Byliśmy przekonani, że Cracovia w końcówce sezonu nie będzie umierać na boiskach Ekstraklasy. Oczywiście z uwagi na zbliżający się finał Pucharu Polski. Ale “Pasy” przeszły same siebie i w starciu z Lechem nawet nie podjęły rękawicy. O emocje zadbał dopiero Djorde Crnomarković podając w deszczu kozłowaną piłkę do bramkarza. Poza tym jednym odpałem lechici mieli mecz pod pełną kontrolą i przy wpadce Piasta są już o krok od wicemistrzostwa Polski.
No nie powiemy – gdy zobaczyliśmy wyjściową jedenastkę Cracovii, to pomyśleliśmy, że do bardziej rezerwowego składu brakuje już tylko wyjścia w dziesiątkę. Michał Probierz zostawił na ławce Helika, Lopesa, Hancę oraz van Amerfsoorta, a w bój posłał chociażby Rakoczego czy Vestenickiego. Plan był prosty – odbębnić ten mecz, może jakiś fuksem uda się coś gościom strzelić, ale zasadniczo wszystkie ręce na pokład do Lublina.
Lech bez Tiby i tak przeważał
No i Lech nie potrzebował nawet Pedro Tiby, by chwycić za lejce. Do przerwy oglądaliśmy nudne starcie, ale jednak pod kontrolą poznaniaków. Nieźle chodził na lewej flance duet Puchacz-Jóźwiak, z dystansu bombardował Moder (uderzał też bezpośrednio z rzutów rożnych i całkiem nieźle mu to wychodziło), zespół szukał podaniami Gytkjaera. No i wreszcie znalazł. Jóźwiak podał do Puchacza, ten dośrodkował na pole karne, a Duńczyk wyskoczył najwyżej. Generalnie nie był to jakiś wielki wyczyn, bo kryjący go Diego podskoczył tak nisko, że pod jego stopami ledwo zmieściłaby się gazeta. Ale to i tak nie był największy klops w tej akcji. Bo “obronę” Peskovicia można skwitować starym, dobrym “Wójtem”.
Cracovia do przerwy oddała jeden strzał. Nie, nie jeden celny. Jeden w ogóle. Celnego? Żadnego.
Po przerwie gospodarze ciutkę się rozkręcili. Po wejściu Pika wreszcie można było podać do kogoś, kto chociaż próbuje robić przewagę. Ale i tak to Lech był groźniejszy. Jeszcze w pierwszej połowie świetne okazje mieli Marchwiński i Gytkjaer (koszmarna strata Lusiusza). W drugiej części gry znów groźne były te wszystkie stałe fragmenty, które Moder bił w światło bramki. Raz strzałem z około 30 metrów sprawił spore kłopoty Peskoviciowi.
Crnomarković z Szymańskim zapewnili emocje
Aż wreszcie Lech postawił na proste rozegranie. Debiutujący w Ekstraklasie Szymański posłał dalekie podanie do Skórasia, ten minął Loshaja jak juniora (i to takiego z kulawą nogą), wyłożył piłkę Marchwińskiemu, a ten na luzaku wbił ją do siatki. Trudno powiedzieć, by wychowanek Kolejorza do momentu gola rozgrywał jakiś spektakularny mecz. Trochę się motał, trochę w swoim stylu był nonszalancki, ale tez nie był to jakiś jego katastrofalny mecz. Golem natomiast odpracował na pewno zaufanie, którym darzył go ostatnio trener Żuraw. Bo – co by nie mówić – ostatnimi wejściami z ławki się młodziak nie bronił.
Wydawało się, że tutaj już emocji nie będzie. No bo Cracovii nie stać było na przeprowadzenie jakiegoś skutecznego ataku, a Lech też nie sprawiał drużyny, która sama sobie zamierza strzelić gola.
Do czasu.
W Krakowie mocno się rozpadało, na boisku było bardzo ślisko. No i w takich warunkach Crnomarković wpadł na ciekawy pomysł. Otóż nieatakowany przy linii bocznej postanowił zagrać mocne podanie z kozłem w stronę bramkarza. Szymański też swoje dołożył, bo podeszwą, to może sobie przyjmować na futsalu podczas zimowego turnieju o Puchar Burmistrza Środy Wielkopolskiej. Piłka prześlizgnęła mu się pod stopą i tak ta mierna Cracovia zdobyła bramkę.
“Pasów” jednak nie było stać na wyrównanie, a Lech już nie świrował z ciętymi crossami do bramkarza. Spacerek w Krakowie skończył się zmoknięciem, ale poznaniacy nie mogą narzekać. Przy wpadce Piasta z Pogonią i ich dobrym występie w Krakowie są już o krok od wicemistrzostwa. Wystarczy chociażby zremisować z Jagiellonią w ostatniej kolejce. Oczywiście nikt w Poznaniu nie będzie wieszał – śladem Dyskobolii chociażby – prześcieradłem z napisem viceMISTRZ Polski. Ale lepiej smakuje srebro niż brąz.