– Jeśli jesteś po jego stronie, to może dla ciebie zabijać. A jeśli jesteś przeciwko niemu, to możesz być tym zabijanym – mówią o nim znajomi. W GKS-ie Katowice potrafił pójść na trening o trzeciej w nocy. W Lechu prosił opiekuna stadionu, by specjalnie dla niego włączył światła na obiekcie, bo chciał zrobić dodatkowy trening. Spontaniczny organizator. Dzień przed meczem z Rangersami wpadł na pomysł, by odwiedzić z prezentami schronisko dla psów i dom dziecka. Godzinę później był pod bramką schroniska z paczkami dla psiaków.
Tymoteusz Puchacz polaryzuje. Jak prawdziwy jedynak widzi siebie w centrum świata. Czasami wymsknie mu się z ust głupota – jak ta o tym nieszczęsnym Mainz. Ale ludzie mu bliscy mówią, że najgorszą rzeczą, jaką można zrobić „Puszce”, to założyć mu knebel i próbować go gasić, temperować, tłamsić.
– Serio ktoś uważa go za buraka? Nie wiem, nie czytam za bardzo komentarzy, ale.. Mógłbym opisać go na sto różnych sposób, ale na pewno nie jako buraka. Na pewno nie jest arogancki – mówi nam przyjaciel Puchacza. Słowa o Mainz odbiły się szerokim echem, gdy lechita stwierdził, że jeśli już miałby gdzieś odchodzić, to do klubu wyraźnie lepszego od Kolejorza.
– Owszem, Mainz złożyło ofertę, ale Lech chciał żebym został. I ja też przed sezonem byłem zdecydowany, by zostać. Musiałby się zgłosić klub, którego oferty bym nie mógł odrzucić. A myślę, że takie Mainz mogłoby przyjechać do Poznania i dostać w trąbę – powiedział.
Zabrzmiało to tak, jakby lekceważył Niemców. Jakby sam uważał się za ciut gorszą wersję Alphonso Daviesa, której składanie ofert przez Mainz jest niegodne.
– Rozmawiałem z nim o tym, bo jednak wypowiadał się na temat klubu, z którym też latem negocjowaliśmy. On nie do końca miał to na myśli – mówi Tomasz Magdziarz z Fabryki Futbolu, agent Puchacza: – Albo inaczej – mógł pewnie powiedzieć to dookoła. Ale jest już taki bezpośredni i tyle. Dzisiaj gra w Lechu, więc za Lecha da się pokroić i gdyby przyjechało tu Mainz, to wypruwałby sobie żyły dla Lecha. A gdyby poszedł do Mainz i udzielał tam wywiadu, to by mówił, że przyjechałby Liverpool i mogliby dostać w trąbę. On dla swojej drużyny oddaje wszystko i bardzo wierzy w swój zespół. Dzisiaj gra w Lechu, więc z tym Lechem mógłby walczyć z całym światem.
Świat, który koloruje po swojemu
Puchacz jest bardzo zżyty z rodzicami. Jest jedynakiem, dostał w domu dużo ciepła. Tata to był piłkarz, jedna z legend regionu. Mama jest nauczycielką języka polskiego. Od zawsze uczyli Tymka tego, by się nie krępował. By wierzył w siebie, wyrażał się w sposób mu odpowiadający. Nigdy nie był tym skromnym chłopcem, który na szkolnej przerwie stoi razem z resztą w kółku i przysłuchuje się rozmowom innych. To nadał ton każdej grupie towarzyskiej. – Gdy Tymo wchodzi do pokoju, to wiadomo, że będzie chciał nim zawładnąć. Dominator, ale taki w pozytywnym sensie. Lubi, gdy wszystko kręci się wokół niego – słyszymy.
– On zawsze taki był. Pierwszy zabierał głos, miał swoje zdanie, dużo mówił – opowiada Wojciech Tomaszewski, trener Puchacza w juniorach Lecha Poznań: – Na boisku może nie pokazywał tak tego, ale może dlatego, że pod względem umiejętności nie był aż tak wyraźnym liderem. Grał też na boku pomocy, stamtąd trudniej dyrygować zespołem. Ale w szatni był liderem. Niekwestionowanym. Tacy ludzie robią robotę dla zespołu, gdy trzeba go dźwignąć.
Puchacz to też lider grupy przyjaciół z Lecha. Sprawny organizator – wyjazdów i akcji. Co jakiś czas na whatsappowej grupie młodych lechitów wpada wiadomość. – Pany, tutaj macie link do zbiórki na chorego chłopaka. Każdy ma ogarnąć to na swoich instagramach. Ruchy, ruchy, promujemy – pisze. – Ej, mam pomysł na wyjazd na urlop… – komunikuje. I każdy wie, że to nie pomysł do przedyskutowania. Tak po prostu będzie.
W środę przed meczem z Rangersami po treningu i odprawie wsiadł do auta. Rzucił temat na grupie, że nie ma żadnego siedzenia w chacie i mitycznego „skupiania myśli na ważnym meczu w Europie”. – Jadę do sklepu, później do schroniska na Ławicy. Jak ktoś chce, to mogę go zabrać – rzuca. – Oni nie robi tego dla poklasku. Wrzuci zdjęcie z takiej akcji, ale po to, żeby pokazać, że tak można, a nie żeby się przypucować „ooo, jaki jestem fajny gość, zobaczcie!”. Pojechali do tego schroniska, później zrobili jeszcze zakupy dla dzieciaków z domu dziecka. Dlaczego? „Bo tak trzeba, bo tak czułem”. To jest Tymek – słyszymy.
Skoki po schodach o szóstej rano
Na piłkę był skazany, przy tacie piłkarzu inna droga nie wchodziła w grę. Ale do Lecha trafił dopiero w drugiej klasie gimnazjum. Wcześniej grał w rodzinnym Sulechowie i w UKP Zielona Góra. W Zielonej Górze trenował go tata Tomasza Kędziory. A w kadrach młodzieżowych poznał swojego późniejszego przyjaciela z Lecha – Kamila Jóźwiaka. – Oj, to był zespół w lubuskim. Często graliśmy tak, że ja biegałem w ataku, na dziewiątce, a Tymek był dziesiątką, grał za moimi plecami – wspomina Jóźwiak.
Początkowo w Lechu też był ustawiany jako dziesiątka. – Ale brakowało mu kreatywności, nie wyglądał najlepiej w tłoku. Ponadto wszystko robił lewą nogą, był tu dość przewidywalny. Przedyskutowaliśmy sprawę w gronie trenerów i uznaliśmy, że trzeba go przekwalifikować na skrzydłowego. To był strzał w dziesiątkę. Tymek miał świetne warunki motoryczne, na boku pomocy mógł je najlepiej wyeksponować – mówi Tomaszewski.
– Wiadomo, że chłopcy z akademii Lecha byli niezwykle pracowici. Jóźwiak, Bielik czy Gumny to od zawsze byli tytani pracy. Ale Tymek był na jeszcze innym poziomie. Bywało tak, że trenerzy przyjeżdżali do Wronek, a on już robił jakiś trening indywidualny. W pewnym momencie Karol Kikut, trener od przygotowania fizycznego, zwrócił mu uwagę, że musi trochę przyhamować. Masa mięśniowa i skupienie nie treningu siłowym sprawiło, że zatracał swoje atuty szybkościowe. Trzeba było znaleźć w tym balans – dodaje ówczesny trener akademii Kolejorza.
Bywało tak, że koledzy delikatnie kręcili z niego szyderkę, gdy o szóstej rano wskakiwał po schodach. Pracował nad siłą mięśni nóg, robił sobie obwód stacyjny z przysiadami na korytarzu w bursie. A później brał szybki prysznic, schodził na śniadanie i szedł do szkoły. Czasami razem z Jóźwiakiem czy Mateuszem Skrzypczakiem prosili pana Tadzia, który zajmował się boiskami we Wronkach, by włączył im jupitery na bocznym boisku. I zimą brali piłkę, robili dodatkowy trening.
– Z czasem przeniósł się na lewą obronę. Trochę z uwagi na okoliczności, trochę przez jego atuty. Okoliczności, bo w rezerwach Ivan Djurdjević zmienił ustawienie na 1-3-5-2, Tymek przeszedł na wahadło, później naturalnie było mu bliżej lewej obrony. A atuty, bo jego motoryka pozwala na intensywne bieganie. Docelowo widziałbym go właśnie jako wahadłowego. Poprawił wiele elementów techniczno-taktycznych. Wciąż natomiast musi pracować na decyzyjnością. Zwłaszcza w ataku – mówi Tomaszewski.
„W Sosnowcu starszyzna go wkurwiała”
Jan Bednarek był w Górniku Łęczna, Kamil Jóźwiak w GKS-ie Katowice, Jakub Moder w Odrze Opole, Robert Gumny w Podbeskidziu. Większość success stories Lecha Poznań ostatnich lat łączy jedno – każdy z nich spędził trochę czasu na wypożyczeniu. To modelowa droga preferowana przez Lecha – nie dość, że młody piłkarz dostanie w niższej lidze więcej szans, to jeszcze pozna inny świat niż cieplarniane warunki akademii „Kolejorza”.
Zderzenia z innym światem Puchacz doznał w dwóch swoich klubach – Zagłębiu Sosnowiec i GKS-ie Katowice. Do Sosnowca trafił zimą 17/18, w sezonie, gdy ekipa Dariusza Dudka wywalczała awans do Ekstraklasy. I choć klub świętował sukces, dla Puchacza nie była to droga usłana różami. Fragmenty wywiadu dla „Przeglądu Sportowego”:
– Starsi piłkarze próbowali mnie ustawić według swojego uznania i mi się to nie podobało, dlatego mnie nie lubili. Pewnie bardzo.
– Wymyślali kary za jakieś bzdury. Choćby za nieumyte piłki. Przychodzili i mówili, że mam za to zapłacić 100 złotych. Nie jestem z tych, co będą siedzieć cicho. Odpowiadałem, że wszystko mi jedno i jeśli chcą, mogą mi wlepić 200 złotych.
Bywało więc, że nie bał się wyrażać swojego zdania w sposób zdecydowany. I to jako młody, 18-letni zawodnik, będący w Sosnowcu tylko na chwilę. Jeden z liderów tamtej szatni, Tomasz Nowak, wspomina tamten okres: – Zaniedbywał swoje obowiązki. Myślę, że nie z lenistwa, po prostu był zakręcony. Zapomniał wziąć na trening piłek czy kamizelek, takie rzeczy. Ale nikt go nie tępił. Wiadomo jak jest w szatni – młodsi zawodnicy mają swoje obowiązki, są odpowiedzialni za sprzęt. Kary wynikały z tego, że Tymek często czegoś zapomniał. Inni młodsi nie mieli z tym problemu, a Tymek czasem to zaniedbywał. Padały mocne słowa z jego strony czy z naszej, ale nikt ze starszych się nigdy nie obraził, nie powiedział też niczego, co mogło urazić Tymka. Normalne, szatniowe zwyczaje. Każdy tak samo polegał temu regulaminowi, nie było tak, że był karany, bo przyszedł z Lecha. Ci najstarsi też płacili, młodzi mieli wtedy satysfakcję.
– Szczerze? Wkurwiała go starszyzna. I to mocno. Trzymał się z młodymi. Irytowało go to, jak traktują go z góry. Czuł się niesprawiedliwie traktowany. Nie chciał specjalnego traktowania, ale normalności. A starszyzna młodymi pomiatała. I on czasami ostentacyjnie grał im na nerwach – słyszymy od znajomego Puchacza.
W Zagłębiu zagrał wszystkie mecze – i to od deski do deski. Postrzegano go jako synka trenera Dariusza Dudka. Ujął go między innymi pracowitością. Sam Puchacz opowiadał we wspomnianym wywiadzie w „PS”, że zdarzało mu się wrócić po meczu wyjazdowym o 1 w nocy i trenować na siłowni jeszcze przez trzy godziny.
Opowiada Tomasz Nowak: – Mieliśmy małą salkę do przygotowania przed treningiem. Gdy przychodziłem do klubu, zawsze już tam siedział. Pamiętam jeden ciężki trening za trenera Dudka. Biegaliśmy po 400 metrów. Tymek biegł do końca, aż mu… odcięło nogi. Po prostu upadł, bo zabrakło mu sił. To pokazywało, jaki ma charakter.
Z Zagłębiem Sosnowiec awansował do Ekstraklasy. Rozegrał w niej dwa mecze, trzy przesiedział na ławce. Kilka dni przed końcem okna transferowego usłyszał, że Zagłębie rezygnuje z wypożyczenia. Wyżej wyceniono umiejętności Nuno Malheiro i Patrika Mraza. Puchacz miał ledwie chwilę, by znaleźć dla siebie nowe miejsce.
Nieprzewidywalny – dla rywali, kolegów i samego siebie
Padło na GKS Katowice. Wtedy jeszcze – jak co roku – mierzący w awans do Ekstraklasy. – Długo rozmawialiśmy wtedy z trenerem Magierą na temat jego rozwoju. Uznaliśmy, że GKS będzie dla niego idealnym miejscem. Brakowało mu minut, a potencjał miał ogromny. Miał wtedy na pewno duży deficyt w dyscyplinie taktycznej, ale tych rzeczy łatwiej się nauczyć, niż zyskać potencjał typowo piłkarski czy motoryczny. Dziś jego motoryka pokazuje, że mogą się bić o niego duże kluby – wspomina Jacek Paszulewicz, który ściągał go na ostatnią chwilę do Katowic. Sam zdążył poprowadzić Puchacza tylko w dwóch meczach ligowych. Szybko stracił pracę. Mimo to gdy opuszczał „Gieksę”, Puchacz miał już w niej wyrobioną pozycję.
– W swoim drugim meczu strzelił z rzutu wolnego z Odrą Opole. To znamienne, że przyszedł młodzieżowiec na wypożyczenie do zespołu, w którym było wielu rutyniarzy i oddali mu możliwość wykonywania wolnego. To pokazywało, że to chłopak bez kompleksów, który będzie bił się o swoje. Przypominał mi trochę Kubę Błaszczykowskiego, który za trenera Kasperczaka przyjechał do Wisły na obóz. Brał piłkę, nie chciał jej oddać, zero kompleksów. Nic sobie z tego nie robił, że obok niego gra jedenastu reprezentantów Polski. Ta arogancja i bezczelność – w dobrym tego słowa znaczeniu – to pozytywna cecha. Można zakładać, że jeśli Puchacz odejdzie do lepszej ligi, będzie miał łatwość w aklimatyzacji – wspomina Paszulewicz. Jego następcą był Dariusz Dudek, a więc dla Puchacza złożyło się najlepiej, jak tylko się dało.
Przez pierwszą część sezonu grał na lewej obronie (Wawrzyniak robił wówczas za stopera), z biegiem czasu został przesunięty wyżej. Mimo spadku z ligi, wypożyczenie do Katowic wspomina dużo lepiej. Głównie ze względu na szatnię. – Szatnia w przyjęła go neutralnie. Nie wiadomo było, czego się spodziewać. Wiadomo było, że jest synem trenera Dudka i nie miał z tym na początku łatwo. Sam trener mówił, że przez to nie miał łatwego życia w Sosnowcu. U nas zeszło to na dalszy plan, bo bronił się swoją pracowitością. Godzinami zostawał po treningach. Dał się polubić tym, co na boisku, a poza nim był raczej cichym i skromnym chłopakiem. Choć zwariowanym, zafiksowanym na punkcie piłki. Piosenka „Kante” mocno się przyjęła u nas w szatni, śpiewaliśmy ją po meczach. To nie przypadek, że trener go lubił, bo miał cechy, które mogły pomóc zespołowi – wspomina Adrian Błąd, piłkarz GKS-u Katowice.
– Jeśli miałbym określić go jednym słowem, byłoby to „nieprzewidywalny”. Nigdy nie było wiadomo, co zrobi na boisku. Nawet teraz ma sytuacje, że może wrzucić, a robi wajchę. Niekiedy nie wiedzieliśmy na boisku, co zamierza. Trochę było przez to frustracji, ale widać, że sporo w tym elemencie poprawił. Mam w pamięci jego bramkę z Odrą Opole – przez 60 metrów, biegł z gościem na plecach, nikt go nie mógł zatrzymać – dodaje Błąd.
W GKS-ie zupełnie inaczej patrzyli na niego liderzy szatni. Szczególna więź łączyła go z Jakubem Wawrzyniakiem, który wielokrotnie wypowiadał się, że dawno nie widział zawodnika z takim potencjałem i wielokrotnie go pompował w mediach. Sezon zakończył się spadkiem z GKS-u z ligi. Puchacz w roku 18/19 wykręcił na papierze beznadziejny bilans – spadek z Zagłębiem, w którym zagrał dwa mecze, później spadek z „Gieksą”.
Po reakcji na „Kante” nagrywa do szuflady
Piłkarska Polska usłyszała o nim dopiero po tym, gdy nagrał kawałek „Kante”. Wcześniej kojarzyli go kibice Lecha, Zagłębia czy GKS-u, ale żaden mecz z jego udziałem nie oglądało tylu ludzi, ilu odsłuchało numer nagrany z Janem Rapowanie.
– Pamiętam, że menedżer powiedział mi, że jest młody chłopak, który bardzo się interesuje rapem. Chłopaki z Foot Trucka wyszli z inicjatywą, że chcieliby nagrać taki materiał. Wyszukałem sobie Tymka w internecie. Sprawdziłem, kto to jest, jakie ma osiągnięcia, gdzie gra. Posiedziałem sobie chwilę z jego postacią i stwierdziłem, że to może być fajne, ciekawe, akurat mam chwilę, więc może wyjść z tego coś fajnego. A skoro mogę przy okazji sprawić komuś przyjemność, to czemu nie.
Tak powstał kawałek, który dobija już do dwóch milionów wyświetleń na YouTube. Puchacz był zaskoczony tak pozytywnym odbiorem. Do tej pory nagrywał w domu, na dyktafon czy amatorski mikrofon. Tutaj stanął w profesjonalnym studiu z jednym z najpopularniejszych raperów młodego pokolenia. Na kulisach nagrania w Foot Trucku widać, że jest zajarany tą sytuacją jak dziecko.
– Spotkaliśmy się. Tymkowi poszło dużo lepiej niż się spodziewałem, bo gdy ktoś sobie wymyśla, że chce rapować, często dochodzi do różnych tragedii. A okazało się, że Tymek naprawdę potrafi, co mnie zaskoczyło. Okazał się mega fajnym, szczerym, bezpośrednim chłopakiem. Jakbym go mógł jeszcze określić? Zabawy, uśmiechnięty, pozytywny. Nie wiem na ile to wytwór mojej wyobraźni, ale jeśli moje wspomnienia nie są zniekształcone, to już wtedy biła od niego aura pracowitości, konsekwencji. Tego, że ma jasno określony cel i zrobi wszystko, żeby go dopiąć – mówi Jan Rapowanie.
„Kante” leciał w niemal każdej polskiej szatni. W GKS-ie niemal na okrągło. Ale i rywale odpalali jego numer przed meczami. Jak na przykład w Bełchatowie. Lech pojechał na mecz z Rakowem, piłkarze wychodzą na rozgrzewkę, a z szatni Rakowa słychać „zasypiam, robię drzemkę od piętnastej do szesnastej…”.
Z czasem jednak początek kariery rapowej zaczął go przytłaczać. Po słabszych meczach słyszał, że ma się skupić na graniu, a nie bawić w rap. Nie zgadzał się. Załamywał ręce i pytał, czy piłkarz nie ma mieć żadnych zajawek i zainteresowań. Ale uznał, że woli być kojarzony z gry w piłkę niż z rapu. Dzisiaj ma nagranych kilka kolejnych kawałków, ale trzyma je w szufladzie. Może kiedyś je jeszcze wypuści.
Jan Rapowanie: – Nie chcę, żeby to źle zabrzmiało, ale wydaje mi się, że mam jedyne zdroworozsądkowe zdanie. Kurwa, co za różnica, czy on jest piłkarzem, czy – no nie wiem – śmieciarzem albo kimkolwiek. Nikt nie ma prawa decydować o tym, czy ktoś może sobie rapować. Użyję dużego słowa, ale rap to sztuka. A wydaje mi się, że sztuka jest dziedziną, która powinna być niezależna od wszystkiego. W moim pojęciu świata nie ma miejsca na ograniczanie kogoś w tworzeniu. Każdy, kto tylko poczuje, że chce coś stworzyć, powinien mieć do tego prawo. I tu nie ma moim zdaniem miejsca na dyskusję. Tworzenie ma masę walorów, choćby terapeutyczne, to jest w ogóle temat na znacznie dłuższą dyskusję. Jeżeli tylko ktokolwiek czuje, że ma chęć coś stworzyć, to niech tworzy.
A Puchacz lubi tworzyć. Lubi się wyżyć artystycznie. Bywa, że w gronie znajomych wyciąga telefon i notuje sobie tekst, który przyszedł mu do głowy. Albo próbuje swoich sił w freestyle’u, improwizacji hip-hopowych do puszczonego bitu. Niewiele brakowało, a zagrałby też swój pierwszy koncert. Miał wykonać „Kante” na koncercie Jana Rapowanie, ale impreza została odwołana przez pandemię.
– Z mojej strony temat jest nadal aktualny. Ale jak ostatnio gadałem z Tymkiem, nie był już taki chętny. Trochę zaczął go męczyć temat tego numeru. To już swoją popart – taki początkujący raper, a już przygnieciony ciężarem sławy swojej twórczości! Według naszych ustaleń, mieliśmy grać w Poznaniu w marcu albo kwietniu. Termin akurat pasował, bo wtedy Tymek nie grał żadnego meczu. Miał wskoczyć na scenę. Wtedy się bardzo cieszył, że to się może wydarzyć. Ale koncert musieliśmy przełożyć. Zagraliśmy we wrześniu przy Bułgarskiej, backstage był na stadionie, więc trochę poznałem naturalne środowisko Tymka. On był na kadrze U-21. Zobaczymy – z mojej strony zaproszenie jest jak najbardziej aktualne!
Wypożyczony przed Bedoesa do Huraganu Niewieścin
Puchacz od tego czasu zaczął łapać znajomości w świecie hip-hopowym. Złapał dobry kontakt z Bedoesem, jedną z największych postaci w polskim rapie. Odwiedził jego ekipę na koncercie, pogadali, posiedzieli na backstage’u. Skumali się, znaleźli wspólny język. Bedoes wspomina jego ksywę w jednym z kawałków, Puchacz często udostępnia kawałki Borysa w swoich mediach społecznościowych. Wytatuował sobie nawet smoka na tyle lewej ręki. To nawiązanie do symbolu z płyty „Opowieści z Doliny Smoków”.
Lechita uczestniczył też w nagrywaniu tej płyty. Bedoes ze swoimi ludźmi wynajęli duży dom pod Bydgoszczą na czas nagrywania albumu. Ulokowali się w Niewieścinie. Wieści szybko się rozeszły i miejscowe dzieciaki zaczęły przychodzić do rapera, zgrywali ochroniarzy budynku, jedli posiłki, grali razem z raperami w piłkę. Ktoś rzucił pomysł, by zmontować zespół. Wybrano nazwę – Huragan Niewieścin. Zespół złożony z raperów, DJ-ów, producentów i miejscowej młodzieży zaczął grać sparingi z okolicznymi rywalami.
Do drużyny dołączył też Puchacz razem z Mateuszem Skrzypczakiem, swoim przyjacielem z Lecha. Wychowankowie Kolejorza mieli akurat wolne między sezonami, nie pojechali na wakacje w ciepłe kraje, tylko wpadli na kilka dni do Niewieścina. Początkowo traktowali to jak granie przed blokiem, ale widzieli, że dla tych dzieciaków z Niewieścina to najważniejsze mecze w życiu. Podobnie dla Bedoesa i jego znajomych. Widzieli, że już przy wyjeździe na mecz niknie atmosfera zabawy, a zaczyna się motywacja, chęć rywalizowania. Puchacz ze Skrzypczakiem musieli pociągnąć Huragan do zwycięstw.
Z Bedoesem łączy go też to, że zdarza mu się podejmować tematy światopoglądowe, staje po stronie mniejszości. „Jestem dumny, że jestem Polakiem, nie przeszkadza mi chłopak z chłopakiem, nie jestem z lewej czy prawej, po prostu za miłość nikt nie powinien płacić płaczem” rapuje bydgoski raper w kawałku „1998”. Puchaczowi dostało się od niektórych za wsparcie Ogólnopolskiego Strajku Kobiet. – Po co piłkarz się w to angażuje. On jest od grania, ale nie politykowania – pisano.
A Puchacz mówił, że tak trzeba. Czuł, że może wykorzystać swoje zasięgi do wsparcia słusznej sprawy. Milcząc nie czułby się fair wobec mamy, przyjaciółek, znajomych. – Piłkarze powinni mieć prawo wypowiedzieć się tak samo jak wszyscy ludzie – piekarze czy dziennikarze. Dostaję komentarze „zajmij się graniem”. Naprawdę zajmę się tym, kiedy będzie mecz. Nie myślę przez tydzień o jednym meczu. Są też inne sprawy na świecie, mam inne zainteresowania. Piłka nożna odgrywa dużą rolę w moim życiu, ale nie jest tak, że myślę o niej przez 24 godziny na dobę – mówił.
Jest też mocno wierzący. Zawsze ma przy sobie różaniec – na szyi lub w kieszeni. Na klatce piersiowej wytatuował sobie duży krzyż, z tyłu z kolei napis „Chwała Panu” po angielsku.
„On ma jakąś inną podaż energii”
Lech Poznań wrócił z Liege po przegranym meczu. Jeden z członków sztabu musiał się dostać pod Poznań, godzinę drogi w jedną stronę. Ale nie miał samochodu. – Gdzie musisz się dostać? Okej, to cię podwiozę przecież – wyrwał się Puchacz. I o trzeciej w nocy po meczu i locie z Belgii zawiózł tamtą osobę do domu. Rano wstał na trening dodatkowy poza klubem.
Puchacz trenuje dodatkowo u Piotra „Gatuno” Kurka. To trener, który zajmuje się piłkarzami z całej Polski – pracuje nad mięśniami głębokimi, wzorcami ruchowymi, równowagą, zwinnością. Puchacz był jednym z pierwszym zawodników, który zaczął korzystać z jego pomocy.
Gdy Lech wygrał na wyjeździe z Charleroi, wrócił do Poznania w środku nocy, czekała go jeszcze feta pod stadionem z kibicami. Po nieprzespanej nocy rano zameldował się u „Gatuno”.
– On ma połączenie ADHD z jakimiś niepożytymi pokładami energii. Trenuje, bo po prostu lubi. Niejednokrotnie robi sobie dwa dodatkowe treningi oprócz tego normalnego z zespołem – słyszymy od znajomego Puchacza.
– Pod względem wydolności był już świetny w juniorach. Od tego czasu bardzo wzmocnił się fizycznie, trudno go przepchnąć, jest bardzo silny – mówi Tomaszewski.
Choć czasami już po kwadransie meczu wygląda na zmęczonego. Ale to wynika z jego sylwetki, mocno rozbudowanych barków. W Lechu śmieją się, że jest najstarszym młodzieżowcem na świecie.
Wodzirej, abstynent i fatalny kierowca
Alkoholu nie pije wcale. Z jednej strony dlatego, że szkodzi, utrudnia regenerację. Ale też dlatego, że po prostu nie potrzebuje.
– Widziałem sporo osób, które naprawdę potrafią się bawić, ale musza mieć do tego solidną zaprawę. Alkohol, inne używki, podkręcą się tym i mogą szaleć całą noc. A on nic. Zero. Mówi, że nie chce i cały wieczór pije wodę z cytryną. A na imprezach nie ma sobie równych. Wodzirej, wszystkich przetańczy, wszystkich przegada. A później zwinie się do chaty i rano się świeżutki, gdy inni zdychają – opowiada nam kolejny znajomy.
Choć czasami do głowy wpadają mu głupie pomysły. Jak wtedy, gdy na sylwestrze w górach, gdzie pojechało kilku lechitów, o trzeciej w nocy doznał olśnienia. Większość ekipy już spała, zmęczona po całonocnym (i całodziennym) imprezowaniu. W środku nocy uznał, że to fantastyczny moment na to, by puścić z głośników na pełen regulator głośności dźwięki spadających bomb i strzelających czołgów.
Abstynent na imprezach byłby wartością dodaną w kontekście odwożenia ludzi do domów. Problem w tym, że Puchacz kierowcą jest fatalnym. Oficjalnie do egzaminu na prawo jazdy podchodził osiem czy dziewięć razy. To jego wersja. Przyjaciele twierdzą, że wersja prawdziwa jest taka, że przed ósemkę trzeba wstawić jedynkę. Nie jeździ specjalnie szybko, ale co chwilę ma jakieś przeboje. Raz obtarł cały bok samochodu, bo wjechał… w bramę na stadionie przy Bułgarskiej. Ktoś, kto kiedykolwiek wjeżdżał przez ten szlaban wie, że uszkodzić tam auto to duże wyzwanie. Z łatwością można tam wjechać TIR-em i to tyłem, a osobówką trudniej w bramę nie trafić niż trafić.
Mówiąc „Tymo, wyhamuj” zmieniałbym człowieka
Przyjaciel Puchacza: – Nie możesz zabrać mu dwóch rzeczy. Wolności i treningu. Bez tego u niego jak bez tlenu. Oczywiście, że jest specyficzny, ale… No, taki jest. Trudno go nie polubić przy bliższym poznaniu. Czasami sam chciałbym mu dać w mordę, ale po kwadransie przechodzi, bo to jest „Pucha”.
Tomaszewski: – Zawsze pogodny. Warto mieć takich ludzi w szatni, ale i w życiu. Cieszę się, że tak go życie pokierowało, że teraz się realizuje, bo ten chłopak był zawsze ostoją profesjonalizmu.
Tomasz Magdziarz: – Jego nie wolno hamować. Nie wolno! Czasami ktoś może tak sobie posłuchać Tymka i źle go ocenić. Ale wystarczy go poznać. Zobaczyć jaki to dobry dzieciak, jak dobre serce ma. Wypytaj jego znajomych – to najlepszy przyjaciel, jakiego możesz sobie znaleźć. Jeśli jesteś po jego stronie, to skoczy za tobą w ogień i będzie się o ciebie bił. Usiądziesz z nim przy jednym stole, pogadasz, to przekonasz się, że on ma serce na dłoni. Taki jest i jeśli chciałbym mu powiedzieć „Tymo, ale musisz przyhamować z tymi wypowiedziami”, to zmieniałbym człowieka, którego uwielbiam. On jest… No jest po prostu zajebisty, nie mam innego słowa.
JAKUB BIAŁEK i DAMIAN SMYK
fot. NewsPix