Prasa pod znakiem Ligi Mistrzów? Nic dziwnego, skoro przed nami zarazem półfinały tych rozgrywek i eliminacje, w których zobaczymy już polski zespół. Legia jest zmobilizowana jak nigdy. – Nie zrobimy postępu, łatając dziurę budżetową transferami. Mistrzostwo to tylko przystanek do realizacji innego celu – przypomina słowa Dariusza Mioduskiego “Przegląd Sportowy”. “Super Express” natomiast pisze o wielkiej kasie, która czeka na zgarnięcie. Co poza tym? Bułka opcją rezerwową, starcie nowych światów, niemiecka szkoła trenerska i kilka ciekawszych tematów z polskiej ligi.
Przegląd Sportowy
Mistrz Polski chce przełamać czarną serię w pucharach. Legia Warszawa jest zmobilizowana – wzmocniła się i nie musi łatać dziur w budżecie, sprzedając piłkarzy. Czy to wystarczy, aby wejść na salony?
– Gdybyśmy po raz czwarty z rzędu nie awansowali do grupy europejskich pucharów, byłby to dla nas bardzo bolesny cios. Mamy to wpisane w budżet, puchary są niezbędne, byśmy szli do przodu. Nie zrobimy postępu, łatając dziurę budżetową transferami. Mistrzostwo to tylko przystanek do realizacji innego celu – wypowiadając te słowa zaraz po zdobyciu tytułu prezes Dariusz Mioduski nałożył na piłkarzy i trenera ogromną presję. Ale jednocześnie właściciel, razem z dyrektorem sportowym Radosławem Kucharskim, zrobił niezwykle dużo, by pomóc w osiągnięciu celu i porządnie wzmocnił zespół. W stolicy liczą się z odejściem niektórych zawodników, ale nie ma ciśnienia, by już teraz sprzedawać Michała Karbownika. Bardziej prawdopodobne jest pożegnanie kogoś z listy: Mateusz Wieteska, Domagoj Antolić, Andre Martins, William Remy, Paweł Stolarski niż młodego obrońcy. Nastawienie w Legii jest takie, że woli sprzedać dwóch, trzech zawodników po 2–2,5 miliona euro niż jednego Karbownika za osiem–dziesięć. Na razie dla nikogo konkretnych ofert nie ma, awans do fazy grupowej europejskich rozgrywek mógłby zakończyć dywagacje transferowe. Okno transferowe jest w tym sezonie otwarte bardzo długo.
W krótkiej rozmówce Łukasz Adamczyk, były gracz klubów z Irlandii Północnej, przybliża sylwetkę rywala Legii. Na co trzeba uważać w meczu z Linfield, żeby ustrzec się przykrej niespodzianki?
Ich forma jest sporą niewiadomą, bo liga wciąż nie ruszyła z powodu pandemii. Zawieszono ją w marcu, a inaugurację nowych rozgrywek zaplanowano dopiero na październik. Linfield do jakiegoś rytmu wróciło, zagrało po lockdownie trzy sparingi z zespołami z Irlandii, mieli mecz w rundzie przedwstępnej z Tre Fiori z San Marino, a w ostatnią sobotę zmierzyli się towarzysko ze Stoke City. Anglicy cały czas mieli przewagę w posiadaniu piłki, Linfield ograniczało się do kontr. Trener David Healy w wywiadzie po tym spotkaniu powiedział, że oddali pole gry Stoke właśnie po to, by przygotować się do spotkania z Legią. Wiedzą, że zespół z Polski będzie naciskać, Healy przyznaje, że liczą na jedną dobrą sytuację, którą wykorzystają. Dlatego chce ich dobrze przygotować mentalnie. I fizycznie również, więc po przerwie mocno pozmieniał skład.
We wtorek będzie inny niż ze Stoke?
Wydaje mi się, że z przodu nie wystąpi od początku Andrew Waterworth, który w europejskich pucharach strzelił już sześć goli. Jest zwrotny, dobrze gra tyłem do bramki. Sądzę, że zastąpi go Shayne Lavery, który bardziej pasuje do taktyki szykowanej na Legię – z dynamicznymi skrzydłowymi i szybkim napastnikiem. Z przodu powinien być zdecydowanie groźniejszy. Jest niezły technicznie,= potrafi dryblować na dużej= prędkości. Do gry z kontry pasuje idealnie. Linfield może być groźne po stałych= fragmentach, które najczęściej wykonuje Kirk Millar. Poprzedni sezon zakończył z 25 asystami. Mistrzowie Polski na pewno muszą też uważać na Marka Stafforda – środkowego obrońcę, który przy stałych fragmentach gry zawsze wchodzi w pole karne. Natomiast ich najgroźniejszym zawodnikiem zdaje się być Christy Manzinga, którego sprowadzili z Motherwell. W meczu ze Stoke widziałem, że schodzi z lewego skrzydła do środka, oddaje niezłe strzały z dystansu, zdobył bramkę z zespołem z San Marino, miał udział przy pierwszym golu, którego strzelił Bastien Hery.
Filip Szymczak, rodowity poznaniak, który zaczynał karierę w Warcie, wchodzi do pierwszej drużyny Lecha. Młody napastnik ma być kolejną perełką “Kolejorza”, a na szansę zapracował sobie, zostając najlepszym strzelcem drugoligowych rezerw.
W rywalizacji z Odrą już po siedmiu minutach od wejścia na boisko za Mikaela Ishaka pokonał Błażeja Sapielaka. Premierowy gol po mniej niż godzinie występów w pierwszej drużynie to rezultat godny uznania. Ale skuteczność juniora nie powinna dziwić. W ubiegłym sezonie był najlepszym strzelcem II-ligowych rezerw, które do ostatniego spotkania biły się o pozostanie na trzecim szczeblu (ostatecznie z sukcesem). Szymczak w 25 meczach zdobył 12 bramek, czym zapracował nie tylko na debiut w ekstraklasie w lutym tego roku, lecz także na podpisanie nowego kontraktu w kwietniu. Odbyło się to w niecodziennym okolicznościach, ponieważ ze względu na pandemię koronawirusa atakujący złożył podpis pod umową we własnym domu. Szymczak to kolejny z wychowanków akademii Kolejorza, który pewnie stawia pierwsze kroki wśród dorosłych. Rodowity poznaniak, zaczynał w Warcie i to jako prawy obrońca, ale szybko, już w piątej klasie szkoły podstawowej przeniósł się do Lecha. W barwach Kolejorza zdobył mistrzostwo Polski juniorów młodszych, następnie starszych, aż wreszcie pomógł rezerwom wygrać III ligę. Już w grudniu 2018 gościnnie zaczął ćwiczyć z pierwszym zespołem, wówczas prowadzonym przez byłego selekcjonera kadry narodowej Adama Nawałkę. Napastnik prezentował się na tyle korzystnie, że poleciał nawet na zgrupowanie do Turcji, ale dopiero pod koniec sezonu został zgłoszony do rozgrywek ekstraklasy. W tym momencie – po wypożyczeniu Pawła Tomczyka do Stali Mielec i powrocie Timura Żamaletdinowa do Rosji – urodzony w 2002 roku zawodnik jest drugim po Ishaku atakującym w kadrze ekipy z Wielkopolski.
Zostajemy w Poznaniu, ale wędrujemy do Warty. Poznaniacy najedli się strachu w Pucharze Polski, jednak udało im się odrobić straty. Dobrze spisał się debiutujący napastnik Mateusz Kuzimski.
W środku pomocy grali Mateusz Kupczak oraz Mateusz Czyżycki. Ten drugi to nowy zawodnik, który trafi ł do Warty z Odry Opole. Łukasza Trałki nie było nawet w kadrze meczowej. Z naszych informacji wynika, że nie chodziło o uraz. Doświadczony pomocnik otrzymał od trenera dłuższy czas na regenerację. Dwubramkowe prowadzenie Błękitnych utrzymywało się aż do 76. minuty. Chwilę później swoją premierową bramkę zdobył Mateusz Kuzimski (nabytek z Chojniczanki). 29-latek dał nadzieję gościom na korzystny rezultat. – Debiut mogę uznać za udany. Wchodząc na boisko, wiedziałem, co mam do zrobienia. Tak samo byłem świadomy, po co podpisałem z Wartą kontrakt. Po to, żeby zdobywać bramki i pomóc drużynie w uzyskaniu dobrych wyników, choć wiem, że brzmi to banalnie. Co do karnego, to był to jeden z gorzej uderzonych przeze mnie w ostatnim czasie. W I lidze miałem trzy karne i wszystkie zamieniłem na bramki – mówi Kuzimski. Na szczęście dla niego serię jedenastek wygrała Warta (5:4), która w ostatnim czasie ma po karnych sporo powodów do radości. – Myślę, że dosyć szybko wkomponowałem się w zespół. Wiem, że mnie i drużynę stać na wiele. Od początku byłem zdecydowany na to, aby podnieść rękawicę i podjąć walkę w ekstraklasie. Miałem dwie propozycje z I ligi, ale również z klubu występującego w elicie. Prawda jest taka, że od początku byłem nastawiony na spróbowanie swoich sił w ekstraklasie i nie ma co się oszukiwać, że było inaczej. Mam swoje cele indywidualne, które pragnę osiągnąć, ale nie chciałbym o nich mówić publicznie, bo różnie jest to później odbierane – tłumaczy nowy napastnik Warty.
Marcin Bułka o krok od gry w Lidze Mistrzów. Nie, to nie żart. Sergio Rico zajmuje dziś miejsce Keylora Navasa, więc Bułka będzie rezerwowym, gotowym do wejścia w przypadku urazu.
Teraz Rico walczy o kolejne trofeum i w końcu może odegrać kluczową rolę. Wszystko to z powodu kontuzji Kostarykanina. Navas nabawił się urazu w ćwierćfinale z Atalantą Bergamo (2:1), już wtedy zastąpił go Hiszpan i dziś zagra ponownie. A jeśli dozna kontuzji, dostanie czerwoną kartkę lub z innych powodów będzie musiał zejść z boiska, w jego miejsce wejdzie Marcin Bułka. Polak zagrał dotąd w barwach paryskiego klubu tylko raz, rok temu w ligowym starciu z Metz (2:0). W dziewięciu innych spotkaniach siedział na ławce, w pozostałych znalazł się poza kadrą. W Lidze Mistrzów na ławce siedzi aż 12 zawodników, nie jak w innych rozgrywkach siedmiu, więc również golkiper numer trzy jest wpisywany do protokołu. W takiej roli Bułka przyleciał do Lizbony, ale już awansował na drugie miejsce w hierarchii, niestety za sprawą pecha kolegi. W każdym razie, gdyby i Rico coś się stało, a PSG poradziłoby sobie z dzisiejszym rywalem, w niedzielnym finale Bułka mógłby się zmierzyć z Robertem Lewandowskim. Chyba, że Navas dojdzie do zdrowia, co jest możliwe.
Kamil Kosowski w swoim felietonie chwali pomysł turnieju finałowego Ligi Mistrzów. Jego zdaniem szkoda, że to tylko eksperyment.
Przez lata zastanawialiśmy się, jak wyglądałyby mistrzostwa świata czy Europy, gdyby grały w nich najlepsze kluby. Teraz dowiadujemy się, że byłby to fenomenalny turniej. Pandemia koronawirusa wyrządziła mnóstwo szkód, także w świecie futbolu, jednak dzięki niej i konieczności zrewolucjonizowania kalendarza możemy zobaczyć kapitalne zmagania gigantów. Szkoda, że kibice nie mogą tego oglądać z trybun, ale format z „nagłą śmiercią” i decydującym jednym spotkaniem przynosi wielkie emocje. Takiego napięcia w Champions League nie widziałem dawno. Gramy bez kalkulacji i wyrachowania. Cały czas jedziemy na maksa, a każde spotkanie to święto ofensywnego futbolu. Nie możesz spuścić z tonu nawet na sekundę, bo wiesz, że kwestia awansu decyduje się w 90 minut. Nie ma lekceważącego myślenia: „A, nie będę się martwił, jak stracęgola czy dwa, bo i tak odrobię w rewanżu”. Coś takiego naprawdę chce się oglądać! To znakomita reklama dla futbolu i szkoda, że to tylko eksperyment, bo nie wyobrażam sobie, by telewizje czy reklamodawcy zgodzili się na zmniejszenie liczby meczów. Dzieją się rzeczy szalone, ale na koniec prawda leży na boisku. Wygrywały drużyny lepsze. Paris Saint- -Germain męczyło się z Atalantą, ale awansowało zasłużenie, tak samo jak RB Leipzig. Barcelona i Manchester City zostały obnażone i ośmieszone przez rywali. Anglicy byli moim faworytem Ligi Mistrzów i jeszcze niedawno byłbym stawiać gotów wszelkie pieniądze, że rozbiją Olympique Lyon, ale straszliwie bym się przejechał. Pep Guardiola dostał piłkarzy, których chciał i dziś ma chyba najlepszą kadrę na świecie, ale przekonał się, że w jednym meczu wszystko może się zdarzyć. To dobra lekcja dla Bayernu. Teraz to on zagra z Francuzami, którzy dowodzą, że między bajki możemy włożyć rozmowę o zbyt długiej przerwie czy o braku odpowiednich przygotowań.
Super Express
It’s deal done. Bartosz Białek trafi z Zagłębia Lubin do VfL Wolfsburg, a “Miedziowi” pobiją swój rekord transferowy. “Superak” krótko o szczegółach transakcji.
Z naszych informacji wynika, że Wilki zapłacą 5 mln euro, i to w jednej racie, co w tych czasach jest ważne i rzadko spotykane. Lubinianie zapewnili sobie również 10 proc. od następnego transferu Białka, który w kontrakcie ma mieć wpisaną bardzo wysoką klauzulę odstępnego – w wysokości kilkudziesięciu milionów euro. Piłkarz miał wczoraj przejść testy medyczne, a w środę, jeśli wszystko dobrze pójdzie, nastąpi ogłoszenie transferu. Lubinianie pobiją swój rekord niemal dwukrotnie, bo do tej pory ich najwyższą transakcją było przejście Jarosława Jacha do Crystal Palace za 2,75 mln euro.
Klasyczne przypomnienie przed startem pucharów, czyli o jaką kasę grają polskie kluby. W przypadku Legii Warszawa może to być nawet 5 milionów euro i to bez awansu do fazy pucharowej LM.
Jeśli Legia przejdzie, to zagra (25 lub 26 sierpnia) u siebie ze zwycięzcą pary Omonia Nikozja (trener Henning Berg) – Ararat-Armenia (mecz w Armenii). W trzeciej rundzie (15/16 września) warszawianie mogą trafić na jeszcze silniejszego rywala, to znów tylko jeden mecz i znów gospodarz zostanie wybrany w drodze losowania. Dopiero ostatnia runda, play-off, to dwa spotkania (23/24 i 29/30 września). A co do pieniędzy… Te duże zaczynają się od IV rundy, czyli fazy play-off. Przegrany na tym etapie nie dość, że przechodzi do fazy grupowej Ligi Europy, to jeszcze dostaje 5 mln euro. No ale każdy marzy o fazie grupowej Ligi Mistrzów. Awans w ostatnim sezonie był wyceniony na 15,25 mln euro dla klubu.
Sport
Piast Gliwice problemu z młodzieżowcami raczej miał nie będzie. W Pucharze Polski błysnęli Dominik Steczyk i Arkadiusz Pyrka. Ten pierwszy przeszedł długą drogę, żeby pokazać swój potencjał.
Kibice Piasta zastanawiali się, który z nowych młodzieżowców jest lepszy, który będzie bliżej składu w lidze – Javier Hyjek czy Arkadiusz Pyrka. Tymczasem na razie obu pogodził… Steczyk. Napastnik podczas urlopu i przygotowań przeszedł przemianę. Wygląda zdecydowanie lepiej niż w poprzednim sezonie. Popytaliśmy w gliwickiej szatni i powtarzało się zdanie, że Dominik potrzebuje zaufania. Takowe otrzymał od klubu, bo przedłużono wypożyczenie. Od trenera także, bo wydaje się, że jest najbliżej gry w pierwszym składzie. Sam zawodnik odwdzięcza się – w końcu – efektywną grą. W Rzeszowie wywalczył dwa rzuty karne i przy drugiej „jedenastce”, którą miał wykonywać Piotr Parzyszek, poprosił go o możliwość strzelania. Doświadczony kolega zgodził się, a Steczyk strzelił gola. – Długo czekałem na pierwszą bramkę. Wyszedłem w pierwszym składzie i – co najlepsze – zagrałem dobry mecz i strzeliłem gola. Oby tak dalej i oby takich spotkań było więcej. Piotrek miał strzelać drugiego karnego, ale wywalczyłem dwie „jedenastki” i zapytałem go, czy mogę uderzać. On oddał mi piłkę, za co mu bardzo dziękuję – potwierdził Dominik Steczyk.
Fran Tudor może trafić do Bundesligi. Usługami piłkarza Rakowa zainteresowany jest Union Berlin, podobno pytały o niego również Hertha i VfB Stuttgart.
Union potrzebuje wzmocnienia prawego skrzydła. Na tej pozycji berlińczycy mają Christophera Trimmela, doświadczonego austriackiego wahadłowego. Dodatkowo jest on kapitanem zespołu. Na boisku nie pojawił się tylko w dwóch spotkaniach ligowych. Jednak ma już na karku 33 lata i klub z Berlina musi pomyśleć nad wzmocnieniem tej pozycji, gdyż jedyną alternatywą jest Julian Ryerson, 22-letni Norweg, który częściej był ustawiany wyżej, jako skrzydłowy. Raków jednak nie będzie chciał oddać jednego ze swoich czołowych zawodników. A przynajmniej nie sprzeda go za grosze. Cichym celem blisko 100-letniego klubu jest przecież osiągnięcie najlepszego wyniku w historii. Dlatego priorytetem jest utrzymanie najważniejszych zawodników, a niewątpliwie Tudor do nich należy. Włodarze ekipy z Częstochowy mają dwa argumenty po swojej stronie, oba związane z umową. Pierwszym jest brak kwoty odstępnego. To daje Rakowowi nieograniczone możliwości negocjacyjne. Potencjalnie klub z Częstochowy może sporo zarobić na Tudorze. Po pierwsze – jest Chorwatem, po drugie – we wrześniu kończy 25 lat, więc wchodzi w najlepszy wiek dla piłkarza oraz ma za sobą epizody w Hajduku Split i Panathinaikosie, co również zwiększa jego wartość. To może być problem dla Unionu, dla którego największym transferem było ściągnięcie Marvina Friedricha za dwa miliony euro. Mało prawdopodobne, by berlińczycy wydali podobne pieniądze na zawodnika, który w przeciągu roku miał sześciomiesięczny urlop od piłki. Oczekiwania finansowe Rakowa też będą spore i mogą oscylować w okolicach nowego rekordu transferowego ekipy z Berlina.
Chciałoby się powiedzieć: trzech muszkieterów. Górnik Zabrze ma trzy opcje na obsadzenie pozycji młodzieżowca. Którą wybierze?
W poprzednim sezonie najwięcej minut na boisku spędził urodzony w 2000 roku środkowy pomocnik Daniel Ściślak. Zagrał 1153 minuty, które rozłożyły się aż na 22 spotkania ekstraklasy. Ściślak to pomocnik mający ewidentny dryg do gry ofensywnej, co jednak niespecjalnie przełożyło się na konkretne liczby – przez całe rozgrywki zanotował tylko jedną asystę. Na jego korzyść działa jednak fakt, że jeszcze w kolejnym sezonie, tym 2021/22, wciąż będzie miał status młodzieżowca, a łapane ciągle doświadczenie pomoże mu w odgrywaniu istotnej roli w drużynie. W przeszłości już pokazywał, że na pewno ma ku temu potencjał. […] W tym miejscu należy jednak wspomnieć Dariusza Pawłowskiego, który w ostatnich tygodniach – także poprzedniego sezonu – dostał kilka szans od trenera Brosza. Urodzonemu w 1999 roku zabrzaninowi sprzyja na pewno sytuacja kadrowa zespołu, ponieważ w drużynie nie ma zbyt wielu prawych obrońców – a na tej pozycji występuje właśnie Pawłowski. […] W całej tej dyskusji nie można zapomnieć o urodzonym w 1999 roku Adrianie Gryszkiewiczu, który z Jagiellonią zagrał jako lewy stoper – nominalnie jest lewym obrońcą. Choć w poprzednim sezonie w ekipie „trójkolorowych” oglądaliśmy go tylko raz, to łącznie zagrał dla Górnika już 40 razy. To właśnie on jest w tej chwili najbardziej doświadczonym młodzieżowcem 14-krotnych mistrzów Polski.
GKS Jastrzębie nie będzie mógł korzystać z własnego obiektu do połowy listopada. Dopiero wtedy na stadionie zakończą się prace związane z montażem podgrzewanej murawy.
Otóż piłkarze GKS-u przed własną publicznością pokażą się dopiero w listopadzie. „Winna” jest firma BEN-BUD, która 11 sierpnia rozpoczęła na Stadionie Miejskim przy ulicy Harcerskiej montaż systemu nawadniania i podgrzewania murawy boiska. Wykonawca ma 65 dni na zakończenie prac, czyli boisko powinno zostać oddane do użytku 14 października. Potem musi nastąpić trzytygodniowy okres pielęgnacji murawy. Z tego harmonogramu prac wynika, że pierwszą drużyną, która dostąpi „zaszczytu” gry na nowej murawie w Jastrzębiu Zdroju, będzie ŁKS Łódź, z którym – według terminarza – jastrzębianie zmierzą się 14 listopada. Prace rozpoczną się od montażu systemu nawadniania. Rury będą wkopane w ziemię na głębokość pół metra, zainstalowanych zostanie dwanaście zraszaczy. Dziesięć z nich to będą tzw. zraszacze zewnętrzne, ułożone wzdłuż linii boiska, zaś dwa będą usytuowane wewnątrz placu gry. Natomiast by zainstalować system podgrzewania murawy, trzeba położyć prawie 29 kilometrów kabli! Całkowity koszt inwestycji to milion 996 tysięcy złotych. O tyle właśnie „zubożeje” kasa Jastrzębia Zdroju. Jak widać jest to kwota nie w kij dmuchał.
“Sport” dostrzega ciekawostkę dotyczącą półfinałów Ligi Mistrzów. Mianowicie po raz pierwszy w historii w półfinale mamy trzech trenerów z jednego kraju.
Julian Nagelsmann w RB Lipsk, ThomasTuchel w PSG, Hansi Flick w Bayernie Monachium. Niemieckie grono w półfinałowej czwórce dopełnia Francuz hiszpańskiego pochodzenia Rudi Garcia, którego wraz z jego Olympique Lyon nie spodziewał się w tej fazie turnieju chyba nikt. Zresztą tegoroczny półfinał Champions League sam w sobie jest bardzo oryginalny, bo nie dość, że nie ma w nim rewanżów, to jeszcze zabrakło tam choćby jednego przedstawiciela Anglii, Hiszpanii czy Włoch, co wydarzyło się po raz pierwszy w historii tego turnieju – trwającego w obecnej formie od 1992 roku. Trudno było wytypować takie rozstrzygnięcia, podobnie jak przewidzieć aż taką dominację szkoleniową Niemców. Dla Lipska to dopiero drugi udział w Lidze Mistrzów w historii i na pewno nie stawiano go wśród faworytów, podobnie jak – o ironio! – Bayernu, który jesienią, z Niko Kovacem na ławce, prezentował się o wiele gorzej niż obecnie. PSG Tuchela można było traktować jako jednego z potentatów, lecz klub ten już nieraz w minionych latach pokazywał, że daleko mu do statusu najlepszego w Europie. Obecność tych trzech panów w półfinale Ligi Mistrzów to rzecz historyczna, ponieważ jeszcze nigdy nie zdarzyło się, aby trzech trenerów tej samej narodowości dotarło do tego etapu Champions League.
Utrudnia się sprawa transferu Arkadiusza Milika. Juventus opóźnia sprawę, a chętna na Polaka jest AS Roma. W Rzymie jednak nie chciałby grać sam Milik, więc sytuacja jest patowa.
Milik chce pozostać we Włoszech i Juventus jest dla niego najlepszą opcją. Jednak ciągle jest ten sam problem. Napoli chce 50 mln euro i to gotówką. Obiektywnie przyznajmy, Milik nie jest tyle wart i jest to cena tylko dla Juventusu, z czego prezes Napoli Aurelio De Laurentiis nie robi tajemnicy. Inni mogą liczyć na pokaźny „rabat”, nawet 50 procent, ale jakoś tych „innych” ciągle nie ma. To znaczy są, ale w mediach. Ciągle odgrzewa się „hiszpański kotlet”, czyli Atletico Madryt. Pewną nowością na liście była Roma, która w sierpniu zmienia jednego amerykańskiego właściciela (James Pallotta) na innego (Dan Friedkin). Pod rządami Pallotty niczego nie dokonała, za to straciła kilku znakomitych zawodników (Salah, Alisson, Marquinhos, Nainggolan). Jednak Milik nie ma ochoty na przeprowadzkę do Rzymu. Napoli pozyskało już jego następcę, Nigeryjczyka Victora Osimhena z Lille za rekordową w historii klubu kwotę 70 mln euro plus 10 mln za bonusy. Polak znalazł się w sytuacji patowej. Może zostać, ale nie chce, bo będzie jeszcze trudniej o grę. Odejść ciągle nie ma dokąd.
Gazeta Wyborcza
Zapowiedź półfinału Ligi Mistrzów – to będzie mecz rodem z nowego świata. Koncern Red Bulla kontra szejkowie z Kataru. Obydwa zespoły nie są kochane, jeden z niemieckich magazynów zapowiedział, że zignoruje to spotkanie, bo RB to “nie jest normalny klub”.
Obaj półfinaliści wywołują jednak kontrowersje lub wręcz wrogość, ponieważ obaj stanowią modelowe przejawy niepokojącego trendu – zagarniania futbolu przez obłędnie bogatych ludzi, którzy futbol wykorzystują, by osiągać cele niesportowe. PSG to wielka polityka. W 2011 roku przejęli go, przy wsparciu byłego francuskiego prezydenta Nicolasa Sarkozy’ego, przedstawiciele katarskiego rządu chcący upiększyć wizerunek reżimu gwałcącego prawa człowieka, zintegrować się ze światem Zachodu, przygotować się gospodarczo na przyszłość po wyczerpaniu złóż gazu ziemnego. Stać ich na wszystko, niechęć wzbudzają od początku i na całym kontynencie. RB Lipsk to wielki biznes. Zapyziały klubik z terytorium byłej NRD kupił Dietrich Mateschitz, multimiliarder i właściciel globalnego koncernu spożywczego, któremu było wszystko jedno, gdzie zainwestuje – próbował położyć rękę na St. Pauli i Fortunie Düsseldorf, zrezygnował dopiero wskutek kibicowskich protestów. Austriak chce sprzedawać jak najwięcej puszek gazowanego napoju, więc marką Red Bulla powiązał drużyny porozrzucane po różnych kontynentach, wymazując ich oryginalne godła i wzorem innych dziedzin biznesu oplatając planetę piłkarską franczyzą. Łamał też reguły gry, w Bundeslidze za akronimem RB oficjalnie kryje się RasenballSport, czyli „sport uprawiany na trawie z użyciem piłki”, bo jej przepisy zabraniają ładować się sponsorom do nazw klubu. Buntowali się fani w całych Niemczech – odmawiali wyjazdów do Lipska, a tamtejszych kibiców obrzucali niekiedy butelkami przy okazji meczów u siebie. Przed kilkoma dniami bojkot drużyny zapowiedział też miesięcznik „11Freunde”, futbolowy magazyn dla hipsterów i inteligentów, który zapowiedział, że półfinał z PSG całkiem zignoruje. Meczu nawet nie zrelacjonuje. „RB to nie jest normalny klub, o czym jednak wielu zapomniało” – oświadczyła redakcja.
Fot. FotoPyK