Delikatnie mówiąc, mecz dwóch drużyn, które już przywitały się z I ligą, na starcie nas nie elektryzował, ale koniec końców dobrze się podczas starcia Arki z ŁKS-em bawiliśmy. Najczęściej jednak nie wynikało to z elementów jakościowych, tylko komediowych. Jedni i drudzy potwierdzili, że nie przez przypadek żegnają się z Ekstraklasą.
To, co goście zaprezentowali do przerwy, nie przeszłoby nawet w scenariuszu do piłkarskiej wersji “Nagiej broni”, zostałoby uznane za zbyt naciągane. Drużyna, która nie umie rozgrywać piłki, notorycznie próbowała to robić w okolicach własnego pola karnego, co rzecz jasna notorycznie kończyło się groźnymi stratami. Upór maniaka, brnięcie w ślepą uliczkę. Arkowcy wiedzieli, że łódzkiego beniaminka wystarczy wysoko zaatakować, później reszta zrobi się sama.
ŁKS po pierwszej połowie przegrywał 0:3, a mógł wyżej.
Mateusz Młyński obił poprzeczkę, natomiast Arkadiusz Malarz świetnymi interwencjami po strzałach Marcusa Da Silvy i Macieja Jankowskiego ratował resztki honoru swoich kolegów, sprawiając, że mówienie sobie w szatni męskich słów miało jeszcze jakikolwiek sens.
Co do Da Silvy. To dopiero jego drugi występ od początku w tym sezonie, a już ma na koncie dwa gole. O dwa więcej niż Fabian Serrarens i Oskar Zawada razem wzięci. Pytania, czy brazylijski weteran nie mógł być wcześniej mocniej wykorzystywany, będą teraz zasadne. Dziś był on najlepszy na boisku. Pewnie wykończył dośrodkowanie Adama Marciniaka na 1:0, wywalczył rzut karny na 2:0 i miałby klasową asystę na początku drugiej odsłony, gdyby sprawy nie zawalił Maciej Jankowski. W żadnym aspekcie jego gry nie widzieliśmy, że on w tym sezonie głównie się przyglądał.
Gdy Jankowski niemalże z linii bramkowej pakował piłkę do siatki na 3:0 przy stojących jak słup soli defensorach ŁKS-u, wydawało się, że jedyną niewiadomą jest to, czy podopieczni Wojciecha Stawowego wyjadą z Gdyni tylko przegrani czy też całkowicie upokorzeni. Przez 45 minut parodiowania gry obronnej, w ofensywie coś poważnego zrobili raz. Ratajczyk fajnie zakręcił Danchem i dośrodkował sprzed linii końcowej, a niepilnowany Pirulo z paru metrów główkował w Steinborsa.
Stawowy od razu przeprowadził dwie zmiany i dobrze zrobił. Samu Corral i Michal Trąbka pomogli odmienić oblicze zespołu. Hiszpan dotychczas wyróżniał się jedynie śmieszną stylówką i tym, że nadal czekał na celny strzał w Ekstraklasie, o bramce nawet nie wspominając. Dziś jednak się przydał. Ze spokojem wykończył podanie Pirulo i ŁKS uwierzył, że nie wszystko stracone.
Corral gol, Pirulo asysta – ależ kombinacja, co?
Corral się przełamał, jednak i tak miał pecha. Doznał kontuzji, musiał zejść, za niego wszedł Sekulski i… też strzelił, bo Zbozień kopnął powietrze, próbując wybić piłkę.
Pirulo trzeba oddać, że po zmianie stron był jednym z ciągnących zespół. Maczał też palce przy bramce kontaktowej, a po dośrodkowaniu z rzutu wolnego miałby drugą asystę, gdyby Maksymilian Rozwandowicz nie postanowił zostać twarzą wszelakich profili “out of context”. Gracia trącił wrzutkę swojego rodaka i byłby gol, gdyby… stojący na linii Rozwandowicz jej nie wybił. Poważnie. To nie byłaby łatwa interwencja w obronie, a on to zrobił w ofensywie. Zawodnik ten już wcześniej grał słabiutko, był jednym z liderów w głupich stratach, ale w tym momencie przelał czarę goryczy – musi być nota 1.
Arka przestała grać, poza próbami Nalepy z dystansu nie stwarzała zagrożenia i omal nie osiągnęła szczytu frajerstwa, tracąc wygraną z ŁKS-em przy prowadzeniu 3:0. Ostatecznie komplet punktów ma, ale niesmak pozostał. A ŁKS? W drugiej połowie ocalił resztki reputacji, przynajmniej powalczył. I tyle, wszystko inne już wiele razy o tej zbieranince napisaliśmy.
*nasz algorytm do grafik najwyraźniej nie uwzględniał takiej sytuacji jak zmiana za zawodnika, który wcześniej też kogoś zmienił, poprawimy się
Fot. Newspix