Reklama

Młode wilki na gigancie. Wspomnienie Warty lat dziewięćdziesiątych

Leszek Milewski

Autor:Leszek Milewski

03 sierpnia 2020, 19:52 • 15 min czytania 13 komentarzy

Brakowało na proszek do prania, grali na dożynkowym pięćdziesięciotysięczniku. Wychowywali talenty Tomasza Iwana i Macieja Żurawskiego, mieli kapitana z przeszłością w Fenerbahce, a przy tym skład z łapanki, który po zwycięskim debiucie w ekstraklasie krytykował sam trener. Krótki, dwuletni lot Warty wśród najlepszych ćwierć wieku temu to wciąż jednak sporo wniosków także dla dzisiejszych „Zielonych”.

Młode wilki na gigancie. Wspomnienie Warty lat dziewięćdziesiątych

SOLIDNY SEZON W ELICIE

Warta niegdyś była największym klubem Poznania. Wielosekcyjnym. Do tego dużym, że wydawała własne pismo „Warciarz”. Przedwojenna siła piłkarska, multimedalista mistrzostw Polski, z tytułem w 1929 włącznie, posyłający zawodników na mundial w 1938, w tym genialnego Fryderyka Scherfke. Po wojnie srebro, a potem mistrzostwo w 1947.

Ale po 1950 wycinka. Nieprzychylny Warcie ustrój, błąkanie się po II, III lidze, w konsekwencji powrót do ekstraklasy dopiero po 43 latach, już za wolnej Polski.

Powrót nie był na pewno kwestią oczywistą, ale w pierwszych latach po transformacji klimat do piłki w Wielkopolsce był bardzo dobry. Być może koniunkturę nakręcił bardzo mocny Lech Poznań przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, kiedy do Poznania przyjeżdżała Marsylia i FC Barcelona, a klub był na szczycie, sięgał po mistrzostwa. Wciąż pamiętano też przecież o arcymocnym Lechu Łazarka i legendzie Okońskiego – to wszystko mogło zbudować grunt pod to, że w Wielkopolsce powstawały niezłe ośrodki piłkarskie także poza Bułgarską, a garnęli się do piłki nowobogaccy inwestorzy jak osławiony Bolesław Krzyżostaniak i jego Olimpia Poznań. Apogeum był sezon 94/95, kiedy w ekstraklasie grały trzy poznańskie kluby i jeszcze Sokół Pniewy.

Radosław Nawrot, poznański dziennikarz „Gazety Wyborczej”, autor między innymi książek „Okoń” i „Szachownica”: – Warta awansowała między innymi dzięki pomocy Ryszarda Górki, już nieżyjącego biznesmena, swego czasu zaangażowanego i w Lecha i w Wartę. Wtedy, po przemianach ustrojowych, dosyć łatwo było zbudować taką ekipę, która będzie mogła wywalczyć awans. Padały państwowe instytucje, kluby bankrutowały – sprytni mogli to wykorzystać. W Wielkopolsce była moda na futbol, a w Poznaniu kilka osób z pieniędzmi. Ryszard Górka miał bardzo duże ambicje, w pewnym momencie był mocno skonfliktowany z ludźmi, którzy rządzili w Lechu – nawet Grajewski, który kręcił się wtedy koło Lecha, wyznaczył Górce odległość w metrach, na którą ten może zbliżać się do stadionu. Interesy, interesiki – fortuny powstawały wtedy szybko. 

Reklama

W sezonie 92/93 Warta wygrała awans przed Pniewami pod Wojciechem Wąsikiewiczem i asystentem Andrzejem Żurawskim, ojcem Macieja, który już wtedy stawiał pierwsze kroki w drużynie.

Edward Cecot: – Żuraw miał utrudniony start przez to, że jego tata był w klubie. Później miałem podobny przykład z Mariuszem Lewandowskim w Zagłębiu. Jego ojciec był trenerem i też Mariusz był postrzegany troszeczkę gorzej – sugerowano, że ma łatwiej. Czas pokazał kto miał rację.

Andrzej Magowski: – Ćwiczyłem z Maćkiem Żurawskim, na początku był przymierzany na środek pomocy. Graliśmy w dwójce. Zapowiadał się, ale był bardzo spokojny, znał swoje miejsce w szeregu. Poza nim Grzesiu Matlak robił dobre wrażenie. Był też Kaziu Sidorczuk, miał sporo do powiedzenia. Ale ikonę stanowił Czesiu Jakółcewicz.

To tutaj debiutował w Polsce choćby Jurij Szatałow, szybko podkupiony przez Amikę Wronki. Ciekawym transferem był też Jurij Martynow, który niczym szczególnym się nie zapisał, a wkrótce zagrał w reprezentacji Ukrainy z Andriejem Szewczenką. Jeśli chodzi o zagraniczne tropy, bywało egzotycznie: w II lidze, przed Wąsikiewiczem, przez chwilę klub prowadził… amerykański szkoleniowiec, Andreas Mparmperis, który opowiadał bajki o grze w Panathinaikosie i wykładach o futbolu jakie dawał w Brazylii. Już w Ekstraklasie przez moment zagrał w Warcie legendarny dla piłki w Zimbabwe piłkarz John Piri, który ma w tej kadrze ponad sto spotkań. Oczywiście transfer i tak odbył się po kluczu wielkopolskim: Piri został zesłany przez Sokoła Pniewy. Zagrał dla Zielonych cztery mecze, wyjechał na kadrę, po czym po prostu z niej nie wrócił.

Skład? Klasyka gatunku, pomieszanie doświadczenia z młodością. Sęk w tym, że po awansie zespół został rozebrany przez kluby zza miedzy, szczególnie przez lepiej stojący finansowo Miliarder Pniewy. Natomiast to z tego klubu w drugą stronę do Warty przeniósł się doświadczony Czesław Jakołcewicz, najbardziej uznana postać tamtej szatni „Zielonych” – dopiero co grał w reprezentacji Polski i Fenerbahce.

Reklama

Czesław Jakołcewicz: – W Fenerbahce człowiek czuł, że jest piłkarzem. Mogłem tam zostać, miałem dwuletni kontrakt, strzeliłem trzy bramki, dało się też jak na tamte czasy zarobić. Ale mieliśmy słabszy sezon, robiono dużo ruchów transferowych. Uznałem, że odejdę, nie o to chodzi, żeby siedzieć na ławce.

Jakołcewicz po krótkim epizodzie w Danii wrócił w rodzinne strony: – Wróciłem z zagranicy do Miliardera Pniewy. Awansowaliśmy, kontrakt miałem na pół roku, potem byłem wolny. Z Warty, która też wtedy awansowała, sporo zawodników przeszło do Miliardera. Mieli problemy, prezes Kaliszan zadzwonił, potrzebowali doświadczonych zawodników. Dałem się namówić. Wróciłem do Poznania – wypadało trochę tutaj posiedzieć.

Awans nie zmienił jednak sytuacji w klubie: Warta żyła na kocią łapę, z tygodnia na tydzień. Wymowny jest apel klubu, do którego dotarł Bartosz Nosal w materiale „GW”:

„Zarząd KS Warta zwraca się do wszystkich ludzi dobrej woli, mieszkańców Poznania, zakładów pracy, spółdzielni, banków, ludzi biznesu, rzemieślników, handlowców i kupców oraz do Władz miasta i województwa, Zarządu OZPN i PZPN, klubów sportowych w całej Polsce w sprawie pomocy finansowej, która umożliwi zespołowi start w rozgrywkach I ligi”.

Innymi słowy, desperacja. Nic dziwnego, że w tamtych latach krążyło nad Wartą widmo fuzji: „Zieloni” trochę później odrzucili ofertę połączenia z Olimpią Poznań, która dopiero wtedy wybrała spółkę z Lechią Gdańsk. Zakusy na połączenie z Wartą miała też Amica.

A jednak, wbrew wszystkiemu, Warcie na dzień dobry w Ekstraklasie żarło. W pierwszym ligowym meczu, z Zawiszą w Bydgoszczy, 1:0 dla Warty. A mimo słowa nowego trenera, Eugeniusza Samolczyka, który…. narzekał, że mało kto został mu ze składu, który robił awans, a nowych sprowadzano na ostatnią chwilę i w sumie to spodziewa się, że za tydzień jedna trzecia szatni to będą nowi gracze.

Warta jednak miała trzon oparty na doświadczonych lechitach, a przy tym udało się wydobyć kilka talentów, czego szczególnym przykładem Tomasz Iwan. Późniejszy skrzydłowy kadry miał tu zresztą okazję grać ze swoim starszym bratem, Mieczysławem.

Andrzej Magowski: – Z Tomkiem Iwanem miałem okazję grać już w Olimpii – pierwszą bramkę w lidze strzelił z mojego dośrodkowania po rzucie wolnym. Mirek był trochę innym typem zawodnika. Tomek był bardziej systematyczny w pracy, nie ujmując nic Mirkowi – inni zawodnicy, obaj z talentem.

Ponownie Jakołcewicz: – Spotkaliśmy się w Warcie z ekipą, z którą zaczynałem karierę w Lechu – Zbigniew Pleśnierowicz, Mariusz Niewiadomski, Krzysiek Pawlak. Do tego dokooptowano młodzież. Piotrek Prabucki, Tomek Iwan chociażby, potem Arek Miklosik, Maciek Żurawski. Nasza czwórka plus dużo młodzieży – to było dobre połączenie, które stworzyło ciekawy zespół, w pierwszej rundzie wybuchowy. Warta zaskoczyła wtedy wszystkich. Po awansie była euforia.

CZYTAJ WYWIAD Z MACIEJEM ŻURAWSKIM O GRZE W WARCIE POZNAŃ

Na tej euforii beniaminka Warta jechała rywali równo z trawą. Doszło do tego, że po dziewięciu kolejkach, Warta podchodziła do derbów jako zespół z czołówki tabeli.

Radosław Nawrot: – Derby w pierwszym sezonie były derbami na topie. Lech i Warta na szczycie! Tego nie było nigdy, nawet zaraz po wojnie, gdy przez krótki czas Lech i Warta grały razem w lidze. To elektryzowało Poznań, czegoś takiego nie było. Warta wzbudzała dużo sympatii, podobnie jak teraz. Taka uboga krewna Lecha, ale bez animozji z Kolejorzem. Kibice Lecha chętnie chodzili na Wartę, tak piknikowo, na zasadzie odskoczni. Odmiennie niż z Olimpią, klubem resortowym, któremu nie zapomniano choćby stanu wojennego. Warta miała pozytywne konotacje, szło się tam bez większych emocji, ot tak, obejrzeć mecz. Pamiętam też z tamtego początkowego okresu mecz z Polonią, transmitowany w TVP. Polonia była wtedy beniaminkiem. Dominowała taka ekscytacja, że wielkie firmy przedwojenne, które zaginęły z horyzontu za czasów PRL, wracają i znowu grają w najwyższej lidze. Takie retro niesamowite.

Po tym meczu Warta wytraciła tempo, nie wygrała już żadnego jesiennego spotkania, ale przy stadionie imienia Edmunda Szyca wciąż potrafiła się postawić najmocniejszym: tylko remisy wywiozły stąd Legia i Widzew.

Wiosna była w kratkę, ale utrzymanie wciąż spokojne – „Zieloni” zajęli może ostatnie bezpieczne miejsce, ale ze sporą przewagą nad strefą spadkową. W zagraniczną przygodę z Warty wyruszył Tomasz Iwan.

Ale problem Warty polegał na tym, że po prostu sobie grali. Za kulisami toczyła się walka o przetrwanie, ten sezon nie wpłynął w żaden sposób na jej poprawę.

Czesław Jakołcewicz: – Zawsze była ta sama rozmowa. Miał być sponsor, jeden, drugi, trzeci. Ktoś się kręcił wokół klubu, mówił, że wejdzie. Ale nie wchodził. Mówił, że pomoże – jednak nie pomagał. Do pewnego momentu w klubie finanse były w miarę poukładane, ale potem ciężko. Piłkarze z innych miast, którzy tu przyjeżdżali, nie mieli opłaconych mieszkań. A jak ktoś jeszcze sprowadził rodzinę… wiadomo jak to bywa. Gdybyśmy byli poukładani organizacyjnie, Warta mogła wtedy na dłużej pozostać w lidze. W klubie działali ludzie jak trener Żurawski czy pan Kaliszan, którzy naprawdę starali się i chcieli dla Warty jak najlepiej.

SPADEK MŁODYCH WILKÓW

Symbolem tamtej Warty Poznań był jej stadion. Za „Zielonymi” wielka historia – tak jak za obiektem Edmunda Szyca, PRL-owskim gigantem na pięćdziesiąt tysięcy widzów, największym obiektem Poznania.

W 1971 na meczu Warta – ŁKS w II lidze pojawił się komplet – mecz połączono z finiszem etapu XXIV Wyścigu Pokoju. W tym meczu grał choćby wspomniany Andrzej Żurawski, ale też Adam Topolski. To tutaj grywał też Lech w tamtych latach, bijąc tu rekordy frekwencyjne. Bramki „na Szycu” strzelała kadra nogami Laty, Deyny, Szarmacha czy Bońka. Ostatni mecz reprezentacja Polski rozegrała tutaj w 1980 ze Szkocją.

Tak prezentował się w 1974 podczas Dożynek Centralnych.

Fot. Wikipedia.

Do lat dziewięćdziesiątych przetrwał, choć już znaczna część trybun była wyłączona z użycia. Dziś zostało z niego parę głazów. Wspomnienia gry na nim są mocno różne.

Czesław Jakołcewicz: – Lubiłem ten stadion. Chcieliśmy tam grać, a nie „w Ogródku”. Przypominała się historia, gdy ten stadion tętnił życiem. Jak przyjechała Legia, te wspomnienia odżywały. Gdzie tylko można było siedzieć, to ludzie siedzieli. Myślę, że na jednym z meczów z Legią było z piętnaście tysięcy ludzi. Sporo było też na sparingu z reprezentacją olimpijską. Fajnie, że wtedy na chwilę ten obiekt jeszcze ożył, cieszyło mnie to.

Grzegorz Matlak: – Byliśmy jednymi z ostatnich piłkarzy na stadionie Edmunda Szyca. Miał się zmienić. Przejść renowację. Nie zrobiono nic. Pamiętam ten klimatyczny tunel i puste trybuny – obiekt na 50 tysięcy, na który przychodziło po 1000, 2000 widzów. Ale miał klimat.

Andrzej Magowski: – Stadion nie należał do najbardziej urokliwych. Kojarzę go z tym, że grupa więźniów często podczas naszych treningów oczyszczała obiekt. Ale jak zobaczyłem ostatnio zdjęcia, że tam jest wszystko zarośnięte – aż się łezka zakręciła w oku.

Edward Cecot: – Wtedy było w lidze kilka takich stadionów, które były pustymi molochami. Gigantyczny, ale mało kibiców. Tyle, że dużo miejsca do trenowania – kiedy można ćwiczyliśmy na głównej płycie.

Sytuacja przed nowym sezonem była taka sama jak przed poprzednim: zamiast transferów łapanka. Z tym, że część większość wyróżniających się zawodników, a Warta stała się specjalistką od spełniania marzeń. Nie mogła zaoferować swoim piłkarzom pieniędzy, ale mogła zaoferować grę w ekstraklasie. Tak Warta dorobiła się wtedy kilku uznanych debiutantów, którzy później zrobili niezłą karierę, ale tak naprawdę na Szycu tylko zbierali doświadczenie. Na to, by ugrać coś więcej, byli za młodzi. Z czwórki, która według Jakołcewicza trzymała drużynę, został tylko on. Zespół stać było tylko na zrywy.

Grzegorz Matlak: – Pojechałem w nieznane ze Szczecina. Byłem „śledziem szczecińskim” w Poznaniu, ale myślę, że swoją pracą, zaangażowaniem, grą sprawiłem, że mnie zaakceptowali. Nie było pieniędzy, ale graliśmy w ekstraklasie. Spełniło się moje marzenie. W Pogoni akurat byli tacy ludzie, którzy we mnie nie wierzyli. Grałem tam w rezerwach. Musiałem objechać świat, by w wieku 31 lat zagrać w swoim ukochanym klubie. To Warta dała mi okno na piłkarski świat. Organizacyjnie, klub załatwił mi kawalerkę. Poza tym miałem na podstawowe swoje życie. Na pewno się nie odkładało, żyło pasją. Nie powiem, że graliśmy za czapkę śliwek. Ale wspieraliśmy się. Nie było kasy, ale atmosfera bardzo dobra. Przychodziliśmy na treningi z uśmiechem na twarzy i tylko czekaliśmy, żeby wyjść na murawę, pograć w dziadka.

 Arkadiusz Onyszko: – Byłem wypożyczony z Legii i zagrałem z nią mecz życia. W Legii nie miałem szans na grę, uczciwie mówiąc – byli tam Maciek Szczęsny i Zbyszek Robakiewicz. Wielki szacunek do nich. Ale wtedy broniłem świetny mecz i Legia przegrała na Warcie. Gola strzelił Czesiu Jakołcewicz. Z kimś takim grać w tyłach – duża sprawa. Pamiętam, kiedyś zaprosił nas do domu. Miałem dwadzieścia lat, a tu mieszkanie w wieżowcu, pięknie urządzone. Pomyślałem sobie: jak będę miał pieniądze, urządzę się tak samo.

W Warcie na pewno ich jednak nie miałem. Biednie było strasznie. Pierwsza noc, zakwaterowali mnie na wprost hotelu, w zasadzie nie wiem gdzie. Co to był za budynek – nie mam pojęcia. Łóżko na środku i tyle, tam spałem. Później miałem mieszkanie wynajęte przez Ryszarda Górkę. Przebieraliśmy się albo w kontenerach albo w starym budynku Warty. Pamiętam kiedyś wyprano nam stroje w samej wodzie, bo nie było na proszek. Ale jak zwykle, gdy nie ma pieniędzy, to jest atmosfera. Spotykaliśmy się regularnie. Jeszcze pamiętam jak z Grzesiem Matlakiem poszedłem na „Młode Wilki” z Jakimowiczem.

Edward Cecot: – Młoda drużyna, w dodatku kadra w ostatniej chwili ustalana. Dwie bramki strzeliłem w Szczecinie, czyli w rodzinnych stronach, ale najważniejszy był debiut na Legii. Wynik 0:5, ale zobaczyłem z bliska tych wielkich piłkarzy, Pisza i innych, bo Legia to była wtedy plejada gwiazd. Naszym przywódcą był Czesław Jakołcewicz, mieli ogromny autorytet. Czesiu zawsze dużo podpowiadał. Zrównoważony, spokojny człowiek, a przy tym bardzo dobry piłkarz. Rzadko się denerwował, nie pamiętam, żeby przeklnął. Był konstruktywny. Traktował nas, młodych, bardzo normalnie, a to były czasy, kiedy starszyzna średnio oglądała się na młodych. Była ta hierarchia. Oczywiście rozstawialiśmy pachołki i inne takie – ale to było naturalne, nikt nas nie musiał do tego zmuszać. Żadna kara. Jeśli chodzi o organizacyjne sprawy, kilka razy zmieniałem mieszkania w ciągu sezonu. Najpierw mieszkałem z Robertem Jadczakiem na Dębinie, potem byliśmy w kilku, potem gdzieś na Puszczykówku… Co tu kryć, było sporo do nadrobienia.

Szymon Powidzki, ówczesny junior: – Cieknący dach to prawda, szatnie i natryski masakra nawet jak na lata dziewięćdziesiąte. W ogóle drużyny młodzieżowe Warty w większości opierały się na finansowaniu i zrzutkach rodziców. Wyjazdy prywatnymi autami z rodzicami. Było goło i wesoło.

Poza młodzieżą, piłkarze byli zsyłani z okolicznych klubów – przykładem ucieczkowicz Phiri, ale też Andrzej Magowski.

Andrzej Magowski: – Awansowałem w sezonie 93/94 z Olimpią Grzegorza Laty. Mimo dobrej dyspozycji przyszła informacja, że raczej ciężko będzie mi się załapać. Zdecydowano się mnie wypożyczyć. Czułem się odrzucony, ale z drugiej strony miałem świadomość, że w Warcie pogram więcej. Trenera Wojciecha Wąsikiewicza znałem, zespół był młody. To była fajna grupa, fajny zespół, tylko pewne kwestie szwankowały. Finansowo nie byliśmy potentatem. Prezes czasami… gdzieś znikał. Były w klubie osoby, które dwoiły się i troiły, żeby skleić koniec z końcem, choćby pan Kaliszan, trener Wąsikiewicz, jego asystent pan Żurawski. Tak samo Krzysiu Pawlak czy Jerzy Kasalik.

Pamiętam wygraną z Legią po bramce z wolnego Czesia Jakołcewicza. Niezapomniane trafienie, prosto w okienko. Legia była w składzie Champions League, a my daliśmy im wtedy radę. To mi zawsze staje przed oczami, gdy wspominam tamten czas. Wyszliśmy bardzo odważnie, w środku mijałem się z Leszkiem Piszem, toczyłem boje z Mandziejewiczem. Próbowaliśmy atakować, dopiero pod koniec – obrona Częstochowy. Dostaliśmy brawa od kilkutysięcznej widowni.

Ale na wiosnę, po kilku kolejkach, było już w zasadzie jasne, że się nie utrzymamy. To było chyba po spotkaniu ze Stomilem Olsztyn. Te sprawy organizacyjne ciągnęły nas w dół. Dziwna sprawa, że w trakcie sezonu, w maju, wróciłem do Olimpii – była decyzja, żeby tam pomóc zrobić utrzymanie. Zostało do końca gry pięć czy sześć kolejek. Taki dostałem „rozkaz” od Bola Krzyżostaniaka i wróciłem.

Cud minionej jesieni się nie powtórzył. Warta Pierwszy mecz wygrała dopiero w trzynastej kolejce. Strzelali najmniej, tracili najwięcej.

Jednego Warcie nie można odmówić. Choć dość szybko została pozamiatana, tak jeszcze wiosną ugrała trzy ważne wyniki – wygrała z Legią, a także dwukrotnie derby Poznania. 3:0 z Olimpią u siebie i 2:1 z Lechem na wyjeździe. O sąsiedzkiej pomocy trudno tu mówić – Olimpia sama biła się o ligowy byt, a Lech mógł jeszcze powalczyć w lidze o coś więcej.

Finalna tabela nie pozostawia złudzeń.

Wymowne są nawet transfery niektórych piłkarzy z Warty. Wyróżniający się Andrzej Magowski? Wyjechał do trzecioligowego niemieckiego VFL Herzlake, a wspomina, że dopiero tam pierwszy raz poczuł się jak profesjonalny piłkarz. Młody Matlak wybrał jeszcze inaczej – prosto z pierwszej ligi, po niezłym sezonie, wybrał wojaże po halach Ameryki. Z dzisiejszej perspektywy nierealny transfer. Wtedy? Gra w polskiej lidze nie dawała pewności bytu.

Grzegorz Matlak: – Grałem w zawodowej lidze halowej i tylko z tego się utrzymywałem. Zobaczyłem trochę świata – USA, Meksyk. Jak by się potoczyła moja kariera, gdybym został? Nie wiem. Ale wtedy w polskiej lidze nie było pieniędzy. Ja byłem dodatkowo głodny poznania Ameryki.

Warta spadła do II ligi, został w niej Czesław Jakołcewicz, wciąż było sporo młodzieży – zadebiutował choćby Grzegorz Rasiak. Ale przez dwa lata w najlepszej lidze nie zbudowano żadnych fundamentów, niczego trwałego. Warta ponownie zaliczyła spadek.

Tamtą Wartę z dzisiejszą sporo łączy, sporo dzieli. Z jednej strony – znowu mówimy o drużynie, dla której awans to euforia, a nie coś oczekiwanego. Znowu mówimy o ambitnej bandzie, w dużej mierze pochodzącej z Wielkopolski – gracze, którzy dobrze poznali trudne chwile w piłce. Mowa o jednym z biedniejszych klubów I ligi.

Różnica zasadnicza jest taka, że wtedy, w 1994 i 1995 roku, nie płynęła szerokim korytem kasa z tytułu praw telewizyjnych. Teraz będzie. Warta, nawet jeśli jak przed ćwierćwieczem nie wzbudzi nagle wielkiego poruszenia wśród inwestorów, i tak będzie miała coś do zainwestowania. Coś, co może dać jej stabilniejszą pozycję nawet, gdy noga się powinie.

Leszek Milewski

***

ODPRAWA, KTÓRA PORUSZYŁA ZESPÓŁ I HAT-TRICK PROSTO Z TRYBUNY. JAK AWANSOWAŁA WARTA?


Fot główne. Facebook Polska piłka nożna 19451990

Tabele: Wikipedia/90minut

Ekstraklasa. Historia polskiej piłki. Lubię pójść na mecz B-klasy.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

13 komentarzy

Loading...