jednej z najbardziej prestiżowych federacji nie zdobędzie, lecz zdołał mimo wszystko dowieść, iż jest zawodnikiem co najmniej przyzwoitym. Gwarantującym emocje choćby ze względu na swój wybuchowy styl.
Już kilka tygodni po starciu w Niemczech do Butlera trafiła zresztą kolejna oferta walki. Tym razem jego przeciwnikiem miał być Richard Grant. Rywal, z którym James miał rachunki do wyrównania.
Moment szaleństwa
Butler i Grant po raz pierwszy zmierzyli się ze sobą jeszcze w 1997 roku. Obaj stawiali wówczas pierwsze kroki w świecie zawodowego boksu. Dla „Młota” był to zaledwie trzeci pojedynek w profesjonalnej karierze, podobnie zresztą jak dla jego oponenta. Mówimy zatem o niemal zupełnych żółtodziobach. W krótkiej, trwającej zaledwie cztery rundy walce, lepszy okazał się nieoczekiwanie Grant. Rezultat ten był dla Butlera gigantycznym rozczarowaniem. Kubłem lodowatej wody, wylanym wprost na rozgrzaną od ambicji głowę. Nie był on może wcześniej wybitnym amatorem, kandydatem do olimpijskich medali, ale zupełny przeciętniak nie zdołałby dwukrotnie wygrać nowojorskich „Złotych Rękawic”.
Okazja do wzięcia rewanżu na Grancie spadła mu zatem jak gwiazdka z nieba.
Butler stoczył siedemnaście walk od czasu pierwszej, niefortunnej konfrontacji z Jamajczykiem. Przegrał tylko jedną z nich. Tę wspomnianą, o mistrzostwo świata ze Svenem Ottke. Grant tymczasem co i rusz schodził z ringu pokonany. Spośród osiemnastu stoczonych pojedynków zdołał wygrać jedenaście. Znokautował go nawet taki gość jak Apolinar Hernandez (całkowity bilans kariery: 5 zwycięstw – 8 porażek). Jawił się więc teraz jako łatwy łup. Co tu dużo gadać, dla niedawnego pretendenta do pasa IBF zwycięstwo w starciu z rywalem takiego kalibru było po prostu psim obowiązkiem, nawet biorąc poprawkę na fakt, że samą walkę mistrzowską Amerykanin przerżnął do wiwatu. Rozbicie Granta w dobrym stylu z pewnością przywróciłoby nazwisko Butlera do dyskusji na temat kolejnych potyczek o dużą stawkę.
„Nie mrugajcie, bo mam zamiar tym razem załatwić go bardzo szybko. (…) Wtedy miał po prostu farta. Walczyliśmy w limicie do 72 kilogramów. Prawie się wykończyłem przy zrzucaniu wagi. W ringu w ogóle nie miałem energii, nie byłem sobą. A on i tak nie zdołał mi nic zrobić! Sędziowie wzięli pod uwagę moje rozbite oko, ale skaleczenia doznałem po nieczystym uderzeniu głową, a nie wskutek prawidłowego ciosu”
James Butler przed drugą walką z Grantem
Pojedynek zaplanowano na 29 listopada 2001 roku w hali Roseland Ballroom w Nowym Jorku. Gala miała charakter charytatywny. Została zorganizowana pod hasłem „Walcząc za Amerykę: Noc podziękowań”, dla uhonorowania ratowników, którzy masowo ruszyli do akcji po zamachach terrorystycznych z 11 września. Wzbudziło to spore zainteresowanie wydarzeniem, choć do ringu nie wyszły przecież największe gwiazdy amerykańskiej sceny bokserskiej, lecz zawodnicy z drugiej, czy nawet trzeciej ligi.
Całym przedsięwzięciem zarządzał Lou DiBella, jeden z najważniejszych nowojorskich promotorów. Człowiek, który z niejednego pieca chleb jadł i niejedno widział. Ale rewanżowa walka Butlera z Grantem wyryła się w jego pamięci wyjątkowo mocno. – Zorganizowaliśmy tę galę dla przedstawicieli służb mundurowych – policjantów i strażaków – którzy z narażeniem własnego życia rzucili się na ratunek ofiarom ataku na wieże World Trade Center. Nie wszyscy powrócili do swoich domów. Na widowni był więc szef nowojorskiej policji. Byli najwyżsi rangą komisarze. Pięćdziesięciu uzbrojonych oficerów – wyliczał DiBella. – I na ich oczach Butler zrobił coś, co do dziś wydaje mi się po prostu surrealistyczne.
***
Co się tam, u licha, wydarzyło?
Cóż, Grant po raz wtóry sprawił Butlerowi psikusa. Łagodnie rzecz ujmując. Jamajczyk pozostał absolutnie odporny na prowokacje ze strony swojego rywala (Butler odmówił tradycyjnego stuknięcia rękawicami przed pojedynkiem) i po prostu go wypunktował. Sędziowie orzekli jednogłośnie, że na dystansie dziesięciu rund lepszym zawodnikiem był Grant i to właśnie jemu przyznali zwycięstwo. W pełni zasłużone, choć rzecz jasna nie w opinii Butlera. „Młot z Harlemu” po wysłuchaniu werdyktu nie zdołał utrzymać nerwów na wodzy. Kiedy uśmiechnięty od ucha do ucha rywal zbliżył się do niego, by wymienić zwyczajowe uściski i podziękowania, Butler z zaskoczenia odwinął się i uderzył go uwolnioną z rękawicy pięścią prosto w szczękę.
James Butler vs. Richards Grant II (29 listopada 2001)
Ten cios jest tak brutalny, że nawet po tylu latach twarz boli od samego patrzenia na nagranie. „Młot” skazał znienawidzonego przeciwnika na szereg bolesnych zabiegów chirurgicznych i dentystycznych, nie wspominając już o konieczności przyjmowania pokarmów przez słomkę przez kilka długich tygodni. Bob Papa, który relacjonował to starcie dla stacji ESPN2 razem z trenerem Teddym Atlasem, nie posiadał się z oburzenia: – To jest zwyczajna napaść! Napaść! Ten człowiek już nigdy nie powinien zostać wpuszczony do ringu – grzmiał komentator. – Butlera należy natychmiast aresztować. Co za gnida! Policja powinna w tym momencie założyć mu kajdanki. To po prostu niewyobrażalne!
– Zrobił to bez rękawicy… Co za podłe, tchórzliwe zachowanie – wtórował zdegustowany Atlas.
Życzenie komentatorów szybko się ziściło. Jako że Butler zaatakował Granta podczas charytatywnej imprezy, tuż przed nosem całej policyjnej wierchuszki Nowego Jorku, nie mógł w żaden sposób wymigać się od kary. Narobienie takiego smrodu wokół gali zorganizowanej w szczytnym przecież celu ściągnęło na Jamesa lawinę krytyki w całych Stanach. Halę opuścił jak pospolity zbir – w radiowozie, zakuty w kajdanki. Kilka miesięcy później skazano go prawomocnie na cztery miesiące pozbawienia wolności. Wbrew powszechnym apelom ludzi ze środowiska bokserskiego, „Młot z Harlemu” nie został jednak dożywotnio pozbawiony licencji bokserskiej. W 2004 roku powrócił na ring.
Po wyjściu z więzienia udzielił nawet wywiadu, w którym próbował wytłumaczyć swoje skandaliczne zachowanie. Zwracał uwagę na trudy swego dzieciństwa. Na ojca, który zniknął. Matkę, która notorycznie imprezowała, więcej miłości okazywała synowi z innego związku, a za środek wychowawczy uważała kabel od żelazka. Podkreślał też kłopoty osobiste, utrudnione kontakty z dzieckiem.
A także na zdiagnozowaną chorobę afektywną dwubiegunową.
„Choroba afektywna dwubiegunowa (ChAD) to zaburzenie objawiające się naprzemiennym występowaniem zespołów maniakalnych i depresyjnych. Występuje z równą częstością u obu płci, a ryzyko zachorowania w populacji ogólnej wynosi 1-2%. ChAD może przyjmować rożne postacie. Do najczęstszych z nich zaliczamy ChAD typu I (gdy w przebiegu choroby oprócz stanów depresyjnych można zaobserwować typowe stany maniakalne) oraz ChAD typu II (gdy obok stanów depresyjnych występują epizody hipomanii)”
definicja zaczerpnięta z portalu enel.pl
– Kiedy usłyszałem werdykt sędziów, poczułem, jak grunt umyka mi spod stóp. Moje życie się skończyło – opowiadał Butler. – Przestałem widzieć publiczność, wokół mnie zapanowała ciemność. Na ringu byłem tylko ja i Richard Grant. Widziałem tylko jego głowę. Jego twarz. Nic więcej. Wtedy uderzyłem. Gdy trafiłem go w twarz, powróciła rzeczywistość. (…) To był dla mnie generalnie bardzo trudny okres. Członkowie mojej rodziny nie zachowywali się wobec mnie właściwie. Była dziewczyna nie dopuszczała mnie do spotkań z córką. Celowo utrudniała mi życie. To mnie bardzo zabolało. Porażka ze Svenem Ottkem była kolejnym ciosem. Do tego zamach na World Trade Center… Wielu moich przyjaciół straciło tam bliskie im osoby, na mnie też to się odbiło. Nawarstwiło się mnóstwo okropnych spraw.
– (…) Takie rzeczy dzieją się często. Bokserzy atakują się po walce. Czasami do bijatyk dochodzi nawet w sportach z natury bezkontaktowych. I nikt nie idzie do więzienia – dowodził James. – Gdybym uderzył na ulicy jakiegoś cywila, który nie ma pojęcia o sportach walki – okej, taka kara byłaby zrozumiała. Ale ja zaatakowałem człowieka wyszkolonego tak samo jak ja. (…) Dzisiaj chcę po prostu zapewnić kibiców, że wszystko ze mną w porządku. Niebawem wracam na ring i udowodnię, że wciąż jestem tym samym „Młotem”. Znowu będę nokautował.
James Butler i Richard Grant
Nie brakowało rzecz jasna głosów oburzenia, gdy Butler ogłosił plan powrotu na ring. Cytowany już Lou DiBella mówił: – Wiem, że kiedyś Mike Tyson odgryzł rywalowi kawałek ucha, a potem Zab Judah oszalał w ringu. Ale kiedy z premedytacją uderzasz w ringu kogoś, kto podchodzi do ciebie z opuszczonymi rękami, rozluźniony… Butler naprawdę mógł zabić Granta. To jest ta różnica.
Amerykanin doczekał się również stronników w środowisku. Do najzagorzalszych należeli Sam i Max Kellermanowie.
Ten drugi na gorąco po walce pisał: – Słyszę apele, by dożywotnio pozbawić Butlera licencji bokserskiej. (…) Czy jeśli jeden strażak uderzy drugiego strażaka, to należy mu dożywotnio zakazać gaszenia pożarów? James Butler zarabia na życie jako bokser. Dzięki pieniądzom zarobionym w ringu opłaca czynsz. Kupuje jedzenie. Pozbawienie go możliwości wykonywania zawodu ze względu na pojedynczy incydent byłoby niesprawiedliwością. Niech każdy sobie teraz przypomni najgorszy moment swojego życia. Ten, który chętnie byście wymazali z życiorysu, gdyby tylko dało się cofnąć czas. Co by było, gdyby akurat tę chwilę transmitowano w ogólnokrajowej telewizji? Oczekiwalibyście współczucia? Dzisiaj nikt nie współczuje Butlerowi i słusznie, bo nie zasłużył na to. Ale zasłużył na sprawiedliwość, jaką będzie roczne zawieszenie. Tak, tylko roczne. To nie jest Mike Tyson, który może wziąć rok wolnego i dalej żyć jak król. On już teraz słono płaci za moment skrajnej głupoty.
Z kolei Sam Kellerman dowodził: – Zachowanie Butlera po tym, jak zaczął zażywać leki na chorobę afektywną dwubiegunową, jest po prostu wzorcowe. James powiedział mi: „Ta choroba sprawia, że krzywdzisz najbliższych sobie ludzi. Oni starają się pomóc, a ty odwracasz się od nich z powodu drobnostek. W więzieniu miałem czas, by chodzić na zajęcia, czytać książki. Wiem, jak sobie radzić z moją przypadłością. Mogę osiągnąć poziom, w którym nie będę już potrzebował leków. Wystarczy mi własna, mocna psychika”.
Cóż, chciałoby się rzec: prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie.
Rana, która się nie goi
Sam i Max z pozoru nie bardzo pasowali na kumpli dla kogoś takiego jak Butler. Oni – dobrze ułożeni i wszechstronnie wykształceni. Z zamożnej, żydowskiej rodziny. On – opuszczony przez ojca, agresywny rzezimieszek z Harlemu. Wypatrzony przez pierwszego trenera bokserskiego podczas ulicznej awantury. W teorii to się po prostu nie dodawało. A jednak połączyła ich w zdumiewający sposób nić sympatii do pięściarstwa i do hip-hopu. James wystąpił nawet gościnnie w teledysku do rapowego utworu, który bracia nagrali za młodu.
Znacznie bardziej zażyła relacja łączyła go z Samem. Poznali się w klubie bokserskim, do którego Kellerman przychodził w celu typowym dla typka z wyższych sfer. Żeby się trochę wyszumieć, spocić. Nabrać pewności siebie, popracować nad umiejętnością samoobrony.
Dla Butlera sukces w boksie był natomiast jedyną nadzieję na w miarę dostanie, szczęśliwe życie. To pokazuje, jak wiele ich mimo wszystko dzieliło. Alexander Newbold, pierwszy trener obu chłopaków, wspominał na łamach New York Timesa: – Sam był bogaty. Był tym typowym, białym Żydem z centrum. James natomiast był typowym czarnym chłopakiem z przedmieścia. Sam go właśnie takiego zaakceptował. Widział w nim kolegę, któremu może pomóc, więc mu pomagał. Z kolei James widział w Samie inny świat. Świat, którego dotąd nie znał.
– Max nigdy nie powiedziałby bratu, żeby ten dla własnego dobra odpuścił sobie troskę o zagubioną duszę Butlera – pisał Gary Smith w cytowanym już reportażu. – Wiedział, że to zabiłoby najlepszą część Sama. Ale tkwiło w tym też coś więcej. Dopóki na świecie istniała bezinteresowność Sama, Max mógł swobodnie koncentrować się na realizowaniu swoich celów zawodowych i na zarabianiu na swoim talencie. Jako duet, Max i Sam dzielili jedną świadomość. Dzięki temu byli niepokonani. Każdy z nich był bowiem jednocześnie również tym drugim.
Max i Sam w wersji hip-hopowej z 1994 roku
Czy Sam Kellerman mógł zatem odmówić, gdy we wrześniu 2004 roku odezwał się do niego wyraźnie podłamany Butler, prosząc o możliwość spędzenia kilku nocy pod jego dachem? Przecież całkiem niedawno osobiście zapewniał w jednym ze swoich tekstów, że James to w gruncie rzeczy dobry, wartościowy człowiek, któremu jedna chwila szaleństwa kompletnie zagmatwała karierę i – co za tym idzie – całe życie.
Bo chociaż „Młot z Harlemu” w 2004 roku, zgodnie z zapowiedziami, powrócił do zawodowego sportu, był już tylko cieniem pięściarza sprzed odsiadki. Między 27 lutego a 10 sierpnia stoczył aż cztery walki, lecz zwyciężył tylko w dwóch. Farmakoterapia zastosowana po zdiagnozowaniu u niego ChAD kompletnie wytrąciła go z fizycznej formy. Roztył się, a jednocześnie ubyło mu siły. Dopiero odstawienie leków – choć ryzykowne z oczywistych przyczyn – pozwoliło mu odbudować jako-taką kondycję. Wystarczającą, by obić jeszcze jakiegoś kelnera i zarobić na tym parę groszy.
O powrocie na szczyt, lub chociaż w jego okolice, nie było jednak mowy.
***
Butler znalazł się zatem w sytuacji nie do pozazdroszczenia.
Wegetował w znienawidzonym Los Angeles, odkąd jakiś promotor o szemranej reputacji przekonał go, że załatwi mu nieźle płatną walkę w Kalifornii. Z czego oczywiście nic nie wyszło. Nie miał trenera. Był spłukany. Nie mógł się skontaktować ani ze wspomnianą wcześniej córką, ani spędzić czasu z urodzonym później synem. Na dodatek musiał, z braku lepszych możliwości, kisić się pod jednym dachem z tym cholernym Kellermanem, który oczywiście starał się zgrywać serdecznego druha i z łezką w oku wspominał dawne czasy, lecz w jego oczach widać było także ten nieznośny błysk zniecierpliwienia, gdy mijały kolejne dni, a „Młot” wciąż nie planował powrotu do Nowego Jorku.
Sam zaczął irytować Butlera. Wkurzało go, że sprowadzane przez dziennikarza pseudo-aktoreczki z peryferii Hollywood krzywo na niego patrzyły. Denerwowało go, gdy Sam dopytywał o jego plany na najbliższe dni, a zwłaszcza kiedy interesował się dawkami jego leków. Doprowadzało go do szewskiej pasji, gdy wieczorami namolny gospodarz domagał się wyciszenia, czy nawet wyłączenia telewizora. Tak jakby nie mógł wsadzić sobie do uszu zatyczek, skoro hałas rzekomo nie pozwala mu się skoncentrować podczas pisania tych bezużytecznych wypocin. A nade wszystko drażniły go te wszystkie lekko zawoalowane sugestie, by wreszcie spakował manatki i zawinął się z powrotem na Wschodnie Wybrzeże. Czy do tego kretyna naprawdę nie dociera, że bardzo chętnie wyniósłby się od niego i do końca życia nie wrócił do Los Angeles, gdyby tylko mógł?
CZY ON NAPRAWDĘ MUSI SIĘ CIĄGLE PRZYPIEPRZAĆ O TEN ZASRANY TELEWIZOR?!
***
Policja z „Miasta Aniołów” znalazła zaginionego Cadillaca po dwóch dniach, w okolicy Uniwersytetu Kalifornijskiego. Dotarcie po nitce do kłębka nie było już zbyt trudne – w uczelnianym szpitalu odnalazł się z kolei James Butler.
Pięściarz przedstawił śledczym szokującą wersję wydarzeń.
Stwierdził, że w szpitalu poszukiwał grupy wsparcia dla osób dotkniętych chorobą afektywną dwubiegunową albo psychozą maniakalno-depresyjną. Przyznał ponadto, że doskonale wie o śmierci Sama Kellermana, bo jako pierwszy odnalazł zakrwawione ciało swojego przyjaciela po powrocie z krótkiego spaceru. Nie miał jednak w sobie dość wewnętrznej siły, by poinformować policję o tym, że ktoś tak bestialsko zamordował bliskiego mu człowieka. Zamiast tego się upił i spróbował podciąć sobie żyły. Po nieudanej próbie samobójczej skierował się zaś autem do szpitala. Niestety, Butler nie potrafił sobie przypomnieć, skąd w mieszkaniu Kellermana mogły się wziąć ślady nieudolnie wznieconego pożaru.
Nie trzeba chyba dodawać, że policja nie dała wiary tym kulawym opowieściom. Wiosną 2006 roku „Młot z Harlemu” został skazany na 29 lat i cztery miesiące więzienia za zabójstwo w afekcie oraz podpalenie. Wcześniej wielokrotnie zmieniał zeznania i linię obrony, aż wreszcie przyznał się do obu tych zbrodni. Potwierdził, że to on chwycił za młotek i 32-krotnie ugodził nim jedną z ostatnich osób na planecie, która jeszcze w niego wierzyła.
„Ta choroba sprawia, że krzywdzisz najbliższych sobie ludzi. Oni starają się pomóc, a ty odwracasz się od nich z powodu drobnostek”
James Butler w artykule autorstwa Sama Kellermana na kilka tygodni przed morderstwem
Max Kellerman bardzo kiepsko zniósł tragiczną śmierć swojego brata.
Wprawdzie rzadko odnosił się do tego ponurego tematu publicznie, lecz z nielicznych strzępków wypowiedzi można się dowiedzieć, iż gwiazdor telewizyjny przez dobrych kilka lat funkcjonował gdzieś na granicy snu i jawy, faszerując się środkami antydepresyjnymi. Nawet nie próbował żyć pełnią życia, starał się tylko przetrwać. Każdego dnia poczucie winy od nowa kroiło jego targane wyrzutami sumienie na drobne kawałeczki, niczym najostrzejszy nóż. No bo może w ogóle nie trzeba było się angażować w obronę Butlera? Przecież gdyby dożywotnio odebrano mu licencję bokserską, nigdy nie poleciałby do Los Angeles, by tam szukać szczęścia i pieniędzy. Nie poprosiłby o nocleg. A może trzeba było oddzwonić do Sama tamtego pamiętnego wieczora, po zwycięstwie New York Yankees nad Minnesota Twins? Jest wszak całkiem możliwe, że brat chciał z nim skonsultować jakieś niepokojące zachowanie Jamesa. Być może udałoby mu się odczytać zwiastun nadchodzącej tragedii, przestrzec przed nią Sama?
Tego typu wątpliwości nie dawały Kellermanowi spokoju przez lata. A kto wie, może nie dają do dziś, nawet biorąc pod uwagę, że zawodowo i prywatnie dziennikarz wyszedł już na prostą. Powrócił do pierwszej ligi sportowych showmanów za oceanem.
Wystarczy zresztą obejrzeć ten wywiad z 2016 roku. Peter Rosenberg zadał Kellermanowi pytanie – choć panowie dobrze się znają, to chyba rzucił je trochę z zaskoczenia – o to, jak poradził sobie z tragiczną śmiercią brata. Max, telewizyjne zwierzę, wybrnął z zastawionych nań sideł, ale widać gołym okiem, że sporo go kosztowało samo poruszenie tego wątku, choćby i w paru zdaniach. Nawet po tak wielu latach.
wywiad Petera Rosenberga z Maksem Kellermanem (wątek śmierci Sama – 6:00)
– Wiem, że Sam do końca wierzył w Jamesa. Wierzył w niego szczerze, był być może jego ostatnim kibicem w kraju – przyznał przed laty Max w rozmowie z Timesem. – Bo jeżeli Sam raz znalazł się w twoim narożniku, zawsze trwał w nim do końca.
Refleksje pod tytułem: „czy tej tragedii można było uniknąć?” pozostaną rzecz jasna otwarte na wieki, tak jak w przypadku prawie każdej zbrodni. Jeśli jednak szukać w całej tej opowieści jakiejś gorzkiej, lecz pożytecznej lekcji, to jest chyba tylko jedna. Można zainwestować w relację naprawdę ogrom dobrych intencji, lecz nie sposób pomóc komuś, kto jednocześnie nie chce pomóc sobie sam.
MICHAŁ KOŁKOWSKI
źródła: New York Times, Los Angeles Times, Sports Illustrated, New York Post, New York Daily News, Chicago Tribune, ESPN, Business Insider, Fox News, ScrapDigest.