– W Rhede mieliśmy lokalną dyskotekę „The Blues”. Wychodziliśmy w piątek, w sobotę też. Wcześniej spotykaliśmy się w piwnicy domu rodziców mojego kumpla z zespołu, „Buggiego”. Tam się wstawialiśmy i szliśmy dalej. (…) „Buggi” i ja zawsze mieliśmy wrażenie, że im dłużej jesteśmy w uderzeniu, tym lepiej wyglądamy na boisku.
18-letni Robin Gosens grał wtedy w piłkę na wioskach, hobbystycznie, a jego w VfL Rhede występowało na szóstym poziomie rozgrywkowym. Myślał o zdaniu matury i złożeniu papierów do szkoły policyjnej. Dorabiał na stacji benzynowej jako sprzedawca. Gdy po jednym z meczów zagadał do niego holenderski skaut, piłkarz malutkiego klubu zasłaniał usta ręką, by przedstawiciel Vitesse nie wyczuł, że balował do rana. Gosens przeniósł się do Holandii, gdzie podążył okrężną, totalnie nieoczywistą drogą. Aż do reprezentacji Niemiec i rewelacyjnej Atalanty.
– Wciąż trudno mi uwierzyć, że to wszystko się wydarzyło – mówi piłkarz, który oszukał niemiecki system szkolenia. Podobne słowa powtarza w każdym wywiadzie. Bo ta historia nie miała prawa się wydarzyć.
***
Gosens nie traktował piłki jako sposobu na życie. Nie śnił o wielkiej karierze. Mimo że wychowywał się nieopodal Zagłębia Ruhry, gdzie walka o juniorów jest ogromna, a wielkie kluby zabijają się już o jedenastolatków, Gosensem nigdy nikt się nie zainteresował. Poza tym jednym treningiem w Borussii Dortmund U-19, na który udał się po jednej z imprez w „The Blues”.
Wypowiedzi dla magazynu „11 Freunde”: – Już podczas rozgrzewki zadawałem sobie pytanie: „Robin, co ty tu robisz?”
– VfL Rhede grało wtedy na szóstym poziomie rozgrywkowym. Przyzwoity poziom, ale jednak kopanina. Na początku treningu wrzucaliśmy rogi, potem były ćwiczenia strzeleckie, gierka i wracaliśmy do domu.
– To była katastrofa. Ćwiczenia zespołowe w BVB były dla mnie zbyt skomplikowane. Ale najgorsze dopiero miało nadejść. Taktyczny trening jedenastka na jedenastkę. Nie dałem rady. Rozglądałem się cały czas i nie miałem pojęcia, jak się poruszać.
– Po treningu rozmawiał ze mną koordynator. Powiedział: „skontaktujemy się z tobą, gdy podejmiemy decyzję”. Ale wiedziałem już wtedy, że temat upadł. No i nie zadzwonili.
– Nie przejmowałem się tym szczególnie. Inni byli po prostu za dobrzy, nie byłem nawet blisko ich poziomu. Może w Rhede byłem lokalną gwiazdą, ale w Dortmundzie byłem nikim.
***
Być może gdyby nie przyszedł na trening na kacu, wypadłby trochę lepiej. Ale Gosens nigdy nie żył marzeniami o wielkiej karierze. Nawet nie żałował. Nie było czego, miał na siebie inny pomysł.
– Miałem jasny plan na swoją przyszłość: zostanę policjantem, będę dalej grał z chłopakami w Rhede i wiódł wygodne życie.
Jego plan został pokrzyżowany przez skauta Vitesse Arnheim, który pojawił się na meczu w Kleve, gdzie VfL Rhede pojechało na wyjazd. Nie obserwował Gosensa, lecz innego z chłopaków. Ale to właśnie Gosens wpadł w oko.
Fragment wywiadu dla „11 Freunde”:
– Byłeś w „The Blues” przed tym meczem?
– Tak. Spałem może z godzinę. To była jedna z tych nocy, kiedy prosto z „Bluesa” pojawialiśmy się na miejscu zbiórki.
– Jak ci się to mogło udać?
– Nie wiem, dla mnie to wciąż niewyobrażalne.
(…)
– Nie chciałem się odzywać (podczas rozmowy ze skautem Vitesse – dop.). Zrobiło mi się bardzo gorąco.
– Czemu?
– Bo bałem się, że jak otworzę usta, to mnie wyczuje. Więc gdy mówiłem, zakrywałem je dłonią.
***
Gosens dostał zaproszenie na trening, a później ofertę umowy. Rodzice 18-letniego wówczas Robina nie byli zachwyceni tym pomysłem. Nie myśleli w kategoriach „a może to życiowa szansa dla syna?”, bardziej martwili się, czy gra w oddalonym o 40 kilometrów Arnheim nie przeszkodzi mu w zdaniu matury i dostaniu się do szkoły policyjnej.
– Mieli rację. Vitesse oferowało mi grę w młodzieżowej drużynie, a nie zawodowy kontrakt. Martwili się o moje bezpieczeństwo, że obleję maturę i skończę z pustymi rekami.
Gosens jednak zaryzykował. Do Arnheim dojeżdżał dwa razy w tygodniu, a czas spędzony w korkach wykorzystywał na naukę.
Z jednej strony mógł myśleć – skoro w Niemczech jest tyle stawiających na młodzież klubów, po co jechać do Holandii?
Ale można było też odwrócić medal na drugą stronę – skoro żaden z tych klubów mnie nie chce, to dlaczego nie?
W Rhede nigdy nie słyszał, że ma potencjał na wielką karierę. Wystrzelił, gdy miał 17 lat, ale to wciąż nie był poziom pozwalający sądzić, że uda mu się przebić. Ot, dobry piłkarz na niższe ligi. Wymowny był ten trening w Borussii Dortmund – kompletnie nie ogarniał założeń taktycznych, już na samej rozgrzewce miał wątpliwości, co tu robi.
W Holandii kariera nabrała rozpędu. Szybko przeniósł się z drużyny młodzieżowej do rezerw. Tam wypatrzył go Peter Bosz, wtedy trener pierwszej drużyny Vitesse. Zabrał go na zgrupowanie dorosłej drużyny, a potem polecił, by Gosens spróbował na lewej obronie. Dotąd był środkowym pomocnikiem, ale to właśnie gra na boku uwypuklała jego atuty – dynamikę, spory wachlarz umiejętności w grze defensywnej, ciąg na bramkę.
W pierwszej drużynie Vitesse nigdy nie zagrał. Po roku udał się na wypożyczenie do FC Dordrecht występującego na zapleczu Eredivisie, z którym awansował do najwyższej ligi. Lokalna prasa ogłosiła, że klub wreszcie rozwiązał palący problem na lewej obronie. Sam Gosens śmiał się: – Nie wiedzieli, że przez całe życie rozegrałem na tej pozycji dokładnie jeden mecz!
Ale to nie przeszkodziło w tym, by się pokazać. Po dwóch sezonach zapracował na transfer do Heracles Almelo za 200 tysięcy euro. Vitesse puściło go lekką ręką, nie widząc w nim materiału na większą karierę. Po kolejnych dwóch sezonach kupiła go Atalanta – za 900 tysięcy.
***
Ale nawet w Atalancie nie sądzono, że ściągają gościa, który może aż tak spektakularnie się rozwinąć. Przecież po pierwszym sezonie Niemca we Włoszech, ściągnięto na jego miejsca konkurenta – tak, tak, Arkadiusza Recę. I nawet sumy odstępnego pokazują, jak nieoczywista jest jego eksplozja talentu Gosensa. Za Polaka Atalanta zapłaciła przecież 3,7 miliona euro, pokładała w nim spore nadzieje.
Reca miał pecha, bo że Gosens tak nagle się rozwinął. Ostatni sezon to już kumulacja – jako lewy wahadłowy strzelił dziewięć bramek i zaliczył osiem asyst, a Atalanta została rewelacją Ligi Mistrzów. Pamiętamy tę historię – trzy porażki na start (z Szachtarem, Dinamo i City), a potem awans rzutem na taśmę i dojście do ćwierćfinału.
Także i w Atalancie Gosens zaczynał z pozycji underdoga – nie przechodził przecież do potęgi Serie A, a klubu, który wciąż dopiero aspirował. Sam cały czas postrzega siebie jako normalnego gościa. W pierwszych miesiącach w Bergamo jego wolny czas wypełniało czytanie książek w lokalnych kawiarniach. Musiał je porzucić po pierwszych dobrych meczach, gdy… był już rozpoznawalny na tyle, że kibice nie pozwalali mu czytać w spokoju. W międzyczasie studiuje psychologię, chcąc przygotować się na to, co po karierze: – Dlaczego miałbym godzinami siedzieć przed konsolą i grać jak inni piłkarze, skoro mogę zrobić coś dla głowy i przyszłości?
***
Między innymi przez spektakularny rozwój Gosensa Reca musi bujać się po wypożyczeniach.
Liga Mistrzów, jesień sezonu 19/20, mecz z Manchesterem City. Gosens podchodzi do Ilkaya Gündogana z prośbą o wymianę koszulek. Mecz ze światowym gigantem, rodak po drugiej stronie barykady, nawet mimo porażki 1:5 byłaby to dla Gosensa fajna pamiątka.
Gündogan zapytał jednak: – Dlaczego tak dobrze mówisz po niemiecku?
Kompletnie nie wiedział, że ma do czynienia ze swoim rodakiem. Ta scenka idealnie pokazuje, jakim statusem „cieszył się” przez lata Gosens w swojej ojczyźnie. Żadnym. W Niemczech, kraju o nieporównywalnie większych sukcesach w piłce niż Polska, gra w Atalancie nie robi na nikim wrażenia. Nie grzeje, nie dyskutuje się o niej w tramwajach.
– W takich momentach zauważam, jaką małą postacią jestem wciąż w niemieckiej piłce nożnej. I jakie to fajne, że ktoś taki jak ja może nagle udowodnić swoją wartość przeciwko światowej klasy graczom.
W niemieckiej kadrze „Legionäre”, czyli piłkarze spoza Bundesligi, wciąż są rzadkością. Na poprzednim mundialu było ich pięciu – Rüdiger, Kroos, Özil, Draxler i Gündogan. W 2014 roku, gdy szyje piłkarzy „die Mannschaft” pokryły się złotem, czterech – Mertersacker, Özil, Podolski i Klose. Niemieccy kibice wciąż się oswajają z tym stanem rzeczy – przecież przez lata ich rodacy wyjeżdżali zagranicę wyjątkowo rzadko. Nie mieli po co, najlepsi szli do Bayernu, gdzie mieli zapewnione wszystko.
Z jakich powodów kojarzony miałby być więc piłkarz, który nie tyle gra zagranicą, co nawet nie przebijał się w Niemczech i ma na swoim koncie zero meczów w Bundeslidze? Który został odrzucony przez niemiecki system szkolenia i budował swoją markę w Holandii? Przecież nawet w erze naturalizacji brano do reprezentacji Niemiec w zdecydowanej większości piłkarzy, których w całości ukształtował niemiecki system szkolenia. Taki Özil mógł czuć w sobie przywiązanie do Turcji, ale piłkarsko to stuprocentowy Niemiec, wychowany w Schalke 04.
Nawet sam Gosens przez lata traktował reprezentację jako, cytat, „utopijną wizję”. Jako piłkarz niższych lig – co naturalne – nigdy nie został zaproszony na żadną młodzieżówkę. Swego czasu mocno zabiegał o niego Ronald Koeman, namawiając na holenderską kadrę. Miał do niej otwartą autostradę – jego ojciec to Holender, sam po przeprowadzce do kraju tulipanów złożył wniosek o holenderski paszport. Ale twardo mówił nie, czując się Niemcem. W końcu doczekał się telefonu od Löwa. Był na wakacjach w Dolomitach. Z wrażenia zatrzymał samochód w tunelu, a później z radości trąbił na wszystkich uczestników ruchu.
A na zainteresowanie Koemana wciąż się nie zamyka: – Moim zdaniem to byłoby dobry kompromis – odpowiedział puszczając oko zapytany, czy po tym jak odrzucił Koemana, wciąż byłby zainteresowany współpracą z nim. Już w FC Barcelonie.
***
Długo trwało więc, zanim Gosens dobił się do reprezentacji Niemiec. Ale dziś wydaje się być pewniakiem do wyjazdu na Euro. Zwłaszcza, że Joachim Löw przerzucił się na ustawienie 3-5-2, w którym Gosens czuje się najlepiej. Jego konkurenci to Marcel Halstenberg z RB Lipsk, Nico Schulz z BVB (który prawie nie gra) i stary, dobry Jonas Hector z FC Koeln.
Gdyby Gosens rozwinął się wcześniej, pewnie miałby już na koncie z 40 występów dla reprezentacji. Po zakończeniu reprezentacyjnej kariery przez Philippa Lahma, Niemcy nie dorobili się klasowego lewego obrońcy. Hector dostawał powołania jako piłkarz 2. Bundesligi, przez lata łatano dziury przesunięciem na lewą stronę Benedikta Höwedesa, mistrzem świata może tytułować się nawet Kevin Grosskreutz.
Nagłe pojawienie się Robina Gosensa daje Niemcom nadzieję na to, że lewa strona wreszcie zostanie obsadzona porządnym piłkarzem z topu. Bo mimo że Gosens wciąż gra w Atalancie, już należy do topu. O 26-latka wypytywały już chociażby Chelsea, Inter, Juventus oraz – co za ironia losu – Borussia Dortmund. Jego marzeniem jest gra w Bundeslidze. Rozmawiał już jakiś czas temu z Schalke, lecz kluby nie doszły do porozumienia. Dziś może mierzyć znacznie wyżej.
***
Nie planował zostać piłkarzem, a został.
Nie przebijał się w Niemczech, a jednak dotarł do reprezentacji.
Nigdy nie był w profesjonalnej akademii, a prześcignął wszystkich wychowanych w cieplarnianych warunkach.
Nie był znany w swoim kraju, a dziś jest jedną z nadziei reprezentacji.
– Ostatnie pięć lat wydawało się filmem. Czy to naprawdę mi się przydarzyło? (…) Sam czasami zadaję sobie pytanie: „Robin, co tutaj robisz?” – mówi Gosens w jednym z wywiadów. To nie film, choć gdyby zekranizować jego historię, scenarzysta mógłby zostać posądzony o zbyt wybujałą fantazję. Zamiast „Robin, co tutaj robisz?”, po tak spektakularnej drodze wypada zapytać inaczej:
Robin, gdzie jest twój sufit?
JAKUB BIAŁEK
Fot. newspix.pl / FotoPyK