Reklama

Mecz, który zdarzył się półtora roku za późno

redakcja

Autor:redakcja

21 października 2020, 23:25 • 4 min czytania 0 komentarzy

To nie jest stetryczałe, zdziadziałe, zgorzkniałe gadanie, że kiedyś to były czasy, a teraz to nie ma czasów. No ale weźmy to na zdrowy rozum. Ten mecz powinien zdarzyć się półtora roku wcześniej. Mieliśmy sezon 2018/19. Ekscytujący, pełen młodocianej fantazji Ajax, jeszcze z De Jongiem, De Ligtem, Zieychem, van de Beekiem, pokonywał kolejne przeszkody w Lidze Mistrzów i kroczył w stronę finału, gdzie miał się zmierzyć z wielkim Liverpoolem. Zabrakło chwil, sekund, okamgnienia w półfinałowym rewanżu z Tottenhamem. I to już stało się historią. Holendrzy z Anglikami zmierzyli się dopiero teraz. I choć był to niezły mecz, to wrażenie opóźnienia jakoś unosiło się w powietrzu. 

Mecz, który zdarzył się półtora roku za późno

Pokażmy to jeszcze w ten sposób: nie było to nawet najważniejsze spotkanie środowej kolejki Ligi Mistrzów.

No nie i już.

Ciekawe, interesujące – tak, jasne, ale nie najważniejsze. To miano Liverpool i Ajax musieli oddać innym.

I nic dziwnego.

Liverpool do meczu przystępował bez Van Dijka, bez Thiago, bez Alissona, bez Matipa, z Hendersonem na ławce i chyba bez takiego wielkiego entuzjazmu, jaki pchał ten zespół, kiedy dwa sezonu temu sięgał po Ligę Mistrzów, a sezon temu po mistrzostwo Anglii. Jakieś to wszystko było spokojniejsze, mniej szalone, mniej błyskotliwe, mniej zjawiskowe. A Ajax? Wiadomo. To klub o innej specyfice. Jego najlepsi zawodnicy, a zarazem główni aktorzy wielkiego widowiska sprzed półtora roku, zrobili swoją robotę w Amesterdamie i wyjechali w świat (Barcelona, Juventus, Chelsea, United). I choć dalej są w drużynie Erika ten Haga członkowie tamtej ekipy, do których doszły nowe perełki, to już jest inna ekipa.

Reklama

Zarazem więc wielki szacunek dla Ajaxu, że mimo tych wszystkich odejść z ostatnich lat, był w stanie podjąć z Liverpoolem walkę jak równy z równym. Kilka fajnych szans na napoczęcie podopiecznych Kloppa miał Dusan Tadić, który starał się bezlitośnie wykorzystywać błędy i niepewności Adriana. A to gdzieś wywarł na nim presję, a to próbował go ograć, ale piłka mu uciekła pod linię końcową, a to w sytuacji sam na sam pięknie go przelobował, ale piłkę z linii bramkowej wybił Fabinho.

Jego kumple też stwarzali zagrożenie, nie mając najmniejszego problemu z niezbyt szczelną defensywą The Reds. Kilka podań, dynamika akcji, klepeczka, jeden kontakt i Gravenberch uderzył z osiemnastu metrów tuż obok słupka. Chwilę później – Promes w polu karnym dograł do Neresa, ten po chwili oddał mu piłkę. Promes uderzył z kilku metrów, ale trafił w Adriana, który, powtórzmy, znów na poziomie Ligi Mistrzów wyglądał cholernie niepewnie.

Co na to Liverpool?

Właściwie to niewiele. Niemrawo to wyglądało. Niby próbowali grać dośrodkowaniami, ale bardziej przypominało to starania Cracovii z co lepszych meczów według myśli szkoleniowej Michała Probierza, aniżeli prime Liverpool spod znaku myśli szkoleniowej Jurgena Kloppa. Oczywiście, zachowując odpowiednie proporcje i nie ujmując ani jednym, ani drugim.

Większe zagrożenie wynikło za to z indywidualności. Bo tak jak Salah był cieniem samego siebie, a Curtis Jones przypomina Egipcjanina tylko fryzurą, tak Sadio Mane potrafił zrobić różnicę. I zrobił. Klasyczna akcja w jego wykonaniu. Skrzydełko. Przystopowanie. Kilka dziwnych ruchów w miejscu. Przyspieszenie. Skuteczna ucieczka. Dośrodkowanie. Normalnie miało być ono adresowane do kogoś z dwójki Firmino-Salah, ale uprzedził ich Tagliafico, który wpakował piłkę do własnej bramki.

Zresztą, była w tym powtarzalność, bo chwilę później jeden z defensorów Ajaxu również mógł strzelić samobója po bliźniaczej akcji Mane ale futbolówka minęła bramkę o kilka centymetrów.

Co poza tym?

Przyzwoite wrażenie artystyczne. Przyjemnie patrzy się na drużyny, które umieją grać w piłkę. Ajax grał jak Ajax, mógł wyrównać, szukał okazji, Klaassen trafił nawet w słupek, ale koniec końców zabrakło skuteczności, a Liverpool w drugiej połowie nieco wyluzował i też gra zaczęła się bardziej kleić. Na pewno dużo dało mu wejście na murawę Jordana Hendersona, który przez lata wyrósł na nieprawdopodobnego lidera. Najgłośniejszy na boisku, dyrygujący, wskazujący, dający przykład, a przy tym prezentujący wielką klasę piłkarską. To jak uporządkował i uszeregował grę Liverpoolu było wprost imponujące. Będą zastanawiać się niedługo kibice ekipy z Anfield Road, kto był większym kapitanem klubu – Henderson czy Gerrard. Oj, będą.

Reklama

Całkiem fajnie pokazała się też dwójka rezerwowych Minamino-Jota, która co chwilę nękała bramkę Onany, ale ten za każdym razem wychodził z opałów suchą stopą. Swoją drogą, bardzo niedoceniany golkiper – nowoczesny, grający wysoko, a przy tym zwinny na linii, pewny na przedpolu i mądrze grający nogami.

Ale cóż, nic po tym, Liverpool wygrał.

Czy tak by było półtora roku temu? Pewnie tak, ale to byłby pewnie zupełnie inny mecz, zupełnie inna historia. Tylko czy nie to właśnie w piłce jest piękne, że na nowo powstają nowe mecze, nowe historie, nowe opowieści, nawet jeśli w krótkim wobec wieczności czasie mierzą się te same drużyny?

Ajax Amsterdam 0:1 FC Liverpool 

Tagliafico 35′ sam.

Najnowsze

Liga Mistrzów

Komentarze

0 komentarzy

Loading...