Kapitan i twardziel, który pamięta dużo gorsze czasy i dzielnie wspiera swoją rodzinę w walce z rzadką chorobą córki. Gość, który kiedyś irytował w Ekstraklasie, a dziś jest czołowym pomocnikiem I ligi, który imponuje zimną krwią. Weteran ligowych boisk, który łączy grę na szczeblu centralnym z prowadzeniem programu na Kanale Sportowym. Wschodząca gwiazda, która za kilka lat widzi się w Serie A, a pracowała już pod okiem Juliana Nagelsmanna. Lis, który przechytrzył wszystkie ligowe kury. Bohaterów tegorocznego awansu Warty Poznań do Ekstraklasy jest wielu, ale my wybraliśmy tych, którzy na boisku – podkreślamy: na boisku – wykazali się najbardziej.
***
BARTOSZ KIELIBA
Charakter. Wielkim piłkarzem nie jest. Widzieliśmy już lepszych stoperów, nawet w tym sezonie, nawet w I lidze. Ale w zestawieniu bohaterów tego sezonu w Warcie Poznań musi się znaleźć. Musi i już. Przeżył w tym klubie bardzo dużo. Pamięta czasy, kiedy Warta błąkała się po czwartym poziomie rozgrywkowym, kiedy była prowadzona przez państwo Pyżalskich, kiedy w budynku klubowym brakowało ciepłej wody, kiedy przez wiele miesięcy na konto piłkarzy nie wpływały żadne pieniądze i kiedy w naprawdę podłych warunkach trzeba było walczyć o przetrwanie, a przy okazji wywalczać stopniowe awanse.
Jego szatniowi koledzy zawsze byli zgodni – mimo wszystkich problemów ten gość to twardziel. Zawsze uśmiechnięty, skory do żartów, rozładowywania atmosfery, tworzenia ducha drużyny. To on ukuł dla siebie i swoich kumpli nazwę „swojska banda”, co ma symbolizować ogromne samozaparcie wszystkich piłkarzy Warty Poznań, żeby zaciskać zęby, nawet wtedy, kiedy jest już naprawdę beznadziejnie.
Zresztą, co ta sytuacja w klubie. Prawdziwe serce i charakter Kieliba pokazał poza boiskiem, kiedy usłyszał od neurologa, że jego malutka córka choruje na rdzeniowy zanikowy mięśni. Opowiadał o tym obszernie w świetnej rozmowie z Damianem Smykiem.
Po około dwóch miesiącach zauważyliśmy, że córka powinna być na tym etapie już silniejsza. Początkowo nie dopuszczaliśmy myśli, że to może być coś poważnego. Ale mamy starszego syna, więc mieliśmy jakieś porównanie jak on się rozwija, a jak rozwija się Maja. Poszliśmy do lekarza, ale on nie postawił żadnej diagnozy. Dopiero przy jednym ze szczepień żona zwróciła uwagę pediatrze, że są pewne problemy z ruchami. Jakby była słabsza, nie wykonywała ruchów głową, nie zachowywała się tak, jak inne dzieci w jej wieku. Udaliśmy się do neurologa i właściwie po dwóch minutach dostaliśmy mokrą szmatą w pysk.
Co usłyszeliście?
“Na 99% to zanik mięśni. Rdzeniowy zanik mięśni”. My na to – co to w ogóle jest? Z tamtej rozmowy zapamiętałem tylko, że to choroba genetyczna, nieuleczalna i bez leczenia, które w Polsce jest niedostępne, dziecko może żyć maksymalnie dwa lata. Usłyszałem to i… Dalej nic nie pamiętam. Kompletnie. Ja w płacz, żona w płacz, syn nie wiedział co się dzieje. Powrót do domu. Kilka godzin totalnego chaosu, dołu, nawet nie wiem jak to opisać. Ale to nie był czas na załamywanie się, trzeba było ścigać się z czasem. Zmierzyć z problemem. Obdzwoniliśmy fundacje, rodziny z dziećmi chorymi na SMA, lekarzy. Umówiliśmy się na badania genetyczne, które tylko potwierdziły pierwsze diagnozy.
Wyrok.
Tak, wyrok, cios… Nie znam słów, które mogłyby opisać to, w jakim stanie wówczas byliśmy. To niezwykle rzadka choroba. Niestety poznaliśmy jej wszystkie skutki. Zanik mięśni powoduje nie tylko ograniczenie ruchowe, ale też w związku z postępem choroby zanikają mięśnie odpowiedzialne za oddychanie i połykanie pokarmów.
Z czasem małej Mai trochę się polepszyło, postępy w jej leczeniu można śledzić na dedykowanym blogu, ale przy tym cała historia pokazuje jeszcze jedno – to jak silnym człowiekiem jest Kieliba. Nie dość, że miał swoje problemy w pracy, nie dość, że martwił się zdrowiem, rehabilitacją i rozłąką z żoną i córką (obie są we Włoszech), to przy okazji nie zawodził na boisku. W tym sezonie nosił opaskę kapitana, zagrał w lwiej części spotkań i przyczynił się do awansu Warty.
MATEUSZ KUPCZAK
Ma za sobą najlepszy rok w karierze. Idealnie dopełniał swoich kolegów ze środka pola. Bardziej ofensywny niż Trałka i bardziej defensywny niż Janicki. Dopełniał, układał, budował, modelował. Nie jest wielkim wirtuozem, nie rzuca na kolana, nie każe się całować po stopach. Żaden z niego Riquelme, Pirlo, Seedorf czy jakikolwiek inny światowej sławy środkowy pomocnik, który przyjdzie wam do głowy i to nawet przy zachowaniu odpowiednich proporcji. Ale cholera jasna, nie musi nikim takim być. Ważne, że grał równo i naprawdę dużo dawał tegorocznej Warcie.
Weźmy chociażby takie mecze, jak z Podbeskidziem (2:1) czy Stomilem Olsztyn (3:1), kiedy poznaniacy wygrywali po dwóch bramkach Kupczaka. Egzekwował karne i robił to bardzo dobrze. Zresztą lwią część ze swoich jedenastu trafień ligowych (trzynastu razem w barażem) zdobył właśnie z jedenastek. Zimna krew. W sumie właśnie to dobrze definiuje jego tegoroczną postawę. Swoją drogą, kurde, finał barażu z Radomiakiem doskonale to pokazał.
Pierwszy gol:
Miękki karny, dyskusja, długie oczekiwanie na decyzję VAR, ciężki mecz, duże natężenie emocji, przeważający Radomiak, a jak przychodzi, co do czego, to do karnego podchodzi Kupczak i mimo tego, że Miszta wyczuł jego intencję, to wpakował bramkę do siatki.
Drugi gol:
Odroczony karny, dyskusja, oczekiwanie na decyzję VAR, jednobramkowe prowadzenie, zagrożenie straty bramki. Gwizdek, wapno, strzał pod poprzeczkę. Klasa.
Ale żeby nie było, to nie mamy amnezji. Kupczak w Ekstraklasie nie był nawet ligowym dżemikiem. W barwach Termaliki grał irytująco często i irytująco regularnie, a przy tym grał irytująco (irytująco – dopiszcie sobie to sobie sami jeszcze kilka razy) marnie. Spójrzmy na noty, które mu wystawialiśmy podczas jego trzech sezonów na najwyższym szczeblu rozgrywkowy:
2015/16 – 4,45
2016/17 – 4,23
2017/18 – 3,97
Słabo? Słabo, słabo, a do tego coraz słabiej. Ale w Poznaniu znalazł swoje miejsca na ziemi. I dzisiaj wraca do Ekstraklasy zupełnie z innej pozycji. Jest bardziej doświadczony, dobrze odnajduje się w systemie Piotra Tworka i tworzy klasowy tercet z Janickim i Trałką. Powiemy tak: sami nie spodziewaliśmy się po nim takiego sezonu.
ŁUKASZ TRAŁKA
Jeśli ktoś będzie kiedyś kręcił film na trenerską konferencję z tematem przewodnim pt. „Ile piłkarzowi daje doświadczenie”, to powinien skorzystać z materiałów archiwalnych z tegorocznej gry Łukasza Trałki w Warcie Poznań. Przerywał kontry rywali, wybijał newralgiczne piłki ze swojego pola karnego, łapał taktyczne żółte kartki, korygował rytm gry. Bardzo przydatny w defensywie i w ofensywie, co było mniej widoczne, bo do tego oddelegowani byli jego kumple ze środka pola – Kupczak z Janickim.
Ok, zdarzało mu się „trałkowanie”, nawet w finale barażu – czasami nie chciało mu się zapieprzać, biegać szaleńczo, ganiać za szybszymi rywalami, ale raz, że gość ma 36 lat, a dwa, że nadrabiał z nawiązką innymi zagraniami. To dalej zawodnik, który w zespołach na pograniczu I ligi i Ekstraklasy, jest niesamowicie pożyteczny. Bo to weteran, bo to profesor.
Wszedł do składu Warty praktycznie z miejsca i dograł sezon do końca. Sezon zakończony awansem. Mamy wrażenie, że wniósł mnóstwo takiej zwykłem boiskowej i pozaboiskowej mądrości do drużyny. To gość, który ma ułożone w głowie. Niektórzy krytykowali go za to, że będąc dalej czynnym piłkarzem (na wysokim poziomie rozgrywkowym) podejmuje pracę w Kanale Sportowym, gdzie od wiosny prowadził program Liga PL, ale z obu zadań – takie jest nasze zdanie i basta – wywiązał się perfekcyjnie.
ROBERT JANICKI
W juniorskich drużynach Lecha był kozakiem. Stawiano go na równi z Dawidem Kownackim, ale nie trafiały do niego perspektywy, które rysowano przed nim w Kolejorzu, wiec postanowił wyjechać na zachód. Trafił do akademii Hoffenheim i złapał się za głowę. Footbonaut, treningi uwagi i spostrzegawczości, podświetlani zawodnicy, pamięciówki, analityka, tablety, laptopy, zajęcia z Julianem Nagelsmannem. Potem powrót do Polski i… kicha. Całkowita kicha. Niby chciało go wielu, ale oddajmy głos samemu zainteresowanemu, bo fajnie opowiadał nam o tym w obszerniejszym wywiadzie.
Podpisałeś z Lechem trzyletni kontrakt, a później odszedłeś do Hoffenheim na dwuletnie wypożyczenie. Ostatecznie na półtora roku. Więc w Poznaniu miałeś jeszcze połowę z podpisanego kontraktu.
Zero odzewu. W trakcie wyjazdu do Niemiec też nie dostawałem żadnego kontaktu Lechem. Po bramkach, po asystach – nic, jakby nie było chłopa.
Gdy wracałeś z wypożyczenia to miałeś 20 lat, więc taki stary to też znowu nie byłeś…
Chciałbym ci coś powiedzieć na ten temat, ale nie wiem, jak to wyglądało ze strony Lecha. Gdybym dostał jasną wiadomość – nie chcemy cię, chcemy, wypożyczymy cię gdzieś z znowu, pograsz w rezerwach, to okej, wiedziałbym na czym stoję. A nie miałem żadnych wiadomości z klubu na temat mojej przyszłości. Może też mój agent nie miał na tyle dobrych kontaktów z zarządem. Trudno powiedzieć. Skończyło się źle, bo znalazłem się na pół roku w Siedlcach.
Niezły przeskok. Z Hoffenheim do Siedlec.
W pewnym momencie więcej piłem kaw z agentami, którzy proponowali jakiś klub, niż trenowałem. Poszła w świat informacja, że szukam klubu. Zrobiła się totalna karuzela, ale brakowało konkretów. Wreszcie jeden z nich zaproponował, bym potrenował w Pogoni Siedlce, a on będzie szukał klubu. No i tak wyszło, że pojechałem do Siedlec, zagrał w sparingu, oni na to, że bardzo mnie chcą, agent innego klubu nie szuka. Wyglądało to tak, jakbym od początku miał tam zostać. No i zostałem. Stracone pół roku. Sześć miesięcy później byłem już w Olimpii Grudziądz. Zaczęło się dobrze, świetnie się czułem u trenera Jacka Paszulewicza i – trach – złamałem śródstopie. Gdy wróciłem, to był już inny trener, pan Kubicki. Straciłem miejsce w składzie, nie stawiał na mnie. Byłem podłamany, chciałem odejść.
Stamtąd trafił do Warty. Drugoligowej Warty, co wyszło mu na dobre. Zajebiście dobre. Ten sezon to ostateczny dowód na obronę tej tezy. 33 mecze, 8 goli, 8 asyst. Jesienią był w totalnym gazie. Najlepszy moment miał między sierpniem a wrześniem, kiedy w ośmiu meczach, strzelił pięć goli i zanotował trzy asysty. Ale liczby to jedno, a wrażenie artystyczne to drugie. A estetycznie Janicki wypadał naprawdę fajniutko.
Kreatywny. Błyskotliwy. Szybka noga, szybka głowa. Potem trochę przygasł. Miał wyraźnie słabszy moment wiosną, bywało, że cieniował, nudził, podejmował złe decyzje, niewiele dawał, ale to taka klasyczna dycha w dobrym stylu. Ma 23 lata, jeszcze dużo dobrego przed nim.
Nam też spodobał się fragment wywiadu, który cytowaliśmy wcześniej, o tym, gdzie widzi się w przyszłości.
– Może niektórzy popukają się w czoło, ale w perspektywie czterech-pięciu lat widzę się w Serie A.
ADRIAN LIS
Cholera jasna, złego słowa na tego Lisa powiedzieć nie można. Bohater sezonu. 34 mecze w lidze, zaledwie 35 puszczonych goli i 12 czystych kont. Baraże? Dwa mecze, i w półfinale, i w finale czyste papcie. Co więcej, w obu meczach Lis zagrał po prostu dobrze – z Termaliką wybronił piłki meczowe, świetne okazje Piotra Wlazło, a z Radomiakiem wyłapał wszystko, co miał wyłapać w meczu, który momentami był gorący i mocno na styku.
Ale to nic dziwnego. 28-letni bramkarz zapracował sobie na Ekstraklasę. Oj, zapracował. Nie liczyliśmy tego dokładnie, ale serio, i na pewno potwierdzą to ludzie, którzy oglądali wszystkie mecze Warty w tym sezonie, Lis uratował poznaniakom wiele, wiele punktów. Pewnie kilkanaście. I to lekką ręką licząc. Kot. Pewny na przedpolu, zwinny na linii, dobry w grze nogami. Musi sprawdzić się w Ekstraklasie.
Jaka historia najlepiej definiuje ten sezon w jego wykonaniu? Miał wiele świetnych obron, ale na pewno trzy karne wyciągnięte w dwóch meczach. Zaczęło się od tego, że Lis śni się po nocach Josipowi Soljiciowi ze Stali Mielec. Dlaczego? Ano dlatego, że w premierowej kolejce tego sezonu, Bośniak dwukrotnie strzelał z karnego i dwukrotnie na drodze piłki do bramki stawał Lis. Nie zdarza się to często. Ale żeby było mało, to kolejka później – parada przy karnym Artura Golańskiego i wygrana Warty z GKS-em Bełchatów.
Może to zabrzmi swojsko, ale tak ma być: Lis przechytrzył wszystkie kury I ligi.
Fot. Newspix