Reklama

Sroga kara za skąpstwo, czyli jak szaman z Mozambiku obłożył klątwą australijski futbol

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

31 października 2020, 08:47 • 19 min czytania 9 komentarzy

Wiele razy w historii futbolu mówiło się o klątwach ciążących na jakimś klubie, piłkarzu czy kraju. Wystarczy przypomnieć choćby słynną klątwę Beli Guttmanna, która od dziesięcioleci uniemożliwia lizbońskiej Benfice triumf w jakichkolwiek europejskich rozgrywkach. Dzieje wielu angielskich klubów naznaczone są z kolei przez klątwy cygańskie. Zdarzało się również, że klątwy nieopatrznie rzucali artyści – Mick Jagger czy Drake. W Polsce mieliśmy zaś klątwę Zbigniewa Bońka. No i oczywiście świetnie ma się słynna klątwa Weszło. Dzisiaj chcielibyśmy opowiedzieć wam natomiast o klątwie, która – przynajmniej zdaniem Johnny’ego Warrena – przez długie dekady dręczyła reprezentację Australii. I niech ta opowieść będzie zarazem przestrogą.

Sroga kara za skąpstwo, czyli jak szaman z Mozambiku obłożył klątwą australijski futbol

Kiedy wybierzecie się do Mozambiku, nie zadzierajcie z miejscowymi szamanami. Zwłaszcza jeśli rezydują oni na zapleczu domu publicznego. Gdy zażądają od was tysiąca dolarów – zapłaćcie.

Tak będzie lepiej.

Marzenie o pierwszym mundialu

Piłkarska kadra Australii po raz pierwszy przystąpiła do eliminacji do mistrzostw świata dopiero przed turniejem w 1966 roku. Nie udało jej się wówczas dostać na mundial. Raczkujący na wielkiej scenie Socceroos zostali wręcz zmiażdżeni w dwumeczu przez Koreę Północną. Jednak cztery lata później poszło im już znacznie lepiej. W grupie eliminacyjnej australijska drużyna nie bez kłopotów, ale w sumie dość pewnie uporała się z Koreą Południową oraz Japonią. Zapewniło jej to awans do kolejnej rundy, gdzie czekała na nią reprezentacja Rodezji (dziś: Zimbabwe).

DEPORTIVO ALAVES POKONA BARCELONĘ? KURS: 6,57 W EWINNER!

23 listopada 1969 roku w stolicy Mozambiku, Maputo, odbyło się pierwsze starcie Rodezji z Australią. Zakończone remisem 1:1. Cztery dni później rozegrano rewanż. Także remisowy, tym razem bezbramkowo. Zwycięzcy dwumeczu nie udało się zatem wyłonić. FIFA zaplanowała trzecie starcie na 29 listopada. – W Rodezji byliśmy odbierani jako bohaterowie – opowiadał Gibson Homela, napastnik „Wojowników”. – Stanowiliśmy zespół wielorasowy, co było inspiracją dla naszych rodaków. Nie zwracaliśmy uwagi na kolor skóry. Liczyło się to, czy potrafisz grać. (…) Australijczycy kompletnie nas zlekceważyli. Już przed pierwszym starciem mieli zabukowane bilety do Izraela na mecz ostatniej rundy eliminacji. Byli absolutnie pewni zwycięstwa. Remis w pierwszym meczu ich zszokował, ale nie oduczył arogancji. Po końcowym gwizdku stwierdzili, że w rewanżu zmiażdżą nas 6:0. Znów im się nie udało.

Reklama

Australijczycy postanowili więc lekko dopomóc szczęściu.

reprezentacja Rodezji (1969)

Miejscowy dziennikarz przekazał członkom sztabu szkoleniowego cynk o szamanie, który – oczywiście za drobną opłatą – mógłby rzucić specjalną klątwę na reprezentantów Rodezji przed decydującym starciem. I tym samym zagwarantować Socceroos gładkie zwycięstwo. Jedna z teorii głosi, że był to pochodzący z Kamerunu członek czarnoksięskiej wspólnoty Nyongo. Mroczną historię przedstawicieli tego kultu opisywał brytyjski antropolog Edwin Ardener w książce „Kingdom on Mount Cameroon”.

W wiosce Lisoka odnaleziono ciało młodego mężczyzny. Zwłoki leżały pod palmą, na którą prawdopodobnie chciał się wspiąć, by nabrać trochę wina palmowego. Problem w tym, że lina, po której się wspinał na drzewo, wcale się nie zerwała. Była nienaruszona. Wkrótce w wiosce rozeszła się pogłoska, że ojciec zmarłego chłopaka przyłączył się do Nyongo. Najprawdopodobniej to właśnie on zabił swojego syna, złożył go w ten sposób w ofierze. W tę wersję wydarzeń wierzyły jego pozostałe dzieci – pisał Ardener.

Podobne przypadki można mnożyć.

Reklama

Oczywiście Australijczycy nie mogli o tym wszystkich słyszeć. Sięgnięcie po pomoc szamana potraktowali raczej w kategoriach żartu. Wychodząc z założenia, że afrykański cudak pewnie im w niczym nie pomoże, ale i nie zaszkodzi. Ot, dodatkowa przygoda, nic więcej.

Kości zostały zakopane

Wyprawę do Mozambiku wspominał w swojej autobiografii Johnny Warren, członek tamtej drużyny i wielka legenda australijskiego futbolu. Nazywany nawet niekiedy jego ojcem chrzestnym. – Niewiarygodna wydawała nam się w ogóle sama wizja, że możemy zakwalifikować się na mistrzostwa świata i zagrać na tym samym turnieju co Pele i inni wybitni zawodnicy. Nigdy nie widzieliśmy ich w akcji. Mogliśmy tylko czytać i słuchać o ich niesamowitych wyczynach. (…) Naszym rywalem w drugiej rundzie eliminacji była Rodezja. Wiele afrykańskich reprezentacji wycofało się z uczestnictwa w rozgrywkach sankcjonowanych przez FIFA tylko dlatego, że Rodezyjczyków do nich dopuszczono. Był to protest względem polityki apartheidu. Oczywiście kadra Rodezji nie mogła rywalizować w eliminacjach na swoim kontynencie, dlatego dokooptowano ją do ścieżki dla Azji, Oceanii oraz Izraela.

„Eliminacje do mistrzostw świata w Meksyku były wyjątkowo wyczerpujące. Spędzaliśmy niesamowicie dużo czasu w samolotach, na lotniskach i w hotelach. Liga australijska nie grała, więc byliśmy dalecy od właściwego rytmu meczowego”

Johnny Warren, 42-krotny reprezentant Australii

– Jako neutralny teren do rozegrania dwumeczu wyznaczono Mozambik, będący wówczas portugalskim terytorium – kontynuował swą opowieść Warren. – Tylko Portugalczycy byli gotowi wpuścić reprezentację Rodezji do siebie. Była to sytuacja znacznie wygodniejsza dla naszych rywali. Musieliśmy się z nimi zmierzyć w innej części świata. Mimo wszelkich niedogodności, traktowano nas jako murowanych faworytów do zwycięstwa. Spodziewano się, że rozniesiemy Rodezję. Ale szło nam jak po grudzie. Zremisowaliśmy dwa spotkania, bo bramkarz rywali, niejaki Robin Jordan, dokonywał cudów między słupkami. Po drugim starciu dwaj członkowie ekipy – lekarz i facet odpowiedzialny za logistykę naszych licznych podróży – poszli do baru, gdzie przy szklaneczce czegoś mocniejszego wdali się w długą dyskusję z lokalnym dziennikarzem. Żalili się na Jordana. Dowodzili, że jeżeli w trzecim meczu podtrzyma swój kosmiczny poziom, to nie damy rady strzelić mu bramki. Wtedy tenże dziennikarz zaproponował skorzystanie z usług rezydującego nieopodal szamana. Twierdził, że takie praktyki to absolutna normalka, wręcz codzienność w Mozambiku.

Podpici Australijczycy wiele się nie zastanawiali. Poszli za dziennikarzem, który powiódł ich do… okolicznego burdelu. Tajemniczy szaman swoją kwaterę miał właśnie tam, na zapleczu. Na pierwszy rzut oka przypominał jednak raczej alfonsa niż czarnoksiężnika, więc przybysze z Oceanii sądzili, że padli ofiarą niecnego oszustwa. Ale dziwaczny jegomość faktycznie zaproponował pomoc w podcięciu skrzydeł rodezyjskiemu golkiperowi. Polecił Australijczykom, by pojawili się o świcie na boisku, gdzie następnego dnia miał się odbyć mecz decydujący o awansie do kolejnej rundy eliminacji. Tam odprawił swoje rytuały. Wykrzykując dziwaczne zaklęcia, zakopał bliżej niezidentyfikowane kości w okolicach słupków obu bramek. Zapewnił, że Rodezyjczycy nie mają już żadnych szans na zwycięstwo.

I nie mylił się. Trzeci mecz zakończył się triumfem Australii 3:1. Robin Jordan nie tylko przestał popisywać się spektakularnymi interwencjami. Wpuścił straszliwą szmatę, właściwie wrzucając sobie futbolówkę do sieci, a kontuzja zmusiła go do przedwczesnego opuszczenia pola gry. Zderzył się z jednym z australijskich napastników i nie był w stanie kontynuować spotkania.

reprezentacja Australii (1969)

Socceroos wywalczyli upragniony awans. Nie mieli jednak czasu na świętowanie. Konieczność rozegrania dodatkowego starcia z Rodezją dodatkowo pogmatwała i tak napięty terminarz eliminacji. Trzeba było czym prędzej przedostać się z Mozambiku do Tel Awiwu, gdzie czekała reprezentacja Izraela, która już dwa miesiące wcześniej bez najmniejszych trudności uporała się z Nową Zelandią. W całym tym rozgardiaszu wszyscy oczywiście szybko zapomnieli o przygodzie z szamanem.

Sam czarownik okazał się o wiele bardziej pamiętliwy. Dopadł Australijczyków na lotnisku, gdy ci już sposobili się do wylotu z Afryki. Stwierdził krótko i dość napastliwie: – Panowie piłkarze, o co chodzi? Miał być awans? Jest awans. Bramkarz Rodezji miał wypaść z gry? Wypadł. Więc należałoby zapłacić, nie sądzicie? Koszt mojej usługi to tysiąc dolarów.

Kasy nie będzie jutro

Wśród Australijczyków zapanowało coś pomiędzy konsternacją o rozbawieniem.

WEST HAM UNITED POKONA LIVERPOOL? KURS: 8,12 W TOTOLOTKU!

– Nie mogliśmy mu zapłacić tych pieniędzy, nawet gdybyśmy chcieli. Po prostu nie mieliśmy ze sobą takiej kwoty – pisał Warren. – Gość ewidentnie poczuł się wykiwany, choć nikt mu niczego nie obiecywał. Łaził za nami po całym lotnisku i domagał się pieniędzy. W końcu oświadczył, że jeżeli nie dostanie tysiąca dolarów, to się na nas zemści i obłoży klątwą cały australijski futbol. Zignorowaliśmy to ostrzeżenie. I to był nasz błąd, bo od tego czasu sprawy zaczęły się komplikować.

Lot do Izraela okazał się okropnym doświadczeniem dla reprezentantów Australii. Drużyna najpierw dwoma małymi samolotami przedostała się z Maputo do Johannesburga. Warunki podróży były, delikatnie rzecz ujmując, niezbyt komfortowe. Stamtąd kadra pofrunęła do Luandy, stolicy Angoli. Miastem wstrząsały akurat potężne niepokoje, dlatego przez wiele godzin drużynie nie pozwolono nawet wysiąść z samolotu. Wreszcie udało się zorganizować lot do Lizbony. Ale i tu pojawiły się okropne niedogodności. Pilot nie mógł bowiem przefrunąć nad terytoriami państw arabskich, dlatego do Portugalii skierował się okrężną drogą. – W Lizbonie czekaliśmy osiem godzin na lot do Rzymu. Tam – cztery godziny na lot do Aten. I dopiero z Grecji wyruszyliśmy bezpośrednio do Tel Awiwu. Cała ta podróż trwała około czterdziestu godzin. Gdy dotarliśmy do Izraela, do meczu pozostała nam niecała doba. Nie było opcji, abyśmy zdążyli się zregenerować – skarżył się Warren.

Johnny Warren (pierwszy plan)

Socceroos w pierwszym starciu z Izraelem polegli 0:1. W rewanżu walczyli do końca o odwrócenie losów dwumeczu, lecz ostatecznie mundial przeszedł im koło nosa. Spotkanie w Sydney zakończyło się wynikiem 1:1. Australijczycy na potęgę marnowali w tym meczu stuprocentowe sytuacje do zdobycia gola, nie dostali ewidentnego rzutu karnego, a bramkę stracili po horrendalnej pomyłce George’a Keitha. Bez wątpienia najsolidniejszego defensora w zespole. – Byliśmy załamani. Poświęciliśmy bite cztery miesiące naszego życia na walkę o wyjazd na mistrzostw świata. Wycieńczyło nas to fizycznie i psychicznie, a polegliśmy na ostatniej prostej – wspominał Warren. – Wielu kadrowiczów po tak długiej nieobecności w kraju musiało szukać nowej roboty. Niektórzy zostali porzuceni przez dziewczyny. Paru chłopaków wpadło w naprawdę poważne problemy zdrowotne.

– Ostatecznym ciosem okazał się natomiast czek wystawiony nam przez federację – dodał Australijczyk. – Opiewał na 13 dolarów australijskich i 27 centów. Zapamiętam tę kwotę do końca życia. 13 dolarów i 27 centów dla każdego z nas za dziewięć meczów. Na tyle wyceniono nasze poświęcenie. Przez cztery miesiące odbyliśmy prawdziwą odyseję, reprezentowaliśmy Australię przed setkami tysięcy kibiców na kilku kontynentach. Zdaniem działaczy nie zasłużyliśmy nawet na piętnaście dolarów. To było upokorzenie. Wolałbym nie dostać nic. (…) Stanowiliśmy naprawdę mocną drużynę. Jedną z najlepszych w historii Australii. Niestety, przyszło nam rozegrać osiem z dziewięciu meczów eliminacyjnych na wyjeździe. Takie były realia. Przegraliśmy tylko jedno spotkanie, lecz akurat to najważniejsze.

Klątwa? Czyżby?

Po klęsce w starciu z Izraelem przez myśl reprezentantów Australii po raz pierwszy przemknęło przypuszczenie, że szaman z Mozambiku mógł wcale nie rzucać gróźb na wiatr. Ale kolejne eliminacje wyszły im znacznie lepiej. Zakwalifikowali się bowiem do finałów mistrzostw świata w Republice Federalnej Niemiec. Turniej zakończył się dla nich co prawda porażką – zajęli ostatnie miejsce w pierwszej fazie grupowej, zdobyli zaledwie jeden punkt i nie zdołali strzelić żadnej bramki. Jednak skoro już sam awans na mundial był dla Australijczyków nie lada sukcesem, no to trudno spekulować o ciążącej na nich klątwie, czyż nie? Przed startem mistrzostw holenderski sędzia, Arie van Gemert, który prowadził jedno z eliminacyjnych spotkań z udziałem Socceroos, przepowiadał na łamach australijskich mediów: – Reprezentacja Australii jest słabiutka. To poziom o cztery klasy niższy od najsłabszych klubów pierwszoligowych w Europie. Od razu im powiedziałem, że w Niemczech przegrają wszystkie mecze.

– Byliśmy amatorami. Na mistrzostwach potraktowano nas jak intruzów – przyznał szczerze Johnny Warren. – Być może gdyby Europejczycy zdawali sobie sprawę, jak wiele trudu kosztowało nas przebrnięcie przez eliminacje, to mieliby wobec nas inne podejście. A tak? Dla nich nie znaczyliśmy nic.

„Jak to możliwe, że na najbardziej prestiżowym turnieju piłkarskim świata znalazła się ta żenująca ekipa Kangurów? Dlaczego w ogóle dopuszczamy takie drużyny do rywalizacji z najlepszymi?”

Bild-Zeitung (wedle wspomnień Warrena)

Retoryka niemieckiej prasy szybko się zmieniła. Jako się rzekło, Socceroos szybko pożegnali się z turniejem, lecz najpierw całkiem wysoko zawiesili poprzeczkę ekipie Niemiec Wschodnich, a potem Zachodnich. Nie było mowy o żadnych bęckach ze strony znacznie wyżej notowanych oponentów. Australia pierwsze spotkanie przegrała 0:2, drugie 0:3. Na koniec grupowych zmagań bezbramkowo zremisowała z Chile. Jak na amatorów – całkiem dobra robota, zero obciachu.

Australia 0:0 Chile (MŚ 1974)

Później jednak, jak w sławetnej tyradzie Zbigniewa Stonogi, coś się popsuło.

Australia nie pojechała na mistrzostwa świata w 1978 roku. Ani w 1982. Ani w 1986, 1990, 1994, 1998 i 2002. Choć wielokrotnie zdarzało się, że do celu brakowało naprawdę tyci-tyci. Spójrzmy choćby na eliminacje do mundialu w Stanach Zjednoczonych. Socceroos w międzykontynentalnym barażu dzielnie postawili się Argentyńczykom, którzy mieli w swoim składzie takich gigantów światowego futbolu jak Diego Maradona, Gabriel Batistuta, Fernando Redondo, Diego Simeone, Abel Balbo czy Oscar Ruggeri. W Sydney padł remis 1:1. W rewanżu górą byli Albicelestes, lecz zwyciężyli zaledwie 1:0. Na dodatek Maradona przyznał po latach, że Argentyńczycy przed drugim spotkaniem walnęli „kawkę na pobudzenie”, bo mieli poufne informacje, że kontrola antydopingowa przymknie na to oko.

Dlatego byliśmy w stanie zabiegać Australijczyków – stwierdził Diego z rozbrajającą szczerością. I może być w tym sporo prawdy, biorąc pod uwagę dopingowy skandal z Maradoną w roli głównej, do którego doszło już podczas mistrzostw w USA. Sprawę skomentował po latach Paul Wade, 84-krotny reprezentant Australii. – Domyślaliśmy się, że sam Maradona jest na dopingu – powiedział Wade. – Zgubił wiele kilogramów w nienormalnie krótkim czasie. Szokuje mnie jednak, że cały zespół Argentyny stosował brudne zagrywki. Właściwie mogę to potraktować jako komplement. Argentyńczycy musieli się nas obawiać, skoro uciekli się do takich sztuczek.

BURNLEY WYGRA Z CHELSEA? KURS: 5,60 W TOTALBET!

Jeszcze boleśniejsze okazały się dla Socceroos kolejne eliminacje do mistrzostw świata. Podopieczni Terry’ego Venablesa w całej kwalifikacyjnej kampanii nie przegrali ani jednego spotkania, lecz nawet tak dobry bilans nie zapewnił im awansu na wymarzony mundial. W decydującym dwumeczu zatriumfował Iran. U siebie Australia prowadziła już 2:0, lecz w końcówce spotkania przyjęła dwa szybkie ciosy i ostatecznie poległa wskutek gorszego bilansu goli w meczach wyjazdowych.

Australia 2:2 Iran (baraż o MŚ 1998)

Przegrany dwumecz z Iranem był druzgocącym ciosem dla australijskiego futbolu. Tym bardziej że w pierwszym spotkaniu udało się zremisować 1:1, choć na stadion w Teheranie pofatygowało się około 130 tysięcy kibiców, którzy obrzucili przyjezdną drużynę wszystkim, co mieli akurat pod ręką. Od drobnych monet poczynając, na kurczakach z urżniętymi łbami kończąc.

  • Mark Bosnich: „To największe rozczarowanie w mojej karierze”
  • Alex Tobin: „Ten mecz boli mnie do dziś i nigdy nie przestanie. Futbol bywa okrutny i ten mecz to najlepszy na to dowód. Do dziś go nie oglądałem i nigdy nie obejrzę”
  • Robbie Slater: „Ludzie wciąż wspominają ten mecz w rozmowach ze mną. Opowiadają, gdzie go oglądali, ile mieli lat, czy płakali”
  • Terry Venables: „Remis z Iranem to jedna z moich największych porażek”

W 2001 roku Australijczycy raz jeszcze wypuścili z rąk bilety na mundial w decydującym starciu barażowym, tym razem z Urugwajem. Johnny Warren zaczął już wówczas całkiem na poważnie apelować: – Niech ktoś z federacji weźmie tysiąc dolarów, pojedzie do Mozambiku i namierzy tego czarownika, a potem go spłaci. Inaczej nigdy nie awansujemy na mistrzostwa świata.

Temat klątwy powrócił.

Zbawienna moc krwi kurczaka

W 2004 roku sprawą notorycznych niepowodzeń drużyny narodowej zainteresował się John Safran. Australijski dziennikarz, dokumentalista, gawędziarz, a przede wszystkim – telewizyjny skandalista. Sławę zyskał w latach dziewięćdziesiątych jako uczestnik reality show „Race Around the World”. Programu wprawdzie nie wygrał, ale zdecydowanie zatriumfował we wszystkich rankingach popularności wśród widzów, co zagwarantowało mu przepustkę do grona celebrytów. Stał się już nie uczestnikiem, ale gospodarzem kolejnych widowisk, w których nie unikał dziwacznych zachowań.

Tutaj jego telewizyjne początki, bieg na golasa po Jerozolimie:

fragment programu „Race Around the World”

W 2004 roku telewizja SBS wyprodukowała jeszcze jeden format z Safranem w roli głównej. Program nosił wielce wymowny tytuł: „John Safran kontra Bóg”. Założenie było następujące: główny bohater w każdym odcinku – oczywiście w sarkastyczno-komediowym tonie – „testował” wybrane wierzenie. I tak w pierwszej odsłonie programu Safran udał się do Wielkiej Brytanii, gdzie Omar Bakri Muhammad (autor słów: „Muzułmanie sprawią, że dla Zachodu każdy dzień będzie jak 11 września 2001”) na jego życzenie sporządził fatwę, która nakładała wyrok śmierci na Rove’a McManusa, innego australijskiego showmana. W odcinku czwartym Safran uczestniczył natomiast w meksykańskim Dniu Zmarłych i haitańskich praktykach voodoo. W piątym odcinku dokuczał mormonom, a w drugim oberwał kijem od buddyjskiego mnicha, któremu nie podobało się jego zachowanie podczas medytacji.

Seria składała się z ośmiu części. W finałowym odcinku Safran poddał się egzorcyzmom, które przeprowadził na nim przed kamerami Bob Larson – pastor Kościoła Wolnego Ducha z Phoenix w stanie Arizona. Znany w USA jako pryncypialny przeciwnik satanizmu i egzorcysta do tego stopnia zajadły, że przeprowadzający sesje nawet przez Skype’a (300 dolarów za egzorcyzm). Safran podczas egzorcyzmów zachowywał się w taki sposób, jak gdyby rzeczywiście był opętany. Albo przynajmniej obejrzał sporo horrorów o wypędzaniu demonów. Widzowie podzielili się na dwa obozy. Część twierdziła, że dusza Australijczyka rzeczywiście znalazła się w posiadaniu złych mocy i Larson go wyratował. Inni dowodzili zaś, że pastor to zwykły hochsztapler, a Safran jest po prostu dobrym aktorem.

Prowadzący podsycał emocje, odmawiając jednoznacznych komentarzy. – Niewiele pamiętam – mówił. – Możliwe, że Larson mnie zahipnotyzował, dlatego zachowywałem się dziwnie.

„Działy się ze mną zastanawiające rzeczy. Momentami zaczynałem w to wszystko wierzyć. Pamiętam sytuację na Haiti. Po nagraniu podszedł do mnie jeden z czarowników i wcisnął mi do ręki kartkę, na której – bardzo łamanym angielskim – było napisane: biały człowieku, teraz masz w sobie ducha Da-Da. Nieprzyjemnie jest czytać o sobie takie rzeczy. Bob Larson twierdził natomiast, że jestem przeklęty, ponieważ moi żydowscy przodkowie wyrzekli się Boga po Holokauście”

John Safran

Nas najbardziej interesuje przedostatni, siódmy odcinek programu „John Safran kontra Bóg”. To właśnie wtedy w studiu obok prowadzącego zasiadł wspominany i cytowany już wielokrotnie Johnny Warren, raz jeszcze opowiadając historię o szamanie z Mozambiku. – Wokół naszej kadry zawsze dzieje się coś niedobrego – dowodził były piłkarz. – Kiedy Australia grała z Iranem mecz, którego żaden Australijczyk nigdy nie zapomni… Mieliśmy przecież awans w kieszeni. A jednak, z jakiegoś powodu, nie zwyciężyliśmy. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta – szaman. Klątwa. Za każdym razem, kiedy coś takiego dzieje się naszej drużynie, przypominam sobie o tej klątwie. Notorycznie strzelamy sobie w kolano w kluczowych momentach. Ileż razy to już się wydarzyło? Ileż razy przegrywaliśmy na własne życzenie? W takich chwilach przychodzi mi do głowy tylko jedno wyjaśnienie. Klątwa nadal działa.

Warren musiał zdawać sobie sprawę, że występuje w programie komediowym, który co do zasady sprowadza się do tego, by robić sobie szyderkę z wszelkiego rodzaju wierzeń ku uciesze publiczności. Safran jest jednak przekonany, że jego gość opowiadając o klątwie przemawiał ze szczerego serca. Warren poświęcił całe życie dla popularyzowania futbolu w Australii i rzeczywiście wierzył, iż to właśnie zaklęcie cholernego szamana z Mozambiku powstrzymuje ekipę Socceroos przed powrotem na mistrzostwa świata.

John Safran

– Kiedy pracowaliśmy nad scenariuszem programu, moja szefowa w SBS powiedziała, że jest świeżo po lekturze biografii Johnny’ego Warrena i znalazła tam coś, co może mnie zainteresować. Wątek futbolowej klątwy. Również zapoznałem się z tematem i od razu uznałem, że powinniśmy się tym zająć. Zresztą – pomysły szefów zawsze dobrze jest traktować priorytetowo. Poza tym, piłkarskie mistrzostwa świata mnie fascynowały bardziej niż jakakolwiek inna impreza sportowa – opowiadał Safran. – Zaprosiłem Warrena do udziału w programie. I mocno mnie zaskoczył. On wierzył, iż nad reprezentacją Australii ciąży klątwa. Poważnie. Był ze mną absolutnie szczery. Odniosłem nawet wrażenie, że ten temat trochę go męczy. Nie daje mu spokoju.

A zatem ekipa programu „John Safran kontra Bóg” wyruszyła do Mozambiku, by odczarować drużynę narodową. W tym celu wynajęła dwoje szamanów – Miriam oraz Paulinio. Australijczycy wraz z czarownikami wybrali się na obrzeża Maputo, prosto na Estadio da Machava. Czyli obiekt, na którym w 1969 roku Socceroos toczyli zacięte boje z Rodezyjczykami. Po drodze Miriam zapewniła Johna, że jej moce są wystarczające, by zdjąć klątwę rzuconą przez innego szamana. Nawet dawno zmarłego. Oczywiście pod kilkoma warunkami. Po pierwsze – Safran musiał poddać się rytuałowi w koszulce reprezentacji Australii. Po drugie – musiał też wyrazić zgodę na to, by podczas procesu zdejmowania klątwy obmyto go krwią świeżo ukatrupionych kurczaków. No i musiał uregulować należność.

Tysiąc dolarów w gotówce.

Safran naturalnie nie oponował. Klątwa została zdjęta. Tak przynajmniej twierdzili szamani.

fragment programu „John Safran vs God”

– Po powrocie do Australii wraz z Johnnym Warrenem obmyliśmy się jakimś roztworem, który przygotowali dla nas czarownicy – wspominał Safran. – Johnny był mi szczerze wdzięczny, że poleciałem do Mozambiku, by zająć się klątwą. Uważał, że pozbycie się tego zaklęcia otworzy nowy rozdział w historii australijskiego futbolu. Czułem, że pierwszy raz w życiu zrobiłem dobry uczynek.

Uwolnieni

Początkowo nie zanosiło się, by marzenia ojca chrzestnego australijskiej piłki miały się prędko ziścić. Niedługo po nakręceniu odcinka poświęconego wyprawie do Mozambiku, ekipa Socceroos w kiepskim stylu przegrała dwa mecze towarzyskie z Turcją, a potem zremisowała z Norwegią. Oczywiście w eliminacjach do mistrzostw świata spisywała się znakomicie, niemiłosiernie tłukąc oponentów z Oceanii, ale nawet tutaj zdarzyła się jej wstydliwa wpadka – remis z reprezentacją Wysp Salomona. Wyglądało zatem na to, że mundialowe ambicje – jak co cztery lata – trzeba będzie odłożyć na później i walka o awans na mistrzostwa zakończy się jak zwykle na międzykontynentalnym barażu.

PARMA POKONA INTER? KURS: 8,69 W TOTOLOTKU!

12 listopada 2005 roku Urugwaj pokonał u siebie Australię 1:0 w pierwszym meczu play-offów. A wtedy wydarzyło się coś niespodziewanego. W rewanżu Socceroos odgryźli się rywalom z Ameryki Południowej i również zwyciężyli 1:0. Czasy, gdy w takich sytuacjach organizowało się trzecie spotkanie dawno minęły, więc doszło do rzutów karnych. W tych lepsza okazała się Australia. Decydującą jedenastkę wykorzystał John Aloisi. Niespodzianka stała się faktem.

Po 32 latach niemocy Australia awansowała na mundial.

Australia 1:0 (k. 4:2) Urugwaj (baraże o MŚ 2006)

Mało tego – drużyna dowodzona przez Guusa Hiddinka narobiła też sporego zamieszania na samym turnieju. Wyszła z grupy, a w 1/8 finału postawiła bardzo trudne warunki Włochom, późniejszym mistrzom globu. Podopieczni Marcello Lippiego sporą część drugiej połowy musieli rozgrywać w dziesiątkę. – W meczu z Australią wszystko układało się nam dobrze. Czułem jednak, że coś niepokojącego wisi w powietrzu. I rzeczywiście. W 50 minucie w moich uszach rozbrzmiał gwizdek sędziego, który zagłuszył nawet doping z trybun. Zobaczyłem, jak arbiter wymachuje czerwoną kartką tuż przed twarzą Marco Materazziego. Nic nie dało się zrobić, klamka zapadła. Marco został wyrzucony z boiska. Mój Boże… – wspominał Gianluigi Buffon.

Ostatecznie Italia wygrała 1:0 po rzucie karnym wykorzystanym przez Francesco Tottiego w ostatnich sekundach doliczonego czasu gry. Tak czy owak, Socceroos pozostawili po sobie bardzo pozytywne wrażenie. Niewątpliwie był to dla nich największy sukces w dziejach. Gratulacje zbierał jednak nie tylko wybitny taktyk Hiddink i jego świetnie dysponowani piłkarze.

– Gdy Australia awansowała na mistrzostwa, już nie pamiętałem o klątwie – wspominał John Safran. – Właściwie to miałem spore wątpliwości co do tego odcinka. Toczył się w dość wolnym tempie, był mniej spektakularny od pozostałych. Martwiłem się, że zanudzimy widzów. Tymczasem ich reakcja przerosła moje oczekiwania. Dzień po awansie na mundial moja skrzynka mailowa eksplodowała. Otrzymałem setki wiadomości z podziękowaniami za uratowanie reprezentacji od złych mocy.

Oczywiście nie brakowało również sceptyków.

„Zdaniem wielu członków kadry z 1969 roku, nie było żadnej klątwy ani szamana. Członkowie sztabu szkoleniowego wymyślili tę bajeczkę przed trzecim meczem, żeby podbudować pewność siebie piłkarzy, którzy naprawdę obawiali się znakomitego bramkarza Rodezji. Gdyby klątwa rzeczywiście istniała, czy udałoby się wywalczyć awans na mundial w 1974 roku? To się nie trzyma kupy”

Roy Hay, znawca dziejów australijskiego futbolu

Nie ma jednak najmniejszych wątpliwości, że Johnny Warren był o istnieniu przekleństwa święcie przekonany i naprawdę kamień spadł mu z serca, gdy szamani – nawet w ramach reality show – odczarowali reprezentację. Można zresztą powiedzieć, że jego prognozy odnośnie nowego otwarcia dla australijskiego futbolu się sprawdziły. Sukces na mistrzostwach świata w 2006 roku mocno napędził piłkarski biznes w kraju. Odżyła liga, odnotowano również znaczny wzrost popularności piłki nożnej wśród młodzieży. No i Australia po przeprowadzce do struktur azjatyckiej federacji piłkarskiej stała się na dobrą sprawę etatowym uczestnikiem mistrzostw świata.

Od 2006 roku Socceroos nie przepuścili ani jednego turnieju.

Niestety, Warrenowi nie było dane doczekać tych złotych czasów, a nawet samego mundialu w Niemczech. Były piłkarz, który przez kilkadziesiąt lat swojego życia namiętnie palił papierosy, zmarł w listopadzie 2004 roku z powodu raka płuc. Kilka tygodni przed śmiercią zapytano go – człowieka dowodzącego przez lata, że piłka nożna może być w Australii powszechnie ceniona i popularna – jak wyobraża sobie swą spuściznę. Odpowiedział krótko: – Chciałbym, by kryła się ona w pytaniu: „A nie mówiłem?”. I patrząc na to, jak rozwinął się australijski futbol od awansu na mundial Niemczech, Warren zdecydowanie może mieć poczucie, iż racja była po jego stronie. Pomylił się tylko wtedy, gdy dla świętego spokoju nie oddał wszystkich oszczędności pewnemu namolnemu szamanowi z Mozambiku.

fot. NewsPix.pl

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Weszło

Komentarze

9 komentarzy

Loading...