„Jest Wiesław Jobczyk, jeden na jeden, jest ostry strzał i gol! No to już tego meczu nie przegramy…”. Słowa relacjonującego to spotkanie Stefana Rzeszota dźwięczą do dziś w uszach nie tylko hokejowych kibiców. 8 kwietnia 1976 doszło cudu większego niż piłkarskie mistrzostwo Europy dla Grecji w 2004 roku. Reprezentacja Polski pokonała naszpikowaną gwiazdami ekipę Związku Radzieckiego 6:4 w pierwszym meczu Mistrzostw Świata Elity w Katowicach. Hat-trickiem popisał się wówczas młody i obiecujący Wiesław Jobczyk, z którym po latach wspominamy tamte wydarzenia. Zapraszamy!
Bez cienia skromności z pańskiej strony możemy chyba uznać, że rozmawiamy o największym wydarzeniu w historii polskiego hokeja?
Jak najbardziej. Ten mecz zapisał się również na światowych kartach i został doceniony poza granicami naszego kraju. Sam fakt, że pan, czyli człowiek, który urodził się wiele lat po tym wydarzeniu, chce o tym rozmawiać, jest znamienny. Od czasu do czasu ten mecz jest odświeżany – jest mi z tego powodu bardzo miło, nie ma co ukrywać.
Ktokolwiek przed meczem wierzył w nawiązanie walki? Przecież dwa miesiące wcześniej na igrzyskach w Innsbrucku dostaliście od Sowietów niezły oklep – skończyło się 1:16.
Atmosfera i przygotowania do turnieju olimpijskiego były tak beznadziejne, że nie można było się spodziewać więcej. Wtedy wyjazd na igrzyska można było jedynie porównać do otrzymania nagrody Nobla. W sztabie trenerskim i wśród zawodników trwała wojna o to, kto ma się na nich znaleźć. Dla mnie, Leszka Kokoszki czy Andrzeja Zabawy to był debiut na wielkiej imprezie, dokooptowano nas jako młodych chłopców, ale wyjadaczy nie brakowało. Skończyło się więc źle, choć szóste miejsce dziś zostałoby wzięte z pocałowaniem ręki.
Mogło być jednak zdecydowanie lepiej, prawda?
Tak. Do dziś wspominamy tamte czasy z Andrzejem Zabawą i nas to boli. Graliśmy bardzo dobrze, ale w najważniejszych momentach zawsze czegoś brakowało. Na imprezach typu igrzyska czy mistrzostwa świata dążyliśmy choćby do brązowego medalu i nigdy nie udało się go wywalczyć.
Na turnieju w katowickim Spodku te marzenia były pewnie jeszcze bardziej obecne po meczu z ZSRR, bo właśnie z nimi rozpoczynaliście rywalizację. Jaki mieliście plan na to spotkanie?
Zasady były inne niż dzisiaj, a hokej był trochę wolniejszą grą. W tamtych czasach grało się jeszcze trzema piątkami, a nie jak dzisiaj czterema. Każda z nich miała jak najdłużej nie dopuszczać do utraty gola. Wszyscy umówiliśmy się, aby jak najniżej przegrać. O zwycięstwie nie było choćby słowa.
Od początku mecz układał się jednak po waszej myśli.
Po raz pierwszy graliśmy mistrzostwa świata w Polsce. Hala była wypełniona do ostatniego miejsca, a kibice szalenie dopingowali. Na początku drugiej tercji było już 4:1 dla nas i dopiero wtedy rywale wprowadzili podstawowego bramkarza do gry.
Chodziło o Władisława Trietjaka.
Zgadza się, przez wiele lat najlepszy na świecie. Spotkanie rozpoczął bowiem rezerwowy Aleksandr Sidielnikow. To wiele mówiło o podejściu Sowietów. Wydawało im się, że prześlizgają się z nami na jednej nodze, a skończyło się inaczej. Po zakończeniu meczu zawsze był taki zwyczaj, że na trybunach wybrzmiewał hymn zwycięskiej drużyny. Byłem przyzwyczajony do słów pieśni radzieckiej, bo często z nami wygrywali, ale tym razem to oni bliżej mogli poznać Mazurka Dąbrowskiego. Po chwili z opuszczonymi głowami zjechali do szatni i nie byli przesadnie wylewni w pochwałach. Przecież dla nich ten mecz miał być tylko rozgrzewką przed kolejnymi spotkaniami.
Wynik jest dosyć efektowny, choć niemal do samego końca pewni swego być nie mogliście.
Pozostawała minuta czasu gry, kiedy udało mi się strzelić trzeciego gola i wyprowadzić wynik na 6:3. W hokeju 60 sekund to niezwykle dużo czasu. Taka drużyna jak ZSRR spokojnie mogłaby strzelić dwa gole. Wiedzieliśmy jednak, że trzech to już chyba nawet oni nie dadzą rady. Odetchnęliśmy z ulgą, a Spodek oszalał. To dla mnie było niesamowite przeżycie grać przy takim dopingu. Na meczach ligowych również kibice dawali radę, ale frekwencja wynosiła 2-3 tysiące. Tutaj fanów było czterokrotnie więcej.
Kontekst polityczny robił swoje.
Oni jeszcze bardziej niż my nie mogli uwierzyć w nasze zwycięstwo. Twierdzili, że mamy zakaz wygrywania z ZSRR – dlatego nie możemy ich pokonać. To oczywiście nie była prawda, ale chwilę po naszym triumfie władza nie mogła oficjalnie się cieszyć. Podobnie komentujący mecz w telewizji Stefan Rzeszot, który bez wielkich emocji informował tylko o kolejnych bramkach dla naszego zespołu.
Jak sytuacja wyglądała w tamtych latach organizacyjnie? Na tym polu też pewnie ustępowaliście Związkowi Radzieckiemu.
Najlepszym symbolem jest choćby fakt, że zagraliśmy w tamtym spotkaniu w różnych kaskach. Ze sprzętem było różnie, ale skoro rolnikom brakowało sznurków do snopowiązałek, to jak hokeistom miało nie brakować łyżew czy nawet sznurówek. Byliśmy biedni jak myszy kościelne, ale postawiliśmy się gigantowi.
Korzystaliście wtedy z uciech i możliwości, jakie dawały wyjazdy na zagraniczne mecze czy zgrupowania?
Gdy pojawialiśmy się na Zachodzie, to byliśmy golasami, ale na Wschodzie umieliśmy sobie poradzić. Z czasem tych wyjazdów było więcej, aż stały się one chlebem powszednim. W 1978 po raz pierwszy byłem choćby w Kanadzie i USA.
Z jakiej okazji?
Zapraszali nas na sparingi, co też świadczyło o naszej sile, bo przypadkowej drużyny by nie ściągali.
Dwa lata wcześniej, właśnie na turnieju w Spodku, spadliście jednak do Grupy B.
Zadecydował pechowo przegrany mecz z RFN, ale na otarcie łez mogliśmy pojechać na turniej do Tokio. Nie każdy w tamtych czasach mógł sobie na to pozwolić.
Inny świat?
Mój kolega z kadry Rysiu Nowiński, jak wyszliśmy na miasto, powiedział:
– Wiesiek, spójrz! Tutaj wszędzie są Pewexy!
To najlepiej obrazowało różnicę. Podobnie było na igrzyskach w Innsbrucku, z tym, że wtedy byliśmy zamknięci w wiosce olimpijskiej. Wszystko mieliśmy jednak niczym ludzie na wczasach all inclusive. Na warunki nie mogliśmy narzekać.
Dobrze, że wspomina pan postać Nowińskiego. To również autor jednej z bramek w słynnym meczu z ZSRR, ale dziś jest nieco zapomniany.
To było świetne pociągnięcie trenerów Kurka, Nikodemowicza i Mruka, że zabrali na mistrzostwa całą piątkę, która stanowiła o sile ŁKS-u Łódź. Bardzo dobrze rozumieli się grając w klubie i umieli przełożyć to na reprezentację. Rysiu był jednym z nich, w ataku grali jeszcze Zdzisiu Włodarczyk i Józef Stefaniak, a na obronie Jurek Potz i Stasiu Szewczyk.
Trenerzy dobrze ze sobą współpracowali?
Czasem się tak zdarza, że gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść, ale tutaj nie było o tym mowy. Trener Kurek odpowiadał za przygotowanie fizyczne, a Nikodemowicz i Mruk rozpracowywali rywali. Podział obowiązków był jasny, dzięki czemu nie dochodziło do niesnasek. Panowie wzajemnie się też wspierali.
Dwa gole strzelił z kolei Mieczysław Jaskierski. Jak go pan wspomina?
Mietek był urodzonym strzelcem i postrachem bramkarzy. Umiał świetnie uderzać zarówno z nadgarstka, jak i z klepki. Dobrze wykańczał sytuacje, więc absolutnie mnie nie dziwi, że wtedy również sobie poradził. Naszego zwycięstwa nie byłoby jednak, gdyby nie jeszcze jedna postać.
Bramkarz?
Zgadza się. Chodzi o Andrzeja Tkacza, który wyskoczył w tym meczu niczym Filip z konopi. Zawsze był klasowym bramkarzem, ale wcześniej na turnieju olimpijskim pełnił rolę rezerwowego, gdyż bronił Walery Kosyl. Dla golkipera to nie jest komfortowa sytuacja, bo nie czujesz pełni zaufania od trenera. Andrzej świetnie sobie jednak poradził i w meczu z ZSRR stanowił mur nie do przebicia.
Szkoda tylko, że na drugi dzień pojawiło się w nim sporo dziur…
No tak, przegraliśmy z Czechosłowacją aż 0:12. Później okazało się, że ta ekipa wygrała cały turniej, ale to oczywiście nie usprawiedliwia naszego słabego występu. Wcześniejsza noc była jednak praktycznie nieprzespana.
Poświętowaliście?
Tylko zjedliśmy kolację, a później obejrzeliśmy powtórkę meczu w telewizji. Po takim meczu adrenalina trzyma jednak bardzo długo, więc trudno jest zasnąć. Chodziliśmy po pokojach i wiele godzin analizowaliśmy poszczególne akcje. Rano wstaliśmy na miękkich nogach, a taki rywal jak Czechosłowacja nie wybaczał błędów.
Potem wygraliście jednak z NRD i wydawało się, że utrzymanie w elicie jest pewne.
Wybraliśmy się nawet do fabryki FSM w Tychach i wybieraliśmy kolory Małych Fiatów. Mieliśmy je otrzymać w nagrodę. Wszystko rozpłynęło się na 21 sekund przed końcem meczu z Niemcami, gdy straciliśmy ostatniego gola. Być może gdybyśmy się utrzymali, losy hokeja w Polsce potoczyłyby się inaczej. Na pocieszenie został pozłacany zegarek Tissot, który dostaliśmy od sekretarza Zdzisława Grudnia. Na odwrocie jest specjalnie grawerowana dedykacja „Od KC PZPR”.
Czyli jednak władza potrafiła docenić?
Byliśmy zaproszeni do Pałacu Grudniowego w Katowicach, gdzie urzędował właśnie pan Grudzień. Zjedliśmy obiad, a później wręczono nam wspomniane zegarki, więc kompletnego zatuszowania naszego sukcesu nie było. Dla mnie jednak szczególne znaczenie miał jeszcze inny prezent, który otrzymałem w tamtym czasie.
Jaki?
Dwie starsze panie napisały do mnie list z gratulacjami i wysłały dwie wydziargane własnoręcznie na drutach lalki. Mam je do dziś.
A młodsze dziewczyny też interesowały się hokeistami?
Niech pan poczeka, sprawdzę, czy żona jest w pobliżu (śmiech).
OK. Niech to posłuży za odpowiedź. Kobiety kręciły się obok was, bo zawsze wiedziały, że niczego wam nie brakowało?
Mam nadzieję, że nie tylko dlatego, ale fakt – nigdy nie odczuliśmy jakiegoś większego kryzysu. W latach 1978-1985 grałem w Zagłębiu Sosnowiec i byliśmy zatrudnieni na etatach w kopalni. Z tej racji przysługiwały nam specjalne zakupy w sklepach górniczych, mieliśmy 7 kilogramów mięsa miesięcznie, nie brakowało również talonów na samochody, pralki czy lodówki. Wiele rzeczy mogliśmy dostać szybciej niż normalni ludzie.
Spotykaliście się z zazdrością?
Wydaje mi się, że nie, gdyż naprawdę przysparzaliśmy tym ludziom dużo radości. W tamtych czasach hokej był drugą dyscypliną zespołową w Polsce, zaraz za piłką nożną. Co weekend w „Przeglądzie Sportowym” była strona albo nawet dwie poświęcone meczom ligowym. Z czasem się to zmieniło, bo poziom się trochę obniżył.
Delikatnie powiedziane…
Niestety tak. Ostatnie mistrzostwa grałem w Szwajcarii w 1985 roku i byliśmy w stanie z nimi tam wygrać. Dzisiaj natomiast mówimy o ekipie, która niedawno zdobyła wicemistrzostwo świata i regularnie walczy z najlepszymi. W wielu krajach poziom poszedł w górę, a u nas diametralnie się obniżył. To samo można powiedzieć o reprezentacji Danii, gdzie z drużynami klubowymi z tego kraju w latach 70. wygrywaliśmy piętnastoma czy szesnastoma golami.
Z czego to wynika?
Brak lodowisk. Za moich czasów było ich 20-30, a dziś z prawdziwego zdarzenia mamy tylko dwa. Reszta to są stare rudery. Najbardziej szkoda mi Nowego Targu, gdzie nie wybudowano drugiej płyty lodowiska. To była kolebka naszego hokeja. Na dziesięć drużyn w lidze zawsze przynajmniej jedna piątka pochodziła właśnie stamtąd. Wszyscy żyli tam historią, a niestety zapomnieli o przyszłości. Doszli jeszcze figurowcy czy curling i nie ma przestrzeni, aby młodzieży w odpowiednim czasie zorganizować treningi. A przecież bez nauki jazdy na łyżwach nie ma szans na stworzenie dobrego hokeisty. Od wielu lat słyszę opowieści o braku dobrych trenerów, ale co nam po trenerach, skoro nie mają kogo trenować?
A pan ma kogo trenować w reprezentacji artystów?
Z takim kapitanem jak Boguś Kalus, to możemy świat doganiać (śmiech). Bycie trenerem tej kadry to jedna z form mojego aktywnego funkcjonowania. Poza tym razem z rodziną działam na Śląsku w firmie Corona zajmującej się zabezpieczaniem instalacji przemysłowych.
Skąd taki pomysł?
Jeszcze za czasów mojej kariery zawodniczej mieliśmy takiego sponsora – Woltera Bortmanna. Często spotykaliśmy się po moim wyjeździe do Niemiec i w pewnym momencie zaproponował mi reprezentowanie jego interesów w Polsce.
Co panu dało granie za zachodnią granicą?
To był przeskok jeszcze większy niż wcześniej wyjazd z małych Siedlec do Katowic. Szkoda jednak, że nie doszło do niego szybciej. Podobnie, jak w piłce nożnej, panowie z KC PZPR ustalili sobie górną granicę wieku, która wynosiła 30 lat. Dopiero po niej można było wyjechać i dostałem kontrakt zawodowy w ekipie z Duisburga. Mimo, że klub grał w drugiej lidze, z dnia na dzień zacząłem zarabiać sto razy więcej. W Polsce nie graliśmy dla pieniędzy, a dla idei. Jak się zrobiło mistrza Polski w maju, to premie dostawaliśmy dopiero we wrześniu, gdy pieniądze traciły na wartości jakieś 30%.
Czym różnimy się od Niemców?
Za łatwo odpuszczamy. Przez dwa lata byłem trenerem w Niemczech i prowadziłem amatorskie drużyny. Ludzie przychodzili po pracy, ale starali się bardziej niż w Polsce zawodowcy. Oni potrafią konkretnie działać, a nie tylko opowiadać. Zawsze chcą od życia troszeczkę więcej, a nas zadowala średnia.
Pana też?
Cały czas staram się ćwiczyć i biegać, więc walczę z wiekiem i poczuciem zasiedzenia. Chcę żyć długo i może jeszcze doczekam choć w połowie takiego meczu, jak ten z ZSRR, ale zanim zaczniemy myśleć o zwycięstwach, to trzeba doprowadzić do sytuacji, abyśmy w ogóle mogli się mierzyć z takimi drużynami.
ROZMAWIAŁ WOJCIECH PIELA
Fot. Newspix.pl