O strzelaninie pod hotelem reprezentacji Polski w Moskwie. O zgrupowaniu przed meczem z Brazylią, gdzie przez dziesięć dni kadra odbyła jeden trening. Czego Franz Smuda zazdrościł Pogoni Szczecin? Jak duże były różnice między ligą polską a średnią zachodnią w latach dziewięćdziesiątych? Dlaczego przez osiem lat po skończeniu kariery siedział w domu? O tym wszystkim rozmawiamy z Waldemarem Jaskulskim, byłym piłkarzem reprezentacji Polski, Widzewa, Pogoni Szczecin i Standardu Liege.
***
Kto był lepszy: Emile czy Mbo Mpenza? Wiadomo, że Emile zrobił większą karierę, ale pan grał wcześniej z jednym i drugim w Standardzie.
Emile, zdecydowanie. Na początku, gdy trafiłem do Belgii, grali w Mouscron. Kryłem właśnie jego. Po meczu trener przyszedł do mnie i powiedział – w luźnym tłumaczeniu:
– Kurde, gościu nic nie zrobił.
Dla mnie to było bardzo miłe. Emile był bardzo szybki, Mbo bardziej techniczny. Natomiast mnie nie interesowało to jak grają, jak prezentują się na treningach. Mieli strzelać dla Liege, tyle. No to strzelali.
Standard był pana jedyną ofertą z Zachodu?
Wcześniej miałem propozycję z TSV 1860 Monachium. Z tym, że w Pogoni nawet mi o tym nie powiedzieli. To były dziwne czasy. Dopiero Piotrek Nowak powiedział mi na kadrze, że mnie chcieli, że nawet trener się wybierał na mój mecz. Chciałem wyjechać do Standardu, żeby zarobić parę złotych. Wiadomo, że u nas wtedy za grubo nie płacili.
A nie żałował pan wyjazdu w momencie, kiedy przed Widzewem rysowały się perspektywy walki o Ligę Mistrzów?
Podpisałem kontrakt grając już w Widzewie, gdzie byłem wypożyczony z Pogoni. Jeszcze wtedy w Łodzi nie mieliśmy pewnego mistrzostwa. Wierzyłem, że je zdobędziemy, ale już chciałem wyjechać, zmienić otoczenie, posmakować Zachodu. Choć co tu kryć – potem żałowałem patrząc na Widzew w Champions League. Obejrzałem wszystkie mecze i zastanawiałem się: co by było gdyby.
Pamiętam nawet, siedzimy na bankiecie z okazji zakończenia mistrzowskiego sezonu z Widzewem. Rozmawiam przy barze z Franzem Smudą.
– Waldek, zostań z nami.
– Trenerze, ale już podpisałem kontrakt, nie ma o czym mówić.
Smuda zadzwonił do mnie znowu zimą po pierwszej mojej rundzie w Belgii, a dla Widzewa po fazie grupowej.
– Waldek, wracaj do nas, zaraz znowu będzie w Łodzi Liga Mistrzów.
– Trenerze, podpisałem kontrakt na trzy lata.
– My to załatwimy.
– Nie no, tak się nie robi.
Raczej dobrze, że pana wtedy nie namówił, bo zamiast Ligi Mistrzów wkrótce Widzew zaczął się sypać.
Tak to jest w piłce, te decyzje czasem są trudne. Coś by człowiek zrobił, a wszystkiego naprawdę nie jest w stanie przewidzieć.
Jak pan wspomina Franza Smudę?
Wesoły człowiek, kontaktowy. Pamiętam też pierwsze spotkanie ze Smudą w szatni. Siedziałem koło Andrzeja Woźniaka. Wszedł trener. Zaczął coś opowiadać na temat treningu, ale dziwnym językiem. Andrzej na mnie patrzy, mruga, w końcu mówi:
– Spokojnie, przyzwyczaisz się.
Jak to było z warsztatem Franza? Bo słyszałem dwie wersje. Jedna, że umiał zmotywować, dawał wolność na boisku i tyle, to wystarczało, taktyki tam za wiele nie było. Ale są też ci, którzy uważają, że umiał zaplanować ofensywny futbol.
Przez te pół roku to ja za wiele treningów z trenerem Smudą nie miałem. Widzew był parę kolejek spóźniony po mroźnej zimie, bo na stadionie leżało tyle śniegu, że nie dało się grać. Później to odrabialiśmy grając co trzy dni, więc rozruch, mecz i tak od nowa. Mogę powiedzieć natomiast, że na obozie przygotowawczym mieliśmy interwały takie, że dostawało się w kość. Taktyka… Tam było pół reprezentacji Polski, kwadratowych jaj nie trzeba było wymyślać.
Grał pan w trójce z Tomkiem Łapińskim i Danielem Boguszem. Łapa potrafił opierniczyć?
Ja nie narzekałem. Narzekał raczej Tomek, bo lubiłem wybiec do przodu. Ale trener też stawiał na ofensywną grę, Tomek nas próbował trochę w tym hamować, w sensie: OK, idźcie. Ale bez przesady, nie cały czas, odpowiedzialnie.
Znał pan ówczesny Widzew, znał pan ligę belgijską. Załóżmy, że Marek Citko trafia do Standardu – jak mocną miałby pozycję?
Byłby wyróżniającym się piłkarzem, tam takich magików nie było. Myślę, że w ówczesnej formie, Belgia byłaby dla niego dosyć łatwą ligą. Umiał kiwnąć, strzelić z daleka, poczarować, miał technikę prawie perfekt.
Jeśli chodzi o mecze pomiędzy Legią i Widzewem w latach 90., to najsłynniejsze jest 2:3. Ale rok wcześniejsze 1:2 na Łazienkowskiej, z pana udziałem, jest trochę niedoceniane: to w tym meczu Widzew mierzył się z Legią, która przed chwilą grała w ćwierćfinale Ligi Mistrzów i miała mocniejszą paczkę niż rok później. To również tym meczem Widzew grał o odzyskanie tytułu po wielu latach.
Oni byli zbyt pewni siebie wtedy. Ostatnio nawet oglądałem materiał wokół tego meczu i to się potwierdza. Najbardziej mi się podobała wypowiedź Macieja Szczęsnego po meczu:
– To był najniższy wymiar kary.
To wszystko powinno wyjaśnić. Mieliśmy wtedy już 4 punkty przewagi, u siebie dwa mecze, jeden na wyjeździe. Sezon kończyliśmy bez porażki, nie wiem czy ktoś to powtórzy. Byłem w Łodzi krótko, ale mam duży sentyment – wspaniali kibice, wspaniali koledzy.
A działacze?
Ja nie narzekam. Słyszałem różne opowieści, w tym słynne “nikt nie da ci tyle, ile obieca Widzew”. Ale mi wszystko wypłacił bez zwłoki. Jak tam byłem trzy miesiące, nie słyszałem, żeby ktoś narzekał. Trzy dni po mistrzostwie byłem rozliczony. Wszystko elegancko. Było trochę czarów, bajeru, ale ja się z niczym złym nie spotkałem.
Wyjazd do Belgii był wtedy szokiem kulturowym? Strzelam, że języka pan nie znał.
Uczyłem się cztery lata niemieckiego w szkole, coś zapamiętałem, to jakoś tam pomagało. Siedziałem w szatni obok kapitana, Guya Hellersa, on trochę niemiecki znał. Był fajnym facetem, interesował się, pomagał. Natomiast gdy zmienił się trener, w klubie pojawił się obowiązek nauki języka dla obcokrajowców. Szliśmy na lekcje prosto po treningach. Nie powiem, na początku kulałem, myślałem, że to co mi potrzeba na boisku, to wystarczy. Ale bez tego miałbym szlaban do składu. Potem nauczyłem się i nie żałowałem.
Jakie największe różnice były wtedy między Standardem a Widzewem, czyli mistrzem Polski?
Różnice ogromne. Od zaplecza począwszy. My w Widzewie mieliśmy boisko główne i to przy stadionie. W Standardzie ze trzy treningowe, czwarte obok płyty głównej. Profesjonalne wyżywienie. Miejsce, gdzie można się przespać po treningu czy między treningami. Inna sprawa, że chodziłem tam jak do pracy. Musiałeś na stadionie osiem godzin spędzać. W Widzewie to był trening, dwie godzinki, a potem wspólny wyjazd “na kawę” z kolegami z drużyny.
Albo ze Standardem mieliśmy sparingi z Barceloną czy Lazio. Kto w Polsce mógł sobie na coś takiego pozwolić? A my jechaliśmy obie pograć. Z Barcą grałem na Giovanniego, obok biegał Stoiczkow. Zremisowaliśmy 2:2 i przegraliśmy po karnych. Z Lazio w przerwie meczu poszedłem do Signorego zapytać, czy wymienimy się koszulką. Powiedział: OK. Przypominać się nie musiałem, przyszedł po meczu facet do szatni i przyniósł mi koszulkę.
A finansowo jaka była różnica?
Finansowo różnica była już wręcz kolosalna. Inne czasy. Inny przelicznik pieniędzy. Jak sądzę, chłopaki za darmo w Lidze Mistrzów nie grali, ale wciąż tam miałem lepiej. Choć i tak, jak teraz patrzę ile się płaci, to człowiek grał za frytki. Takie czasy.
Zaoszczędzone w Belgii pieniądze na co pan wydał?
Starczyło na domek. I parę lat odpoczynku. Trochę przespałem ten czas tuż po karierze. Ale człowiek skończył grać, parę złotych miał, to tak sobie siedział. Choć to nie były jakieś wielkie pieniądze, trzeba było zadbać o rodzinę, dzieci i tak dalej.
To trudny moment dla każdego piłkarza: kariera się kończy, trzeba zaczynać od zera.
Mi to szło źle. Najpierw próbowałem otworzyć cukiernię, bo ogólnie taki mam zawód. Kupiliśmy szeregowiec w Szczecinie, na dole mieliśmy zaplanowaną przestrzeń pod tę cukiernię. To nie poszło. Trochę pieniędzy poleciało. Sprzedaliśmy szeregowiec, wybudowaliśmy się w Policach, skąd pochodzi moja żona.
Potem nic nie robiłem. Miałem problem ze znalezieniem sobie miejsca po zakończeniu kariery. Robiłem kursy trenerskie, doszedłem do II klasy, ale nic z tym nie zrobiłem. Siedziałem razem z żoną w domu tak przez osiem lat. W końcu zadzwonił szwagier i mówi:
– Ty, wstawaj z tego fotela, chyba czas pójść do pracy.
Dziś pracuję w Grupie Azoty w zakładach. Jestem zwykłym pracownikiem od trzynastu lat. Czasem się poopowiada kolegom o piłce, jak ktoś chce posłuchać.
To, co mi bardzo pomogło, to że w Belgii są związki zawodowe piłkarzy i fundusz emerytalny. Z kwoty, którą zarabiałem, odprowadzano część na ten fundusz, żeby piłkarz nie zostawali po karierę golasami. Był on do wyjęcia, gdy skończyłem 35 lat.
W Standardzie Liege spędził pan dwa lata, grał sporo, a potem ta przygoda, mimo długiego kontraktu, załamała się. Co się stało?
Złamałem nogę. Potem miałem operację mięśnia dwugłowego. Po prostu zdrowie. Przez Jurka Leszczyka, którego znałem z Widzewa, poznałem cenionego belgijskiego menadżera. Zaproponował mi przejście do II ligi, gdzie grałbym za te same pieniądze, co w Standardzie, no ale grał zamiast siedzieć na ławie czy trybunach. Nie miałem tylko premii meczowych, ale to był dobry układ.
Po powrocie z Belgii spróbował pan jeszcze sił w idącym na Ekstraklasę Radomsku, ale skończyło się na dwóch meczach.
Znowu zdrowie. Tym razem kontuzja pleców. Graliśmy sparing z Widzewem i tak to się potoczyło. Trzeba było kończyć z graniem.
Jaka była Pogoń Szczecin pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych, w której pan wypłynął?
Młoda, zdolna drużyna. Pamiętam, że miałem 25 lat, a niewielu było starszych ode mnie. Radek Majdan, Olo Moskalewicz, Maciej Stolarczyk… Całe pokolenie fajnych piłkarzy. Było biednie, ale dobrze graliśmy w piłkę. No i kibiców w Szczecinie mogli nam pozazdrościć. Pamiętam taką rozmowę ze Smudą:
– Wy to macie dobrze w Szczecinie, czy przegrywacie, czy wygrywacie, kibice się cieszą. My ciągle wygrywamy, a kibice i tak są niezadowoleni.
Po latach, gdy spotkaliśmy się na 75-lecie klubu, trochę inaczej patrzyłem na ówczesną organizację w Pogoni. Powiedziałem dyrektorowi, że my byliśmy młodzi, każdy miał wymagania. Ale Pogoń wtedy miała cztery zespoły w Ekstraklasie: piłka nożna, ręczna kobiet i mężczyzn, koszykówka. I wszystkich trzeba było opłacić, a to nie były łatwe czasy, o pieniądze w sporcie było wtedy znaczeni trudniej.
Natomiast wówczas buntowaliśmy się. Pamiętam jak przed meczem z Legią zagroziliśmy, że nie wyjdziemy na boisko, bo chcemy zaległych wypłat. Ja jako kapitan poszedłem do działaczy to przedstawić. Przed meczem wszedł do szatni dyrektor i powiedział, że ja przestaję być kapitanem, a reszta ma wychodzić na boisko. Na co wstał Olo Moskalewicz:
– Chwila, chwila. Albo Waldek jest kapitanem, albo nie gramy. My go wybraliśmy, nikt go nam nie będzie zmieniał.
Stanęło na ostrzu noża. Zostało po naszemu. Powiedziałem:
– Dobra panowie, przyjechała Legia, trzeba wyjść i grać.
Jeśli chodzi o hitowe mecze, to chyba najbardziej pamiętny pana jest z reprezentacją przeciw Brazylii.
O czym my rozmawiamy. Wciąż o sporcie? Jeśli chodzi o mecz, to pomogło nam bardzo mokre, bagniste boisko. Znaliśmy takie trudne murawy z polskiej ligi. Graliśmy z mistrzami świata, skończyło się na 1:2, a przyjechaliśmy prosto z urlopów.
Ile mieliście treningów przed tym meczem?
Chyba jeden. Jakiś rozruch. Na dziesięć dni. Zwiedziliśmy wtedy wszystkie plaże w okolicy.
Skoro przy osobliwych historiach z kadry, to jak zły był hotel w którym za Piechniczka zakwaterowano was w Moskwie?
Taki, jak opisał Kowal. Dziewczyny pukające do drzwi w nocy. Strzelanina pod hotelem. Stare jedzenie. Suchy prowiant, twardy. A przecież to nie była jakaś kukułka, tylko reprezentacja Polski.
Najwięcej grał pan u selekcjonera Apostela, gdzie była szansa wyjazdu na Euro 1996.
Szkoda meczu z Rumunią u siebie, gdybyśmy wygrali, mieliśmy otwartą drogę. Po tym 0:0 wszystko się posypało. Jak się spojrzało na szanse, jakie mieliśmy z Rumunią i Francją – niby bardziej renomowani, ale graliśmy z nimi na równi. Brakło niewiele.
Wiele brakło natomiast w Hong Kongu, gdzie kadra przegrała z Japonią 0:5.
To było po prostu przykre. Jechaliśmy jako reprezentacja ligi polskiej, ale 0:5 jest nie do wytłumaczenia. Nie ma co znajdować wytłumaczeń, byli o tempo szybsi, lepsi.
Pracował pan jako trener ostatnio w Tanovii Tanowo, czyli ten kontakt z piłką wciąż jednak jest.
Stworzyliśmy z kolegą taki zespół 10 kilometrów od Polic. Awansowaliśmy z B-klasy do okręgówki. Trochę tam pomagałem.
Korciło, żeby zagrać, choćby w B-klasie?
Nie. Nie mam zdrowia. Chore plecy. Chore kolana. Cieszę się, że chodzę. Dwa lata temu jeszcze grywałem z oldbojami, ale potem zawsze się źle czułem. Poszedłem pobiegać, dwa dni mnie wszystko bolało. Nie ma co udawać, że człowiek jest jeszcze młody. Ja mam 53 lata. Nie chce mi się już udawać sportowca.
Czego panu życzyć?
Tylko zdrowia, czyli tego, czego wszyscy sobie życzymy.
Leszek Milewski
Fot. NewsPix